RATAJCZAKACHTUNG! ACHTUNG! „KWACH” NADCHODZI  

 

 

 

Swego czasu  starszy kolega opowiadał mi następującą historię. Otóż pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku pełnił był poślednią funkcję administracyjną w opolskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Z tej racji przydzielono go do obsługi zjazdu, czy też roboczego spotkania młodzieżowego aktywu Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich. Spocone chłopaki w czerwonych krawatach i przyciasnych marynarkach coś tam marudzili, pogryzali słone paluszki, a tak naprawdę czekali na zakończenie nasiadówy, marząc o porządnej wyżerce z procentami. Wszystko byłoby cacy, ale do głosu dorwał się jakiś grubawy delegat o skośnych, wąskich, niemal azjatyckich oczach i zaczął wypluwać z siebie tony zdań zgrabnych, okrągłych, ale pozbawionych jakiejkolwiek istotnej treści. „ W ten sposób- wspominał- poznałem Aleksandra Kwaśniewskiego, a może raczej jego słynny bajer, czyli ten wręcz patologiczny przerost formy nad treścią”.

Tak, jedną z istotnych cech kariery politycznej Kwaśniewskiego, tak w PRL, jak i PRL-bis, był ów bajer, którym czarował głupszych i naiwniejszych. Gdyby upuścić powietrza z tego balonu słownego- pozostałby tylko żałosny nagumowany flak tkaniny. I naprawdę nie ma znaczenia, czy mówimy o Kwaśniewskim- komuniście, „socjaldemokracie”, „centro-lewicowcu”. Nawiasem pisząc: owo ciągłe ideologiczne przeobrażanie się jest formą wspomnianego bajeru, to znak rozpoznawczy kwaśniewszczyzny rozumianej jako kategoria etyczno-polityczna.

Aliści Kwaśniewski , ten letni, uśmiechnięty, odziany w modne koszule mężczyzna przyciągający wzrok omszałych ciotek rewolucji tudzież pół-inteligentek ( „jaki przystojny, jaki- o zgrozo, o nieba- wysoki!”) to równocześnie zwykłe kłamstwo- nieważne- duże, czy małe oraz spory obciach.

Jestem magistrem. Guzik prawda. Studiowałeś pan w Moskwie dziennikarstwo pod kierunkiem „funków” z GRU i KGB? Wyniosłe milczenie ( dla porządku dodajmy, że p. Prezydent  „w temacie” ateizm naukowy -co to za cholera?- otrzymał od towarzyszy radzieckich ocenę celującą). Co to tam było w tym Charkowie? Wersja pierwotna: bolał mnie goleń ( dopiero po latach Goleń , to znaczy Głowa Państwa przyznała, że była na bani). A zabawy z jarmułkowym ministrem Siwcem w Jana Pawła II ( Kalisz 2000 r.), a włażenie- znowu na baniaku- do bagażnika rządowej limuzyny?

W tym miejscu dotykamy problemu , który można ująć w proste pytania: dlaczego wszystkie te kompromitacje uchodziły Kwaśniewskiemu na sucho? Dlaczego prasa i opinia publiczna nie rozniosły go na strzępy ( co by nie powiedzieć o Rosjanach- swego pijanego Jelcyna spuścili w niebyt)? Dlaczego nasz bohater, urodzony z lekarza Zdzisława Kwaśniewskiego ( czy jak mu tam było naprawdę), cieszył się aż do końca prezydentury sympatią 60% Polaków?

Ano dlatego, że przeważająca część prasy w Polsce jest „kwaśnopodobna” ( nie jest dziełem przypadku, że właśnie teraz wielu dziennikarzy, podobnie jak Kwaśniewski, „wybiera przyszłość”, broniąc się nogami i rękami przed lustracją), ano dlatego, że wielu moich Rodaków zostało mentalnie skrzywionych przez PRL i innych „michnikoidów”, zatraciło poczucie godności, dumy narodowej, instynktu państwowego. Wreszcie przyszło nam żyć w dobie kultury obrazkowej, tych wszystkich kolorowych pisemek-tabloidów propagujących gumno opakowane w celofan (z obowiązkową wstążką).

