EKONOMICZNE MORDERSTWO DR DARIUSZA RATAJCZAKA

CZYLI : dyktatura... ciemniaków

 W/g ksiązki D.Rajaczaka  pt. „Inkwizycja po Polsku”

 Infonurt2

Apel do czytelników :

Dariusz pisze nową książkę  o ludobójstwie  NKWD i Żydów popełnionym na żołnierzach AK.  Jest to dokument historyczny .

Jego sytuacja materialna wymaga naszej  pomocy.

Wsyzscy boja sie go zatrudnic !!

 Dary pieniężne prosimy przesyłać na jego adres  domowy :

Dariusz Ratajczak,

 45-217 OPOLE ul . Tatrzańska 48 m 3  

Polska

tel. 48- 77 – 455 – 8532 dom lub komorka  48- 602-788-105

 Mozna przeslac przekazem pocztowym  z kraju lub tez drobne kwoty pienieżne w banknocie papierowym

Redakcja

 

Oddajemy do racje czytelnika zbiór dokumentów, który stanowi o tyle ważne opra-: o życiu politycznym dzisiejszej Polski, iż sygnalizuje poważną groźbę za-ąjącą podstawom młodej jeszcze polskiej demokracji.

1.  Niezależność jednostki - farsą?

Co prawda dysponujemy prawie wszystkimi demokratycznymi instytucjami takimi cdemokratycznie wybrany Sejm, niezależne sądownictwo, pluralizm życia polityczne-, wolność słowa i wolny rynek, jednak demokracja ta nie funkcjonuje tak jak powinna. f Casus dra Dariusza Ratajczaka świadczy, że instytucje państwowe, sąd i hegemonia > pewnych grup w masowych ośrodkach przekazu są w stanie mocno uderzyć w funda-mentalne filary demokracji: przyrodne prawa obywatela, prawa do godnej egzystencji, : prawo do swobodnego duchowego rozwoju, prawo do pracy w wybranej przez siebie \ ibiedzinie, prawo wolności słowa i druku, prawo zrzeszania się. Wszystkie te prawa | aostały odebrane Ratajczakowi, obywatelowi Rzeczypospolitej Polskiej.

Tragiczny los takich jednostek jak Dariusz Ratajczak - los ludzi z charakterem, Nużących prawdzie nawet tej niewygodnej dla innych, odważnie broniących swoich zasad moralnych oraz pielęgnujących tożsamość narodową, znamy już z historii Pol-dti. Chociażby z tej czasowo nie aż tak odległej - z okresu okupacji sowieckiej i hitle­rowskiej, z okresu stalinizmu i z czasów socjalizmu z „ludzką twarzą". Ich powtórka w wolnej demokratycznej Polsce, to fatalna perspektywa!

2. Paradoksy demokracji w Polsce

Życie społeczne i polityczne Rzeczypospolitej pełne jest paradoksów. Oto parę ich przykładów:

a)Na najwyższy urząd w Państwie wybrany zostaje, i to dwa razy z rzędu, człowiek, który latami był nie tylko zwolennikiem ideologii totalitarnej, ale i wysokim funkcjonariuszem w jej strukturach. Cieszy się on dalej dużą popular­nością w społeczeństwie, pomimo że kilkakrotnie ubliżył honorowi Polaków.

b)Co tydzień około pół miliona egzemplarzy gazet sprzedaje firma, której właścicie­lem jest człowiek, który jako rzecznik rządu totalitarnego podczas stanu wojenne­go, z bezgraniczną perfidią uzasadniał kryminalne działania władz, a obecnie nieustannie obraża narodowe uczucia Polaków.

c)Co dzień Polacy kupują ponad 400 tys. egzemplarzy pisma, wydawanego i re­dagowanego przez ludzi, których politycznym celem była „naprawa" komuni­zmu i dla których pielęgnowanie historycznej tożsamości Polski równoznaczne jest z „ciemnogrodem".

d) Kierownicze stanowiska w urzędach państwowych w dziedzinie nauki i kultu-:       ry zajmują ludzie, którym obca jest tradycja chrześcijańska. -    c) Wszystkie komitety i fundacje stypendialne znajdują się w niepolskich rękach. "    f) W krajach zamieszkałych przez liczne polskie emigracje (USA, Anglia, Fran­cja) wszelkie fundacje, opatrzone imionami wybitnych Polaków znalazły się pod opieką nie-Polaków, lub ludzi rzekomo zbliżonych do Polski.

g) Największe polskie masowe środki przekazu opanowane są przez ludzi, mó­wiących i piszących co prawda dobrze po polsku, ale nie posiadających duszy polskiej.

h) Polską prawicę stać jedynie na wielkie słowa i patetyczne gesty. W kraju braku­je dziennika narodowego o masowym nakładzie.

Kto by pomyślał, że tak wyglądać będzie nowa odrodzona Rzeczypospolita Polska?

I Manipulacja ustawy o ochronie pamięci ofiar zbrodni wojennych

Ale wróćmy do casusu Dariusza Ratajczaka. Art. 55 ustawy o Instytucie Pamięci ihroilowtj z dnia 18 grudnia 1998 roku uchwalony został w intencji ograniczenia nostytucyjnie gwarantowanego prawa wolności słowa tam, gdzie zagrożona jest pa-■ęć ofiar zbrodni wojennych. W praktyce ustawa ta służy za instrument karny bio­rcy pracę naukową w poszukiwaniu prawdy. O tym jak łatwo ustawę tą można Manipulować świadczy casus Ratajczaka. Zastępca Prokuratury Rejonowej w Opo-■ występując z zarzutem, że Ratajczak neguje masowe ludobójstwo Żydów w obo-wch zagłady w Oświęcimiu i Majdanku (...) po prostu kłamała. Kłamstwo to zostało powtorzone w kolejnych apelacjach wnoszonych przez opolską prokuraturę. Dlacze-p? Można przypuszczać, iż przyczyny leżały w: i a)aiewiedzy (nieznajomość literatury przedmiotowej), i b)spofecznej presji z zewnątrz (np. lobby żydowskie), ' c)szansa na awans zawodowy?

Niezależnie od przyczyn kompromitującym pozostaje tak rażąco tendencyjne działanie zastępcy Prokuratury Rejonowej w Opolu.

Inaczej zachował się opolski Sąd Rejonowy. Podszedł on do sprawy raczej ambi-walentnie. Należałoby co prawda uniewinnić oskarżonego. Tego Sąd jednak nie zro­bił. Jasnym było, że Sąd nie uznaje niektórych sformułowań ustawy za zbyt udane, ale z drugiej strony akceptować musi jej istnienie. Sąd zdecydował się na kompromi­sowe jego zdaniem rozwiązanie. Sprawa została umorzona, ale oskarżonego ostrze­żono, by w przyszłości unikał „drażliwych" tematów.