Dobrze- zapyta ktoś- ale po co o tym piszę, skoro Kwaśniewski ( po powrocie z amerykańskich uczelni) jest „out”, a nawet zbierają się nad nim czarne chmury, bo uwięziony „lobbysta” Marek Dochnal zeznał , że byłego Prezydenta sponsorowali biznesmeni o swojsko brzmiących nazwiskach: Aaron Frenkel i Aleksander Schneider, natomiast jego najbliżsi współpracownicy mieli tajne konta w szwajcarskim banku?  Ponadto na lewicy pojawili się „mali Kwaśniewscy” (vide: Wojciech Olejniczak), którzy- oderwani od traktora, przebrani w ancugi od Giorgio Armaniego- chcą działać na własne konto, czyli mają w głębokim poważaniu Aleksandra Wszystkich Polaków.

Wszystko to prawda, jednak sceptycy nie doceniają ambicji i zakulisowych wpływów birbanta spod Charkowa, który liczy na porozumienie części środowisk lewicowych, unio-demokratycznych i platformerskich w formule: „Żydy i Chamy, łączcie się!”.

Już uszami wyobraźni słyszę te hasła:” nie rozdrapujmy przeszłości- tylko budujmy autostrady” albo:”koniec z oszołomem Kaczyńskim, precz z inkwizytorem Rydzykiem, wybierzmy spokój”.

I wielu to kupi. Ludzie kochają być oszukiwani. Bajer kusi, wabi, przyciąga…

 

                                                                 DARIUSZ RATAJCZAK

PO CO ZAMERYKANIZOWANO HOLOKAUST?

 

 

 

Poszczególne narody najczęściej ujmują własną historię w trzy następujące po sobie porządki: pomnikowo-bohaterski, krytyczny oraz „antykwaryczny”. W pierwszym starają się chronić nieskazitelną przeszłość, która jest inspiracją dla przyszłości. W drugim krytykują jej „niecne strony” aby uzyskać impuls dla nowych postaw i działań. W trzecim wreszcie śmiało włączają pomijane do tej pory wątki z przeszłości do narodowego panteonu.

Sądzę, że przyjęte przeze mnie założenie wyjaśnia na przykład jedno z najbardziej fascynujących zjawisk ostatnich dziesięcioleci: znaczącą pozycję holokaustu w amerykańskiej historii, kulturze oraz polityce. Ma to oczywiście znaczenie uniwersalne, obejmujące niemal cały cywilizowany świat ( cokolwiek to dzisiaj znaczy). W końcu jeszcze Stany Zjednoczone rządzą, bynajmniej nie: Stany Zjednoczone Meksyku, chociaż za lat pięćdziesiąt???

Przed przystąpieniem USA do wojny, podczas jej trwania i kilkanaście lat po pokonaniu III Rzeszy, Amerykanie traktowali holokaust peryferyjnie. Zwróćmy uwagę, że prezydent  Roosevelt, tak często podkreślający w oficjalnych wystąpieniach z lat trzydziestych i czterdziestych zawisłą nad narodami groźbę unicestwienia, niemal nigdy nie nawiązywał do losu europejskich Żydów znajdujących się pod niemieckim panowaniem. Być może jedną z przyczyn milczenia głowy państwa był całkiem realny antysemityzm wielu Amerykanów, który zresztą stał u źródeł restrykcyjnej polityki imigracyjnej w stosunku do Żydów- potencjalnych ofiar Adolfa Hitlera. Jest rzeczą ciekawą, że podobne uczucia nie były obce (również podczas wojny!) Brytyjczykom. Tak przynajmniej twierdził Eryk Artur Blair, czyli słynny Jerzy Orwell.

Podczas II wojny światowej uwaga amerykańskich czynników decyzyjnych i opinii publicznej przede wszystkim skupiała się na globalnym konflikcie, obejmującym kilka kontynentów i kosztującym życie milionów istnień ludzkich ( ze szczególnym podkreśleniem strat amerykańskich w wojnie z „ żółtymi małpami- Japońcami”). Żydowski holokaust nie był wtedy traktowany jako wydarzenie wyjątkowe, unikalne, czy tylko autonomiczne. Nie docierał on również do społecznej świadomości. Dość powiedzieć, że w maju 1945 r. większość Amerykanów sądziła, iż we wszystkich hitlerowskich obozach koncentracyjnych zginęło do 1 miliona więźniów, co niebezpiecznie przypominało wyjątkowo tendencyjne dane  podawane przez Niemców (ponad 400 tysięcy). Nikt też, słusznie zresztą,  nie dzielił ofiar na Żydów i nie-Żydów .