4. Grabarze nauki

Żenujące jest natomiast postępowanie urzędników uczelnianych: rektora Uniwer­sytetu Opolskiego oraz członków komisji dyscyplinarnych (Komisji Dyscyplinarnej ds. Pracowników Naukowych Uniwersytetu Opolskiego i Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego). Działania tych komisji przypominają czasy haniebnych komisji z okresu stalinowskiego i komisji po marcu 1968 roku. Polska nauka weszła w XXI wiek komisjami grup cenzorów-ciemniaków, którym należy się za to tytuł grabarzy nauki polskiej. Wygląda na to, że niektórzy docenci wykształceni w systemie totalitaryzmu nie zdążyli jeszcze wyemancypować się od ducha totalitaryzmu! Wszyscy kaci nauki polskiej noszą tytuł profesorski, tylko brak im cech związanych z tym tytułem: głębokiej wiedzy o przedmiocie, charakteru, obiektywizmu i niezależności. Wisi nad nimi widmo oportunizmu. Koniecznym jest przedstawienie czarnej listy niszczycieli niezależnej polskiej inteligencji.

1. Listę otwiera inicjator nagany Wiesław Łukaszewski.

2. Sekunduje mu jego munsztuk, B. Kozera.

3.  Towarzyszy im rektor Uniwersytetu Opolskiego, Stanisław Nicieja, który po­
mimo gwałcenia prawa wolności nauki wybrany został senatorem.

Do grabarzy polskiej nauki należą też członkowie Komisji Dyscyplinarnej ds. Na­uczycieli Akademickich Uniwersytetu Opolskiego:

   Stanisław Koziarski,

   Krystyna Czają,

   Władysław Hendzel,

   Grzegorz Kandzioch,

   Włodzimierz Kaczorowski,

   Józef Król,

   Józef Makowiecki,

   Maciej Dymkowski,

   Marek Janicki,

   Maciej Olchawa,

   Stefan Grochalski,

   Bożena Pytel-Mielnik;

członkowie Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego:

   Marek Bojarski,

   Jerzy Kortz,

   Henryk Dolecki,

   Bohdan Łukaszewicz,

   Jerzy Czarnota,

   Żaneta Jaworska;

a także opiniodawcy: G. Brzoza (Uniwersytet Jagielloński), P. Wieczorkiewicz (Uniwersytet Warszawski) i W. Wrzesiński (Uniwersytet Wrocławski).

Jednomyślnie podjęta decyzja członków tych komisji spowodowała wydalenie dra Dariusza Ratajczaka, adiunkta w Instytucie Historii Uniwersytetu Opolskiego z zawodu nauczycielskiego połączone z zakazem przyjmowania ukaranego do pracy w zawodzie nauczycielskim.

Wśród członków opolskiej komisji dyscyplinarnej znajduje się dwóch księży: ks. Grzegorz Kandzioch i ks. Józef Król. To wstyd dla polskiego Kościoła! Nawet „księ­ża patrioci" w latach 50-tych tak się nie zachowali. Powołaniem kapłana jest głosić Ewangelię i żyć nią. Współdziałając w wydaniu kłamliwego wyroku przeciwko człowiekowi służącemu prawdzie, czyli Ewangelii, księża ci pogwałcili zasady Ewangelii, działali dla celów sprzecznych z duchem nauczania Kościoła i właściwie podlegają karze kanonicznej.

Postępowanie hierarchii kościelnej w Opolu w sprawie Dariusza Ratajczaka jest godne ubolewania. Kościół Polski ma szlachetną tradycję otaczania opieką inteligencji katolickiej, szczególnie w czasach, kiedy była ona obiektem zniszczenia z rąk bolsze­wickich, hitlerowskich czy komunistycznych. A co się dzieje w dzisiejszej Rzeczypo­spolitej Polskiej? Młody kwiat polskiej inteligencji jest terroryzowany zawodowo, niszczony materialnie, izolowany społecznie, a opolska hierarchia kościelna z całko­witą obojętnością patrzy na ten tragiczny los. Niepochlebne to postępowanie lokalnego pasterza Kościoła.

5. Lęk przed prawdą?

Lobby żydowskie, filosemici oraz cała prasa żydowska w Polsce toczyły ostrą kam­panię przeciwko Ratajczakowi. Insynuowano antysemityzm jego prac. Niezmienny szantaż antysemityzmem w miejsce gotowości do merytorycznej dyskusji! Dlaczego Żydzi mają tyle lęku przed prawdą? Czy tragedia jednego zamordowanego Żyda staje się mniejsza przez to, że został zamordowany jako jeden z 6, z 4 czy 2 milionów zamor­dowanych Żydów? Leży w interesie wszystkich, by właściwe fakty zostały ujawnione. Przecież nikt nie neguje ludobójstwa popełnionego przez hitlerowców w obozach zagłady. Sami Żydzi podają do wiadomości różne liczby zamordowanych Żydów: nowo ujawnione dokumenty zmuszają do dokonania zmian. Historycy stale badają przeszłość, szukają przyczyn różnych wydarzeń. Historyk ma prawo szukać potwier­dzenia przyjętych prawd, ma też prawo poddawać je w wątpliwość. Nie do pomyślenia jest bezkrytyczne akceptowanie zastanego status quo.

6. „Nietykalna świętość"

W nauce nie może istnieć „nietykalna świętość". Naukowiec ma szukać prawdy. Wymaga to stałego stawiania pytań i sprawdzania istnienia źródeł odpowiedzi na nie. Obowiązkiem nauczyciela—historyka jest skazić dążeniem do odkrycia prawdy swo­ich uczniów. Właśnie w tym duchu działał i działa Dariusz Ratajczak. Konsekwent­nie broni on swego prawa do badania wątpliwości. Racja jest po jego stronie. Wrogowie nauki zadawali mu dużo cierpień. Mimo tego Dariusz Ratajczak pozostał sobie wierny. Osobiście podziwiam jego niezłomną wolę i wewnętrzną siłę. Mam wielki szacunek dla jego odwagi i uznanie dla jego talentu. Jest on jednym z najzdol­niejszych polskich historyków. Nie możemy pozwolić, by dla polskiej nauki taki ta­lent został stracony! Dariusz Ratajczak pracuje obecnie jako portier w jednym z opolskich muzeów, ponieważ żadna wyższa szkoła, państwowa czy prywatna, nie odważy się go zatrudnić. Czyżby lęk przed lobby żydowskim? Tak wygląda rzeczy­wistość w Polsce demokratycznej!

Dobrze się więc stało, że znane i zasłużone poznańskie Wydawnictwo WERS zde­cydowało się wydać „sprawę doktora Dariusza Ratajczaka". Będzie to kolejny, 23 już tom serii wydawniczej „Rewizji historii". Wielka ta zasługa naczelnego redaktora tej serii, Zbyszka Rutkowskiego w wyjaśnianiu „białych plam" z historii Polski i ukazy­waniu „czarnych plam" tejże. Niniejszy tom to właśnie taka „czarna plama". Decyzja o wydaniu tego tomu, to czyn godny uznania i dowód na to, że Polsce nie brakuje od­ważnych i szlachetnych ludzi.

„Sprawa doktora Dariusza Ratajczaka" zawiera obszerne i wartościowe informa­cje, nieznane szerszej publiczności. Monografia ta powinna być obowiązkową lek­turą dla tych, którzy chcą znać aktualną sytuację nauki w Polsce, i tych, którym zależy na pielęgnowaniu tożsamości Polski.Peter Raina Berlin, 10 października 2002 r.

 

Od autora

W kwietniu 1999 roku polską opinię publiczną zaabsorbowała sprawa doktora Dariusza Ratą/czaka, pracownika Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego, auto­ra książki

Tematy niebezpieczne.