Brak zainteresowania holokaustem wykazywali również amerykańscy Żydzi, którym nie odpowiadał status „wiecznych ofiar”. Poza tym ich celem była pełna i szczera asymilacja z resztą społeczeństwa. Nie jest zatem kwestią przypadku, że pod koniec lat 40-tych główne amerykańsko-żydowskie organizacje odrzuciły propozycję budowy w Nowym Jorku pomnika upamiętniającego holokaust, argumentując, że Żydzi nie powinni być przedstawiani jako słabi, bezbronni ludzie. Natomiast ich stosunek do rodaków-ocaleńców z europejskiej pożogi był obojętny.

Pierwszy okres zimnej wojny nie zmienił stosunku Amerykanów do holokaustu. Nie dość, że rzadko wymieniano go w politycznych debatach, to jeszcze  dość powszechnie oskarżano wielu krajowych Żydów o związki z komunizmem. Nie zapominajmy i o tym, że w wyniku konfliktu Wschód-Zachód Niemcy urosły do roli jednego z najważniejszych sojuszników Ameryki w Europie, co skutkowało m.in. szybkim zawieszeniem praktyk „denazyfikacyjnych” ( antyhitlerowskich). Oczywiście Amerykanie nie zapominali o przeszłości, ale przede wszystkim pragmatycznie stawiali na przyszłość. Ta zaś wymagała remilitaryzacji oraz ścisłego związania Niemiec z polityką amerykańską.

Z początkiem lat 60-tych sytuacja zaczęła ulegać zmianie. Jej pierwszym przejawem był proces Adolfa Eichmanna, który mocno nagłośniono w huraganowo rozwijającej się telewizji. Prawdziwy jednak przełom stanowiły żydowsko-arabskie wojny: sześciodniowa (1967) i „Jom Kippur” (1973). Z dwóch powodów: Amerykanie ostatecznie uświadomili sobie, że Izrael jest głównym sojusznikiem USA na Bliskim Wschodzie, natomiast amerykańscy Żydzi- wpływowi w mediach i dumnie prący na polityczne salony- umiejętnie poczęli wykorzystywać przeszłość dla interesów ich drugiej, czy też nawet „równorzędnej’” Ojczyzny ( w każdym razie kraju co najmniej nie obojętnego). A wszystko to (szczęściem?) zbiegło się z „kulturalną rewolucją” w Stanach, która zerwała z postrzeganiem historii z punktu widzenia anglosaskich zwycięzców i bohaterów, oddając głos ofiarom i pokonanym. Pisząc obrazowo i po kowbojsku: prostolinijnego Jana Wayne w roli generała Custera zastąpił jakiś pokręcony egzystencjalny „konus” z „Małego wielkiego człowieka” (inna sprawa, że wybitna rola Dustina Hoffmana ).

Tak oto powstała prawdziwie egzotyczna „koalicja pokrzywdzonych”, złożona z Żydów, Murzynów, Indian i Azjatów, która- co było do przewidzenia- wkrótce uległa rozpadowi. Jak to w życiu bywa, zaczęto przekonywać się, że „nasza niedola była nadzwyczajna, a wasza konwencjonalna”. Szczególnie dotyczyło to (i nadal dotyczy) relacji na linii Żydzi-Murzyni.

Na razie jednak amerykański wyścig o „palmę pierwszeństwa w cierpieniu” wygrywają Żydzi. Widoczne to jest na każdym kroku, że wspomnę o „Holocaust Memorial Museum” w Waszyngtonie (2 miliony odwiedzających rocznie), więcej niż 100 muzeach i ośrodkach badawczych holokaustu na terenie USA, tysiącach artykułów na tematy związane z „shoah” w najbardziej popularnych gazetach (w roku 1996 „The New York Times” opublikował ich 500; średnio 40 miesięcznie), filmach kinowych, serialach telewizyjnych, popularnych talk-show, a nawet pozycjach kucharskich zawierających, o zgrozo, przepisy kulinarne z obozów koncentracyjnych.