Środki masowego przekazu, w rym przede wszystkim zawsze czujna Gazeta Wy­borcza, triumfalnie obwieściły, że oto na opolskim uniwersytecie zagnieździł się re­wizjonista holokaustu twierdzący, iż w Auschwitz-Birkenau nie istniały komory gazowe. Podobnie uważało kierownictwo Państwowego Muzeum w Oświęcimiu, profesor Witold Kulesza z rodzącego się w bólach Instytutu Pamięci Narodowej oraz cały tabun moralnych autorytetów, wśród których nie zabrakło przebranej w duchow­ne szaty katolewicy.

Moją skromną osobą - co było do przewidzenia - zainteresował się również wy­miar sprawiedliwości (nadal mam wątpliwą przyjemność występować w wiadomej sprawie przed kolejnymi sędziami i... atrakcyjnymi prokuratorkami), ale wcześniej, u zarania afery I połowy roku 1999, władze opolskiej uczelni podjęły własne kroki dyscyplinarne wobec nieodpowiedzialnego naukowca. Ich finałem było wydalenie mnie z Uniwersytetu Opolskiego w kwietniu 2000 roku (z zakazem pracy w szkol­nictwie do roku 2003). Decyzja ta została podtrzymana przez Komisję Dyscyplinarną przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego kilka miesięcy później.

Celem niniejszej, szczupłej objętościowo książki nie jest opis wszystkich wydarzeń związanych z moim przypadkiem. Skupia się ona jedynie na przedstawieniu wewnątrz uczelnianego aspektu sprawy, który dla profanów był niemal niedostępny. Innymi słowy - dowiemy się na przykładzie afery Rata/czaka, jak naprawdę funkcjonuje standardowy polski uniwersytet, kto i dlaczego łamie normy uczelnianego postępowania, czym w rze­czywistości jest autonomia uniwersytecka w IH Rzeczypospolitej, jak można pogodzić deklarowaną przez opolskich (i nie tylko opolskich) akademików otwartość, tolerancję i umiar z jak najbardziej realnym zacietrzewieniem, brakiem obiektywizmu oraz dyspo­zycyjnością (żeby nie powiedzieć: służalstwem) wobec możnych zwierzchników.

Proszę mi wierzyć, to naprawdę będzie smutna opowieść o upadku akademickich obyczajów oraz mojej beznadziejnej, skazanej od samego początku na niepowodze­nie walce z Systemem...

Pozycja, którą Państwu przedstawiam składa się z dwóch zasadniczych części. W pierwszej chronologicznie opisuję oraz komentuję kolejne etapy mojej uczelnia­nej sprawy (co nie przeszkadza mi oczywiście niejednokrotnie wykraczać poza mury opolskiej uczelni).

Część druga to - ułożone w miarę chronologicznie - wewnątrz uczelniane doku­menty, na które składają się m. in. decyzje Jego Magnificencji Rektora UO, obszerne wyjaśnienia składane przeze mnie podczas kolejnych rozpraw, oświadczenia rzeczni­ka dyscyplinarnego UO itd. Do niektórych z nich dołączono stosowne objaśnienia.

Niniejszą książkę oparłem w dużej mierze na moich osobistych zapiskach, które czyniłem przed, w trakcie lub bezpośrednio po rozprawach na opolskiej uczelni. Składam w tym miejscu hołd mojej Kochanej Żonie, która ustawicznie napominała mnie abym nie zapominał nawet w tych trudnych okolicznościach o podstawowym obowiązku dokumentacji. Tym bardziej, że wcześniej robiłem regularne notatki w uczelnianym pamiętniku. Praca zawiera również dokumenty sądowe mojej sprawy oraz prywato korespondencję.

Nie mniejsze podziękowania kieruję również pod adresem kilku z konieczności anonimowych pracowników Uniwersytetu Opolskiego oraz wielu studentów (na­zwanych i nienazwanych), którzy okazali się nie tylko prawymi ludźmi, ale i cenny­mi przewodnikami po tajemnych labiryntach opolskiej wszechnicy. Ich obecność każe mi wierzyć, że obecna moralna (żeby tylko!) mizeria polskich uniwersytetów jest tylko epizodem historii. Powiem więcej -jestem o tym głęboko przekonany.

Osobne Bóg zapłać wyrażam wobec p. profesora Petera Rainy, który skutecznie zachęcał mnie do napisania niniejszej książeczki (a przy okazji nie szczędził facho­wych uwag) oraz radnego Strzelec Opolskich, p. Piotra Kobyłeckiego - mojego in-ternetowego (i nie tylko) okna na świat.

Dariusz Ratajczak Opole, październik AD 2002

 

Przed wojnę...

Podobno trudno byłoby uważać mnie za postać konwencjonalną -jednego z wielu niemal anonimowych pracowników naukowych Uniwersytetu Opolskiego. Nieskromnie powiem, że wielu uważało mnie za człowieka o dużej, wszechstronnej wiedzy, utalen­towanego dydaktyka (obdarzonego przez naturę specyficznym metalicznym głosem), uzdolnionego historyka, dowcipnego publicystę historyczno-politycznego. Przy tym - znowu podobno - osobnika przekornego oraz życzliwego (momentami do przesa­dy) innym ludziom.

Jak jest - doprawdy nie piszącemu te słowa sądzić (rym bardziej, że wad u mnie mrowie), aliści nie mogę nie zauważyć, że studenci - absolwenci opolskiej uczelni -wspominają mnie nieomal z rozczulającym rozrzewnieniem. Pani Katarzyna Rdzanek, obecnie dziennikarz w opolskim radiu, stwierdziła na łamach prasy (i to w momencie, gdy przyznawanie się do koneksji z Ratajczakiem było co najmniej ryzykowne), iż byłem świetny oraz inspirujący.

Ten sam ton pobrzmiewa w oświadczeniu 19 studentów III roku historii UO, któ­rzy - pomimo grożących im niebezpieczeństw - w kwietniu 1999 roku ujęli się za swoim wykładowcą: Bardzo cenimy pracę naukową dr Ratajczaka i chcielibyśmy mieć możliwość kontynuowania z nim zajęć.

Podobnie wypowiadali się absolwenci historii UO (Przemysław Babicz, Dagmara Celta, Tomasz Płowieć, Andrzej Pomianowski, Piotr Zacłona) w liście opublikowa­nym w konserwarywno-liberalnym Najwyższym Czasie F': Zdecydowanie protestu­jemy przeciwko szkalowaniu Jego [Dariusza Ratajczaka - DRJ dobrego imienia, cenimy dr Ratajczaka jako naukowca, ale równie jako człowieka, który nie boi się zajmować niebezpiecznymi tematami.

Swoistym zaś podsumowaniem mojej pracy na opolskiej uczelni jest opinia jaką wystawił mi w dniu 20 maja 1999 r. wicedyrektor Instytutu Historii UO, dr hab. Le­szek Kuberski (nie wzięto jej pod uwagę podczas uczelnianego śledztwa; dokument ów wygrzebałem ze sterty dokumentów zgromadzonych przez opolską prokuraturę):

Będąc pracownikiem dydaktycznym prowadził ćwiczenia i wykłady z następujących przedmiotów: historia Polski 1795-1918, historia Polski po II wojnie światowej, historia powszechna po IIwojnie światowej, historia Anglii, historia USA. W czasie zajęć ćwicze­niowych niejednokrotnie stosował aktywizujące metody nauczania oraz wykorzystywał różne środki dydaktyczne. Przez studentów były one lubiane i wysoko oceniane.