Ja wiem, ludzie o poglądach radykalnych stwierdzą, że przedstawione powyżej  w wielkim skrócie fakty świadczą o zdominowaniu światowego mocarstwa przez Żydów. To cząstka prawdy. W tym miejscu musimy powrócić do antykwarycznego sposobu ujmowania przez naród amerykański przeszłości , w którym „zła historia” staje się „historią dobrą”.

Chodzi o to, że amerykańska historia zawiera w sobie ideologię  walki ze złem w imię  wolności- tak jak ją Amerykanie rozumieją. W tym kontekście włączanie holokaustu do amerykańskiej przeszłości daje Amerykanom kolejną sposobność potwierdzenia ich szczególnej, bo uniwersalnej misji. Amerykanie zdają się mówić: „interesujemy się każdym, kto cierpi, włączamy w nasz kulturowy obieg wszystko, co łączy się z dobrem i demokracją. Zwalczamy zło, które tylko my definiujemy. Jesteśmy wszędzie, czuwamy, szybko reagujemy”. Oczywiście korzystają na tym Żydzi (tylko głupi by nie korzystał), chociaż najczęściej ich elity robią to w sposób nieuczciwy, gdyż mniej im zależy na losie rzeczywistych ofiar, a bardziej na sprawach z gatunku „tu i teraz”.         

Zresztą z czasem rola holokaustu w misyjnym dziele USA zacznie maleć. Czas i nowe wydarzenia zrobią swoje. Pojawią się nowe zastępy porzuconych, pokrzywdzonych, wymagających opieki. „Wuj Sam” ich nie opuści- to wyjątkowo miłosierny imperialista…

 

                                                              DARIUSZ RATAJCZAK

POLSKI CUD WRZEŚNIOWY

 

 

Tak zwana gdybologia historyczna jest zazwyczaj pogardzana przez profesjonalnych znawców dziejów. Jeden taki, słomiany blondynek z szacownego IPN, warknął kiedyś podczas jakiegoś spotkania w moim kierunku: przeszłości nie da się zmienić. To publicystyka, marzycielstwo. I owszem—odpowiedziałem- zmienić się nie da, ale chodzi o wyciąganie wniosków na przyszłość, co nawet jest jedną z misji historii jako nauki. Poza tym dobry historyk musi być co najmniej niezłym publicystą ,to taka stara przedwojenna, a właściwie jeszcze wcześniejsza norma .A co do marzycielstwa, to kwestia osobowości: jeden się rodzi z cegłą na głowie, drugi na niej stoi. Ale dość już tego: zajmijmy się alternatywnym wrześniem Roku Pańskiego 1939…

 

 

Niewątpliwie rację mają ci, którzy twierdzą, że błąd Piłsudskiego (zmarł w  bezpiecznym 1935 r., stąd legenda), a raczej jego kompletnie niewydarzonych następców polegał na niewłaściwym rozeznaniu kluczowego dla nas znaczenia Czechosłowacji. Problem polega jednak na tym, że w momencie rozbioru naszego południowego sąsiada (1938 r.), właściwie żadne znaczące środowisko polityczne w Polsce nie przejęło się tym groźnym dla Państwa Polskiego faktem. Przeciwnie, tragedię Czechów wyzyskaliśmy w sposób głupi, zajmując, przy wiwatującej gawiedzi, Zaolzie (tak przy okazji: istnieją niezłe raporty policyjne lub dwójkarskie dotyczące nastrojów wśród nowych obywateli RP; można je sprowadzić do w miarę zwartego zdania: wyrobienie narodowe- słabe, dużo Niemców i Szlonzakowców Józefa Kożdonia).  Bezpieczeństwo Polski zamieniliśmy na kilka kopalń, nowoczesną hutę w Trzyńcu, węzeł kolejowy w nadodrzańskim Boguminie  i zakład produkujący… mleko w proszku. Nikt nie słuchał kilku osamotnionych konserwatywnych lub narodowych realistów (np. Jędrzeja Giertycha) wskazujących, że wydanie w sojuszu z Czechami wojny Niemcom (wczesna jesień 1938) mogło zapobiec nieszczęściom, które dopadły nas rok później.