Prawdą jest, że prywatnie nigdy nie kryłem swego antykomunizmu oraz sprzeci­wu wobec wszelkiej postępowości (takim poznali mnie już koledzy - studenci z Uni­wersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu), ale przez ponad 11 lat (od 1988 roku począwszy) pracy na opolskiej uczelni nie miałem z tego powodu szczególnych, god­nych odnotowania konfliktów ze zwierzchnikami.

Przeciwnie, ci zdawali się doceniać moją zawodową rzetelność, nie ingerowali w tok zajęć, wystawiali wzorowe oceny okresowe, umożliwili wreszcie obronę wysoce niebezpiecznej pracy doktorskiej poświęconej wojskowemu wymiarowi sprawiedliwo­ści na Śląsku Opolskim w latach 1945-1955. Uznano ją za jedną z dwóch najlepszych prac historycznych obronionych na uniwersytecie w przeciągu ostatnich 3 lat; nato­miast moje wystąpienie na rozprawie doktorskiej naukowcy ocenili jako ekscytujące.

Co najwyżej ich obawy, formułowane zresztą bardzo ostrożnie i to dopiero od II połowy lat dziewięćdziesiątych, budziło poruszanie przez mnie podczas zajęć ze stu­dentami tak zwanego wątku żydowskiego.

Posiłkuję się w tym miejscu osobistym zapisem: Na początku kwietnia 1996 roku wezwał mnie do siebie profesor Stanisław Nicieja. Rozmawialiśmy o moich przyszłych planach, o pracy doktorskiej. W pewnej chwili profesor- bardzo delikatnie -zasugero­wał mi abym miarkował się w swoim krytycyzmie w stosunku do Żydów. Odpowie­działem mu, że nie byłbym w zgodzie z sumieniem i historyczną rzetelnością gdybym nie podkreślał ich roli w ekspansji komunizmu, czy nie zauważał w Polsce komunistycz-no-żydowskiej nadreprezentacji w organach represji do roku 1956. Nie widziałem rów­nież niczego złego w przypominaniu studentom, że antypolonizm inspirowany jest przez i-pływowe kręgi żydowskie (miałem na ten temat Mika wykładów przy okazji zajęć z naj-\zych dziejów Polski). Podkreśliłem jednak że Żydzi jako Żydti mnie nie interesują, 2 poza tym wszelkie wypowiadane przeze mnie poglądy mogę udokumentować. Dobrze -przerwał mi profesor — ale niech pan uważa. Pan wie jaka to jest niesamowita silą.

Szczerze mówiąc, zbagatelizowałem to ostrzeżenie. Pomyślałem sobie tylko nieco póź­nej, spacerując z psem po Opolu, że niby wszyscy wyśmiewają spiskową teorię dziejów, iie tak naprawdę traktująją ze śmiertelną powagą. Już miałem temat na kolejny wykład To ~. K jednak niewinne przekomarzania rodzaj nieostrej przekąski przed daniem głównym.

Mniej więcej półtora roku później, jesienią 1997 r., odwiedził mnie w murach polskiej uczelni jej były student. Absolwent ów - dzisiaj człowiek na stanowisku -rzymał pod pachą_pożyczone od pana Xdosyć grube numery „Stańczyka" - neokon-serwatywnego periodyku wydawanego przez Tomasza Gabisia.

Oczywiście zaintrygowały mnie obszerne, naukowe, w pełni profesjonalne artykuły Gabisia dotyczące rewizjonizmu Holokaustu. Pomyślałem, że warto na tej zasadniczej

  podstawie skonstruować krótki wykład. Wkrótce dostałem nowe materiały i baza źródłowa była gotowa. Ale - podkreślam - nie traktowałem tej tematyki w sposób prio­rytetowy. Jeżeli w latach 1997-1999 wygłosiłem 5 krótkich wykładów na temat rewi-zjonizmu Holokaustu - to wszystko.

To był margines moich zainteresowań. Zresztą dysponowałem wtedy ograniczo­nymi źródłami. Budzące respekt kilogramy materiałów otrzymałem od Faurissona, Grafa, Rudolfa czy Tobena, znanych rewizjonistów historycznych, dopiero wtedy, gdy okrzyknięto mnie pierwszym polskim rewizjonistą Holokaustu.

Na wykładach natomiast zawsze podkreślałem, że poglądy rewizjonistów do­tyczące np. komór gazowych nie są moimi poglądami. Jeżełi natomiast ktoś pytał się mnie, czy Holokaust był wyjątkowym wydarzeniem w dziejach świata, odpowia­dałem -podobnie jak rewizjoniści - nie, nie był. Jeśli tak pan/pani sądzi - kontynu­owałem-proszę to powiedzieć sowieckim łagiernikom i jeńcom wojennym, ofiarom głodu na Ukrainie, czy wielu Polakom. To przekonanie, przyznaję, było ugruntowane u mnie od dawna.

Zresztą powyższe słowa potwierdza pewien student historii, słuchacz mojego wykładu o Holokauście: Ratajczak, którego wykłady były zawsze bardzo ekspresyjne, intrygujące i zmuszające do myślenia najgorszych nawet matołków (był to jedyny na­ukowiec w Instytucie Historii UO na zajęciach którego sala zapełniała się ochotnika­mi z różnych lat i kierunków do pełna), w sprawach rewizjonizmu Holokaustu zachowywał dystans. Wykład rozpoczynał mniej więcej tak: „No cóż, to nie są moje poglądy, ale problem istnieje. Jeżeli rewizjoniści są historyczną i społeczną rzeczywi­stością - należy o niej mówić. Mam nadzieję, że nie wywrócę Państwu świata do góry nogami". Zresztą zestawiał ich poglądy ze stanowiskiem oficjalnym.

Pomimo tej nietypowej dla Ratajczaka wstrzemięźliwości - studenci dosłownie „walili drzwiami i oknami". No bo jeżeli ktoś słyszał do tej pory o jakichś rewizjoni­stach, to w kontekście, że to chamy, świnie i neonaziści. A Ratajczak, krytyczny wobec kilku tez przez nich głoszonych, jednak chamami ich nie nazywał. Poza tym większość dowiadywała się po raz pierwszy, że w środowisku tym nie brakuje profesorów, a ogól­niej poważnych ludzi reprezentujących różne opcje ideowe. I to było dla nas novum.

Proszę mi wierzyć, podczas wykładów o Holokauście nie było żadnych ekscesów, trza­skania drzwiami itd. Naprzód mówił Ratajczak, później dyskutowaliśmy. Jeżeli starczyło czasu - na zajęciach, ale najczęściej w palarni lub w akademikach. To znaczydyskuto­wali głównie mężczyźni, bo kobiety nie zawsze podążały za jego tokiem rozumowania.

Ostatnie zdanie - nawiasem pisząc — mogłoby sugerować, że żeńska część studenc­kiej publiki nie darzyła mnie szczególną sympatią. Zaryzykowałbym jednak twierdze­nie, że jest to jednak półprawda. Wnioskuję tak chociażby na podstawie wypowiedzi „mojej" studentki-anglistki, którą uzyskałem dzięki uprzejmości kolegi-naukowca. Otóż owa niewiasta stwierdziła: Ratajczak był bardzo tradycyjny w sprawach dam-sko-męskich. Nie znosił feministek, lesbijek, „ nawiedzonych bab ". Dawał temu wyraz podczas wykładów z najnowszych dziejów Stanów Zjednoczonych. W ogóle lubił przyłożyć kobietom. Ale robił to w tak dowcipny sposób, że trudno było się na niego gniewać. Z drugiej strony był admiratorem Margaret Thatcher. Na egzaminach kobiety traktował ulgowo, pół żartem, pół serio. Jestem przekonana, że kobietę-historyka trak­tował w kategoriach nieporozumienia. Był urokliwym „ męskim szowinistą ".

Na początku marca 1999 r. wydałem własnym sumptem liczącą około 100 stron książkę zatytułowaną Tematy niebezpieczne. Starałem się w niej ująć w sposób mak­symalnie skrócony, a przede wszystkim spublicyzowany niektóre zagadnienia poru­szane na zajęciach ze studentami w ciągu ostatnich 2 lat. Jednym z owych zagadnień był oczywiście rewizjonizm Holokaustu. Ująłem go na niecałych 4 stronach w duchu relacji cudzych poglądów.

Przez kilka tygodni książka - masowo wykupywana przez studentów - nie wywo­ływała kontrowersji wśród opolskiej uczelnianej wierchuszki, chociaż jej pierwsze eg­zemplarze (około 10 egzemplarzy) opatrzone imiennymi dedykacjami trafiły do rąk Rektora oraz kolegów-naukowców. No, może z małym wyjątkiem. Otóż niektórzy ob­razili się na podrozdział Kilkanaście wskazówek dla młodego historyka-naukowca, gdyż przyjęli do siebie uwagi w stylu: Nie bierz łapówek. To nieetyczne. Od tego są mądrzejsi. W razie czego - tylko ty wpadniesz.

Generalnie jednak panował typowy dła opolskiej uczelni błogi, prowincjonalny spokój. Do czasu. 8 kwietnia rozpętało się piekło.

 

 

POWSTRZYMANY BLITZKRIEG

 

Medialnie moja sprawa wybuchła w dniu 8 kwietnia 1999 roku, gdy „Gazeta Wybor­cza" - aż trzęsąc się z pożądania - in extenso przytoczyła na swych łamach list dyrektora Muzeum w Oświęcimiu, magistra Jerzego Wróblewskiego do Rektora Uniwersytetu Opolskiego Stanisława S. Niciei. W zakończeniu tegoż czytamy: akceptacja przez D. Ra-tajczaka poglądów tzw. rewizjonistów historycznych negujących zarówno ustalenia na­ukowe w tym zakresie (komory gazowe itd.' - DR), jak i przekazy byłych więźniów -naocznych świadków - wskazuje, iż pracownik Uniwersytetu Opolskiego dr D. Rataj-czak aprobując te poglądy zarówno w swych wykładach dla studentów, jak i w wymie­nionej książce, albo dąży świadomie do wypaczania faktów historycznych, albo nie posiada dostatecznej wiedzy na ten temat. Każdy przypadek dyskwalifikuje jego kompe­tencje do pracy dydaktycznej i pedagogiczriej na wyższej uczelni.

Ten wyjątkowo stronniczy list (skąd na przykład Wróblewski wiedział, że aprobowałem poglądy rewizjonistów na wykładach - przecież nikt tego jeszcze nie ustalił?!), oparty do tego na dostarczonej Muzeum odbitce ksero jednego z podrozdziałów pozycji mego autor­stwa (jest kilka hipotez na to, kto przesłał stosowne materiały do Muzeum; w każdym razie rozdmuchanie sprawy Ratą/czaka - tak wynika moim zdaniem z analizy wstępnych oświadczeń prasowych - odbyło się prawdopodobnie na linii Ambasada Państwa Izra-el-Muzeum-„Gazeta Wyborcza") każe postawić pytanie, czy właśnie Muzeum w Oświę­cimiu władne jest określać kto nadaje się do pracy na wyższej uczelni? Przecież sprawę można łatwo odwrócić. Przez kilkadziesiąt lat to samo Muzeum wmawiało ludziom, że w Oświęcimiu zginęło 4 miliony ludzi, a to nieprawda, mówiąc ściślej - kłamstwo. Jakże więc mówić o wiarygodności tej skądinąd ważnej i potrzebnej instytucji?

W każdym razie reakcja Oświęcimia wywołała popłoch wśród uczelnianych opol­skich notabli. Rektor Nicieja, tytułem przykładu, który w tym samym dniu rozsądnie wypowiadał się dla „Trybuny Śląskiej" (Rektor nie jest prokuratorem ani policjantem), 24 godziny później zmienił zdanie o 180 stopni, twierdząc w popołudniowych, regio­nalnych „Faktach" TVN, iż przeprasza za Ratajczaka, bo to skandal itd., itp.

Powróćmy jednak do moich ówczesnych notatek: W środę 7 kwietnia popołudniu za­dzwoniła do mnie redaktor Dorota Wodecka-Lasota z opolskiego dodatku „ Gazety Wy­borczej". W redakcji gazety poinformowała mnie, że Muzeum w Oświęcimiu smaży jakieś pismo w mojej sprawie. Zapytała mnie na odchodnym: „panie Darku, boi się pan? ".

Wieczorem tego samego dnia, w porze głównych „ Wiadomości" telefon od profe­sora Nicieji: „panie Darku, niech pan nie udziela żadnych wywiadów, jakoś to spo­kojnie przetrwamy ". Dobrze -jak nie to nie.

Budzą się rano, czytam list Wróblewskiego i spokojną wypowiedź Nicieji w „ Try­bunie ". Idę spać. Popołudniu żona woła mnie do telewizora, a tam ten sam Nicieja drżącym głosem atakuje mnie ile wlezie. Wstrętne, żałosne tchórzostwo. Tego nie wolno zapomnieć.

No i sprawy ruszyły we właściwym kierunku: zawiesić, wyrzucić, wkopać w ziemię. Od czasu, nie waham się użyć, szczurzego występu Nicieji wiedziałem, że uniwersytet pójdzie na każdy szwindel, każde świństwo byle tylko udowodnić, że szybko i właściwie reaguje na zjawisko antysemityzmu, czy jak go tam zwał. Władze uczelni naprawdę umierały ze strachu, że nie całkiem anonimowi zwierzchnicy wytkną im brak nadzoru, cackanie się ze mną itd. Bali się tych kilku tygodni od publikacji książki, podczas których nie wykazali rewolucyjnej czujności. Ich strach, co często się zdarza w takich wypadkach, zaowocował zupełnie nieprawdopodobną agresją w stosunku do mojej osoby. To jest okropna mieszanka: agresja podszyta strachem. Cóż, już wiedzieli, że nie wolno zadzie­rać z Very Important Persons. Zresztą zawsze umieli słuchać — góra opolskiego uniwer­sytetu to w 90 % była PZPR upudrowana częściowo na różowo. No więc kiedy okazało się, że nie pójdę na żadne układy (dobrowolne opuszczenie uniwersytetu bez wpisu do akt) zdecydowali nieodwołalnie: spuszczamy Ratajczaka, ratujmy tyłki, kariery, pie­niądze. Nie miałem naprawdę żadnej wątpliwości, że od tej pory opolską uczelnią zawładnął dobrze znany z przeszłości „Towarzysz Szmaciak".