Ale cóż- bywa. W 1939 r. stanęliśmy saute wobec Niemców, to jest zbrojni w egzotyczne gwarancje francusko-angielskie. Za chwilę też doszło do śmiertelnego dla nas- w każdych zresztą okolicznościach dziejowych- sojuszu Niemców z Rosjanami. Ręce i nogi opadają: nasze czynniki decyzyjne zlekceważyły podpisanie 23 sierpnia 1939 r. paktu Ribbentrop-Mołotow. Dla naszego MSZ to nie był news dnia. No, ale p. płk Beck rozgrywał swoją partię. Przeświadczony o wielkości, inteligentny, zadufany w sobie gruźlik stanowił o być albo nie być Polski. To takie bardzo legionowe podejście do tematu… 

Jednakże, czy nawet w tej beznadziejnej-zdawałoby się – sytuacji, na moment przed wybuchem wojny, nie istniała szansa uratowania Polski? Myślę, że w zaistniałych okolicznościach, przy spodziewanym braku realnej pomocy wojskowej ze strony Francji, wyraźnie prowokującej Polskę do wojny Anglii (interesy Anglii są wieczne, zmieniają się tylko sojusznicy) oraz wobec perspektywy uderzenia Armii Czerwonej, należało- póki to było możliwe, a było jeszcze w sierpniu 1939 r.- wycofać się z wojennej awantury, czyli przyjąć okresowo postawę życzliwej neutralności… wobec Niemiec.

W jej ramach mieściłoby się między innymi: włączenie Gdańska do Rzeszy, przeprowadzenie kilku ( a choćby i kilkunastu- przydałyby się po wojnie) eksterytorialnych autostrad przez polskie Pomorze, zdecydowane wyciszenie antyniemieckiej propagandy w Kraju ( dla sanacji to byłaby doprawdy fraszka) oraz bezczelne wymuszanie na „sojusznikach” dostaw pełnowartościowego sprzętu wojskowego na „przyszłą krucjatę antybolszewicką”. Po negocjacjach, w ramach dobrych intencji, zapewne musielibyśmy się zgodzić na wystawienie jakiejś ochotniczej dywizji. No i dobrze, władze polskie sformowałyby taką z przedstawicieli mniejszości narodowych- Niemców i Ukraińców. A pies im mordę lizał, to się w polityce nie liczy: ochotnik to ochotnik. Jakby się Niemcy upierali, można by im jeszcze przekazać kilka miejscowości w północnej lub zachodniej Wielkopolsce, np. Ujście , Chodzież lub Międzychód. To bez znaczenia, i tak mieszkali tam głównie Niemcy.

Nim przejdziemy do hipotetycznego rozwoju wydarzeń wojennych oraz ich konsekwencji dla Polski, odpowiedzmy sobie na pytanie, czy Adolf Hitler zaryzykowałby taki układ? Cóż, był to wprawdzie polityk niesłychanie jak na warunki europejskie brutalny, ale nie wolny ( przynajmniej do pewnego momentu) od realizmu, że wymienię jego propozycje pokojowe wobec Anglii z 1940 r., tolerowanie we Francji rządów cwanego marszałka Petain, czy w miarę łagodne traktowanie okupowanej Danii  (nie przesunął granic na płw. Jutlandzkim!). Myślę zatem, że propozycję Polski by przyjął, gdyż-po pierwsze i ostatnie- miałby zapewniony spokój na Wschodzie przed ofensywą na Zachodzie oraz perspektywę udziału 50-60 dywizji polskich w wojnie przeciwko ZSRR. Oczywiście Słowian, jak każdy niemiecki Austriak, nie znosił, ale głównie Czechów , którzy na początku XX wieku stanowili pewnie 30 % mieszkańców Wiednia (żeby było śmieszniej, jego kumplem w tym czasie był niejaki Kubizek- na pewno z pochodzenia Czech!). A co do jego antypolonizmu…Nie ma tego dużo- przynajmniej do 1939 r., gdy dostał amoku na wiadomość o sojuszu polsko-brytyjskim. Tu trochę Beck mógł mieć rację, że Adolf H. to typowy Austriak, ale na tym poprzestał.