W piątek, 9 kwietnia zbiera się Rada Wydziału Historyczno-Pedagogicznego Uni­wersytetu Opolskiego, na której opolscy naukowcy spontanicznie mnie potępiają.

Mój informator, zresztą cokolwiek skruszony, tak komentuje to wydarzenie: To była istna paranoja. Jednym z punktów obrad byłeś Ty. Szczerze mówiąc większość, zdecydowana większość nie miała o niczym zielonego pojęcia. Po prostu nie czytali gazet. 95% uczestników Rady nie trzymało Twojej książki w ręku, nie mówiąc już ojej przeczytaniu, ale niemal wszyscy głosowali za potępieniem, zawieszeniem itd. Wyła­mała się tylko profesorRostropowicz. Pamiętam również na Radzie występ profesora Wiesława Łukaszewskiego, który wrzasnął, że nie będzie pracował na jednej uczelni z „faszystą ".

W tym samym dniu Rektor Nicieja zawiesza mnie w pełnieniu obowiązków za­wodowych nauczyciela akademickiego, a jednocześnie powierza antyfaszyście Łu-kaszewskiemu (Rzecznikowi Dyscyplinarnemu d/s Nauczycieli Akademickich UO) zajęcie się przypadkiem swego niedawnego doktoranta (Nicieja był promotorem mo­jej pracy doktorskiej).

Powyższe wydarzenia nie mogą pozostać bez komentarza. Przede wszystkim Ni-cieja od samego początku łamie prawo i w sposób rażący narusza standardy etyczne obowiązujące pracownika nauki i nauczyciela akademickiego. Jak można było bo­wiem zawiesić mnie bez przedstawienia konkretnych zarzutów (nie mogą być nimi, wymienione wyżej, bliżej niesprecyzowane standardy etyczne). Brak uzasadnienia merytorycznego zauważyłby nawet najgłupszy student I roku prawa.

Po wtóre, zupełnie nieetycznym było powierzenie Łukaszewskiemu obowiązków prokuratorskich (rzecznik dyscyplinarny) w sytuacji, gdy ten wyraźnie uprzedził się osobiście do Ratajczaka-faszysty.

Nicieja i Łukaszewski tego nie rozumieją. Ten ostatni zresztą w swym zacietrze­wieniu i głupocie robi kolejny błąd. 10 kwietnia udziela wywiadu „Gazecie Wybor­czej", w którym twierdzi, że jeśli pozostanę na uczelni, on i jemu podobni odejdą. A czyni to przed rozmową wyjaśniającą ze mną!!!

Autor nie jest wprawdzie prawnikiem, ale nawet dla niego jest oczywistym, że wyrażanie publicznych poglądów i osobistej niechęci do uczestnika postępowania dyscyplinarnego przez stronę tego postępowania, dyskwalifikuje taką osobę od udziału w sprawie.

Czy wyobrażają sobie bowiem Państwo taką oto sytuację: jakiś facet twierdzi w barze piwnym, że „X" to morderca i w nagrodę zostaje prokuratorem w jego spra­wie?! Ja wyobrażam sobie—jest to casus sowieckiego wymiaru sprawiedliwości oraz nieświetnego tandemu Nicieja-Łukaszewski.

Nieodparcie nasuwa się podejrzenie, że te bezprawne idiotyzmy uczonych głów to nie tylko efekt głupoty, ale przede wszystkim nacisków z góry, które każą działać opolskim tuzom nauki w pośpiechu, bez zastanowienia, na łapu capu.

Bo też w tych dniach armaty wobec mnie wytaczają możni tego świata. Wła­dysław Bartoszewski w wywiadzie dla „GW" wysyła piszącego te słowa do zakładu psychiatrycznego (chociaż, jak się okazało, mojej książki nie czytał), inni ględzą, że zepsułem stosunki... polsko-izraełskie, a rzecznik prasowy ambasady tego państwa, Michał Sobelman, nie może zrozumieć, iż autor takiej książki (czyżby ambasada dys­ponowała jednak kompletnym egzemplarzem rozsyłanym w formie ksero naprawo i lewo?) pracował na opolskim uniwersytecie (a gdzie miałem pracować - w Tel Avivie?).

Atmosferę tamtych gorących dni oddaje relacja anonimowego (i dobrze zoriento­wanego w sytuacji) uczelnianego informatora: Byłem wtedy blisko opolskiego rekto­ratu. Tam działo się piekło. Dzwonili różni wysoko postawieni faceci, również

z Ministerstwa Edukacji Narodowej, i grozili, po prostu grozili, że jeśli nie wyp  my

Ratajczaka, to puszczą uniwerek w skarpetkach. Nie dostaniemy żadnych grantów, pieniędzy, a naukowcy nas będą bojkotować. Prawica i lewica - bez wyjątku. Pewnie blef owali, ale to już inna sprawa.. Naprawdę, od samego początku nie miałeś żad­nych szans - tym bardziej, że nie chciałeś pójść na ugodę, zacząłeś nas nękać pisma­mi, odwołaniami, a to denerwowało.

Zapamiętałem w tych dniach Rektora. Ten człowiek był jednym wielkim kłębem nerwów — „strit" w oczach i taki wyczuwalny, niemęski strach. Prawie nad tym nie panował. Gdyby mógł, sprzedałby niejednego a 2 tysiące doktorów Ratajczaków.

Dnia 12 kwietnia, w poniedziałek zostałem wezwany przed oblicze rzecznika dys­cyplinarnego UO, prof. Wiesława Łukaszewskiego, w celu odbycia rozmowy wyja­śniającej. Było to nasze pierwsze spotkanie, chociaż -jak nadmieniałem - profesor miał już wyrobione zdanie o doktorze-faszyście.

No cóż, nie było to najprzyjemniejsze przeżycie. W tym dniu zadzwoniła do mnie pani profesor Krystyna Borecka z informacją, że Łukaszewski oczekuje mnie w gabi­necie takim a takim, gdyż jako rzecznik dyscyplinarny chce odbyć ze mną rozmową wyjaśniającą. Żona, mądra kobieta, po lekturze jego wywiadu w „GW", odradzała mi wyjście z domu (po co rozmawiać zprawno-historycznym ignorantem).

Ubrałem się jak na wesele albo pogrzeb: garnitur z kamizelką, przywieziony z Lon­dynu krawat w szkocką kratę, odpucowane do nieprzyzwoitości czarne lakierki. W dro­dze na uniwersytet zauważyłem, że puścił zamek rozporka u spodni. I tak już zostało: przed rzecznikiem występowałem z otwartym rozporkiem skrywanym ścisłym skrzy­żowaniem nóg.

Pukam, wchodzę i widzę po raz pierwszy w życiu jakiegoś faceta ubranego w biały pulower z hartami, który nie chce podać mi ręki, nie podnosi się z krzesła na widok przybysza (jakby nie było - jestem jego młodszym kolegą z uniwerku), słowem - traktuje mnie niepoważnie.

No i te pytania: chamskie, ukierunkowane, zmierzające do psychicznego zniewo­lenia adwersarza. Zgroza! A ja, głupi idealista, byłem nastawiony na spokojną roz­mowę między kulturalnymi ludźmi.

Wreszcie przerywam mu, protestując przeciwko jego wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej"; tej dotyczącej wyjścia z uczelni jego kumpli w przypadku pozostawie­nia mnie na uczelni. Pytam jak to się ma do bezstronności uczelnianego prokuratora. A Łukaszewski:ja tu zadaję pytania. No i tak już pozostało.

Po wyjściu Łukaszewskiego zamknęła się ze mną w pokoju prof. Borecka, bardzo miła kobieta obarczona takim osobistym dopustem Bożym. Oni są zresztą prywatnie bardzo mili, ale bez ryzyka.

No więc Borecka — obecna podczas przesłuchania - poczęła przepraszać mnie za Łukaszewskiego, gdyż profesorowi niedawno obrobili samochód. Sądzi pani — od­parłem - że to ja byłem złodziejem?

Ale w sumie to był dobry dzień; ruszyli się moi obrońcy, a ja - szukając porady u Ojca - opracowałem plan takiej bardzo rodzinnej, opóźniającej wiadomy finał kontrofensywy.

Dzień po spotkaniu z Łukaszewskim rozpocząłem swój zwrot zaczepny. Przede wszystkim napisałem do uformowanej na prędce Komisji Dyscyplinarnej d/s Na­uczania Akademickiego Uniwersytetu Opolskiego odwołanie od decyzji Rektora (z dnia 9 kwietnia) zawieszającej mnie w prawach uczelnianego nauczyciela.

Komisja przychyliła się do mojego wniosku w dniu 22 kwietnia, ale zwycięstwo było krótkotrwałe, bo... 24-godzinne. Już w dniu następnym Rektor Nicieja ponow­nie mnie zawiesza, gdyż -jak to ujmuje w wywiadzie prasowym - najważniejsze jest dobro uczelni. Co oznacza enigmatyczne dobro uczelni mało kto wie, ja jednak poku­szę się o wyjaśnienie: chodzi o rektorski (i nie tylko rektorski) stołek; chodzi o uległość wobec warszawskich naciskaczy; chodzi wreszcie o powszechny w III Rzeczypospolitej wiernopoddańczy kundlizm.

Oczywiście wkrótce ponownie odwołałem się do Komisji od decyzji Rektora, ale tym razem to wysokie ciało było już grzeczne. 13 maja utrzymano decyzję gronosta­jowego dostojnika w mocy.

Kilkanaście dni wcześniej — co również warto odnotować - w ramach swej pry­watnej bitwy nad Bzurą (zwrot zaczepny!), skierowałem na ręce Nicieji wniosek o wyłączenie od udziału w postępowaniu dyscyplinarnym profesora Łukaszewskie-go, gdyż ten wyrażając publicznie swoje poglądy i określając swój osobisty stosunek do mojej osoby, zdyskwalifikował reprezentowany urząd (rzecznika dyscyplinarnego - DR) i naruszył dobre obyczaje obowiązujące w państwie prawa.

Nicieja jednak pozostał niewzruszony. Stwierdził oficjalnie, że dopóki on jest Rektorem Łukaszewski pozostanie rzecznikiem dyscyplinarnym.

Muszę zauważyć, że taki sposób odbioru radosnej twórczości rzecznika świadczy o niezrozumieniu przez Nicieję istoty państwa prawa (o dobrych obyczajach akade­mickich nie wspominając).

Jeżeli bowiem jego człowiek - uprzedzony, wyrażający publicznie przed rozpo­znaniem sprawy negatywne opinie o mnie, nie potrafiący zebrać dowodów rzekomej winy piszącego te słowa oraz prowadzący czynności procesowe o ścisłym ukierun­kowaniu podmiotowym (cel wytyczony z góry: wykończyć faceta) - może piastować ważny uczelniany urząd, to inne twierdzenie byłoby co najmniej ryzykowne.

Ośmielam się jednak stwierdzić, że w owym czasie osiągnąłem już moralne zwy­cięstwo. Udowodniłem bowiem, że opolska uczelnia zrobi dosłownie wszystko (czyli pójdzie na każde łajdactwo), byle tylko przypodobać się bardzo ważnym osobistościom. Nie przekonanych odsyłam do dokumentacyjnej części książki.

Zresztą mogłem być zadowolony podwójnie. Oto w rym samym momencie przy­bywają z odsieczą moi obrońcy, którzy nie tylko wypowiadają się w miejscowej pra­sie, ale i zasypują uczelnię oświadczeniami, uwagami oraz spostrzeżeniami.

Nie omieszkałem kilkanaście dni później zanotować: Po dniach ostrych ataków na moją osobę otrzymałem mnóstwo telefonów od obrońców - z kraju i ze świata. Najbardziej radykalne w tonie głosy pochodziły od Polonusów ze Stanów Zjednoczo­nych i Kanady. Utworzyli oni nawet KOR (Komitet Obrony Ratajczaka), co odnoto­wały niektóre gazety. Świetny list do Rektora nadesłało Stowarzyszenie Klub „Myśl dla Polski" (podpisałgo profesor RafałBroda i kilkunastu innych krakowskich profe­sorów — o dzięki ci, Galicjo!), w którym proszono Nicieja o umiar, a poza tym stwier­dzono, że moja publicystyczna książka jest ciekawa, miejscami wręcz błyskotliwa.

W podobnym duchu wypowiadał się profesor Mirosław Dakowski. Z wielką pomocą w tych dniach przyszedł mi radny miasta Strzelce Opolskie, pan Piotr Kobyłecki, któ­ry jest moim internetowym oknem na świat.

W ogóle tak zwani szarzy ludzie odnosili się do mnie z wielką życzliwością. Za­czepiali mnie na ulicy (facjata była już znana z prasy), życzyli wytrwałości i żebym uważał no wie pan na kogo, oni mają długachne ręce. To było bardzo miłe, takie pol­skie. Ci ludzie instynktownie ujmowali się za pojedynczym człowiekiem, na którego zwaliła się potworna machina.

A później do grona obrońców dołączył „Najwyższy Czas!", Rafał Ziemkiewicz, „Myśl Polska", profesorowie Bender i Raina (bardzo wiele im zawdzięczałem), Ra­dio Maryja oraz początkowo mi niechętny (ale w rozsądnych granicach) „Nasz Dziennik". Humor poprawił mi również film dokumentalny Kto jest faszystą.

Film pod tym właśnie tytułem - dodam tytułem uzupełnienia - został wyproduko­wany przez firmę Crossfilm, a jego emisja odbyła się we wrocławskim ośrodku tele­wizyjnym (obejmującym nie tylko Opolszczyznę i Dolny Śląsk, ale i niemałą połać Wielkopolski).

Nie był on wprawdzie wyzbyty pewnych uszczypliwości pod moim adresem (pierwsza sekwencja obrazu: dziarsko maszerujący ulicami Opola Ratajczak zesta­wiony z j akimś młodzianem obutym w „glany'', całość uzupełniona muzyką aia Par-teitag w Norymberdze), ale umożliwiono mi w nim przedstawienie własnych racji, a poza tym widzowie zobaczyli stopień zastraszenia opolskich studentów.

Naprawdę było na co popatrzeć. Opolscy żacy z rozmytymi twarzami i elektro­nicznie zmienionymi głosami twierdzili, że Ratajczak to erudyta i świetny wykładow­ca, natomiast swoje utajnienie tłumaczyli obawą przed uczelnianymi władzami (to taka nagonka w sowieckim stylu, a my jesteśmy przed sesją -po co się narażać). Słowem - obok moralnego odniosłem i sukces propagandowy.