W takiej sytuacji spodziewany rozwój wydarzeń wyglądałby, moim zdaniem, następująco… Po „ugłaskaniu” Polski Hitler uderza na sprzymierzoną z Anglią Francję… i tu czeka go pierwsza przykra niespodzianka. Francuzi i Anglicy biją się z ogromną determinacją, gdyż zdają sobie sprawę, że w razie zdecydowanego sukcesu Hitlera nie mogą liczyć, iż zupełnie „wyautowana” i ogłupiała Rosja niedługo przystąpi do gry .

Mają rację, Stalin to wojskowy tchórz- rzuca się tylko na bezbronne ofiary ( patrz: państwa bałtyckie w czerwcu 1940 r., a wcześniej rozwaleni przez Wehrmacht Polacy). Teraz nawet nie śni o wkroczeniu na polskie kresy wschodnie obsadzone przez mrowie dozbrojonych przez Niemcy dywizji Wojska Polskiego. Walczyć z 1,5 milionową armią stojącą 30 km na zachód od białoruskiego Mińska? Za duże ryzyko. Siedzi cicho, tym bardziej, że spod mandżurskiej granicy pomrukują Japończycy, którzy nie zdążą przystąpić do wojny z Amerykanami, a zatem są groźni.

W konsekwencji front zachodni zastyga gdzieś n a rubieżach Francji . Nie ma zdecydowanego przełomu w działaniach wojennych.

Po krótkim czasie alianci poczynają zerkać w stronę neutralnej Polski, dając jej do zrozumienia, że ewentualne wejście do wojny przeciwko Niemcom byłoby jak najbardziej pożądane. Polacy, owszem, godzą się, ale stawiają określone postulaty, w tym terytorialne. Mają ku temu podstawy: Kraj jest niezniszczony, rząd rządzi z Warszawy ( prezydent Wincenty Witos, premier Władysław Gizbert Stadnicki; sanatorzy wcześniej poszli na pewne kompromisy), natomiast nasz atut podstawowy- Wojsko Polskie- zdolne jest wykonać ofensywę na ograniczoną skalę. Powiedzmy głównymi siłami ku Odrze, plus południowe obejście przez Bramę Morawską ( przy mobilizacji czeskich patriotów, którzy masowo nas wspierają, zdolni jesteśmy dotrzeć do Drezna poprzez słowiańskie Łużyce)

Wzięte w „dwa kleszcze” Niemcy kapitulują, generałowie przejmują władzę, Hitler ucieka do Argentyny, gdzie umrze w 1956 r. na raka jelit wywołanego wegetarianizmem.

Na konferencji pokojowej w Hotelu Bazar w Poznaniu polska delegacja żąda Śląska Opolskiego, Kotliny Kłodzkiej, ziem tzw. pogranicza (Babimost, Złotów, Wałcz) oraz części Pomorza Środkowego (jezioro Łebsko, Słupsk). Ponadto otrzymujemy cale Prusy Wschodnie. Tym samym brak Szczecina rekompensuje Królewiec.

W wyniku żmudnych negocjacji Francuzi podciągają nam południowo-zachodnią granicę na wschodnie przedmieścia Wrocławia (dzielnica Brochów; polscy etnografowie przekonują, że jeszcze w 1822 r. mówiono tam po polsku) i dodają powiaty: milicki, sycowski, część trzebnickiego i wschowski. Polacy w geście dobrej woli przekazują Czechom południową część Kotliny Kłodzkiej z uzdrowiskami w Polanicy, Kudowej i Dusznikach. Jednocześnie oddają Litwie Tylżę z okolicami (Pruska Litwa), tak aby raz na zawsze zapomniała o Wilnie, bo Kowno to także piękne miasto.

W ten sposób niezniszczona Rzeczpospolita z promieniejącą starym blaskiem Warszawą, dumnym Lwowem, urokliwym Wilnem, strategicznym Królewcem, Gdańskiem i Poznaniem, uzyskuje mieszany-„piastowsko-jagielloński” kształt terytorialny. Jest to państwo silne, stabilne, o ugruntowanej i wzrastającej przewadze żywiołu polskiego. Nie może być inaczej: naprawdę wygraliśmy tę cholerną wojnę!

 

                                                                                  DARIUSZ RATAJCZAK