Powoli jednak, na przełomie maja-czerwca 1999 r., pierwsza faza sprawy Rataj-czaka na uczelni dogasała. Jej finałem było postanowienie Komisji Dyscyplinarnej ds. Nauczycieli Akademickich UO zawieszające wobec mnie postępowanie dyscy­plinarne, a to dlatego, że w tym samym czasie zajęły się kłamcą oświęcimskim proku­ratura oraz sąd. Było to przyznanie się do krachu antyrataj czakowego blitzkriegu na opolskim uniwersytecie.

W ten sposób przetrwałem dwa najgorsze miesiące znaczone chamskimi atakami „wybiórczych" mediów i dyspozycyjnych intelektualistów, nie dałem się usunąć z u-czelni, a w duchu mogłem sobie powtarzać: nie mają argumentów, król jest nagi -prosi o sądową szatę. Poza tym otrzymałem od uniwersyteckiego Pana Boga kilka miesięcy wytchnienia.

 

Aż do gorzkiego końca...

Przez niemal całą drugą połowę 1999 roku wokół uczelnianego wątku afery Ra-tajczaka panowała względna cisza. Było to o tyle zrozumiałe, że -jak już nadmie­niłem - władze uniwersytetu czekały na szybki, skazujący wyrok sądowy, który właściwie automatycznie rugowałby mnie z uczelni.

Tymczasem opolski Sąd Rejonowy umorzył moją sprawę (sądzony ma czyste pa­piery). Ponadto odwołanie się od tej decyzji tak prokuratora, jak i piszącego te słowa zapowiadało długą batalię. Co zresztą stało się faktem: sprawa nadal się toczy (jesień 2001).

To zmieniło sytuację. Nagle zaczęto się szaleńczo śpieszyć, byle tylko załatwić mnie przed końcem kwietnia 2000 r., gdyż właśnie wtedy kończył się roczny okres za­wieszenia po którym - zgodnie z przepisami - powinienem powrócić do pełnienia obo­wiązków nauczyciela akademickiego. A na to nie można było sobie pozwolić. Plujący jadem antysemityzmu doktor nadal wykłada? Nie, tego nie zdzierżyłaby „Gazeta Wy­borcza", dziesiątki moralnych mądrali goszczących codziennie na jej łamach, Wła­dysław Bartoszewski, arcybiskup Życiński et consortes. Nie zdzierżyłby również Rektor Stanisław S. Nicieja...

Ponadto przysłowiowej oliwy do uczelnianego ognia dolałem sam, występując na początku 2000 r. w ogólnopolskim Radiu Maryja. Trzy miesiące po radiowej audycji sporządziłem w kajecie dłuższą, porządkującą notatkę: Jesienią 1999 r. zadzwonił do mnie pan profesor Ryszard Benderz propozycją wspólnego występu w audycji Radia Maryja. Sprawa przeciągnęła się o dwa miesiące, ostatecznie jednak 13 stycznia 2000 r. pojawiłem się w Toruniu. Do naszej dwójki dołączył równieżp. profesor Peter Raina.

Nie chcę dłużej rozwodzić się nad naszą wieloaspektową wieczorno-nocną roz­mową ze słuchaczami („ Wyborcza " piórem młodego Maziarskiego zapluła się ze złości na „ Trzech kłamców", a profesor Bender miał dodatkowe kłopoty, gdyż jacyś młodzi wariaci z Unii Pracy, taka polska odmiana hunwejbinów, oskarżyli go o sławetne „kłamstwo oświęcimskie "[dopiero po pewnym czasie skulili ogon i wró­cili pod stół - DR] - wspomną tylko o wątku związanym z opolskim uniwersytetem.

Otóż w pewnym momencie - na początku audycji -profesor Raina, któremu wcze­śniej przekazałem dokumenty mojej sprawy, powiedział, iż postępowanie władz uczelni w mojej sprawie to hańba, a ponadto personalnie „przysunął" Łukaszewskie-mu w stylu: i taki człowiek mieni się profesorem. Byłem mu za to bardzo wdzięczny, tym bardziej, że ze względów taktycznych sam nie mogłem tego powiedzieć.

No, ale ci z uczelni również to słyszeli i później podczas rozprawy na uniwersytecie jeden z nich, taki były marksistowski filozof-„wumlista " i serdeczny kolega Łukaszew-skiego, profesor Bartłomiej Kozera (kilkanaście lat wcześnie -jak mi opowiadano -tropiciel krzyżyków zawieszanych na lusterkach samochodów jego podwładnych), gadał, że za Ratajczakiem stoją „ określone, ciemnogrodzkie siły z Radia Maryja ". Pił oczywiście do wypowiedzi pana Petera. Pomyślałem sobie po jego wypowiedzi: „Rany boskie, odkurzyli i naoliwili Zarako-Zar■akowskiego. Gdzie ja do cholery jestem!".

Nie wybiegajmy jednak w przyszłość.

W grudniu 1999 r. uaktywnia się uczelnia, a konkretnie niemal do tej pory bezczyn­na Komisja Dyscyplinarna. Przede wszystkim wymieniono jej przewodniczącego. Miejsce starego profesora fizyki, Tadeusza Góreckiego, który do sprawy nie miał serca, a ponadto polskim sposobem rozchorował się, zajął młody pistolet - dr hab. Stefan Grochalski - podobno prawnik z wykształcenia i współwłaściciel czy udziałowiec ja­kiejś marnej wyższej szkoły.

Oczywiście starałem się zasięgnąć języka na temat nowego przewodniczącego, co w konsekwencji zaowocowało pouczającą opowiastką autorstwa pewnego uczelnia­nego znawcy tematu: Von Neuratha zastąpił Heydrich. Znasz przecież historię Pro­tektoratu Czech i Moraw. To wystarczyło. Tak się składa, że znałem.

Prace ruszyły. Odnowiona Komisja zebrała się kilka razy, a mnie umożliwiono dostąp do protokołów (z bezwzględnym zakazem kserowania) jej spotkań. Ponadto wyznaczono mi z urzędu uczelnianego obrońcę - dra Grzegorza Francuza.

O Francuzie piszę - przyznaję - z pewnym ociąganiem, gdyż tak naprawdę chciałem bronić się sam, tak jak wcześniej w sądzie. Niestety, uczelniane przepisy są inne. Grzegorz, Ślązak z Rybnika, były WiP-owiec wyrzucony za poglądy z opol­skiego uniwerku w roku 1981, okazał się człowiekiem uczciwym, ale wewnętrznie złamanym. Trochę się bał, a i początkowo chyba rzeczywiście myślał, że jestem fa­szystą i antysemitą. Takie WiP-owskie, lewackie resentymenty. Także solidarność rzuconego i wyrzucanego nie w pełni zagrała. Później dowiedziałem się, że w ja­kiś sposób służbowo zależny był od Kozery, który podczas rozprawy czynnie popie­rał Lukaszewskiego. W sumie jednak starał się mi nie przeszkadzać oraz kilka razy -całkiem słusznie - tonował ostrość moich wystąpień. Dobre i to.

Jak już nadmieniłem, od początku 2000 r. począłem przeglądać owoce pracy Komisji dyscyplinarnej - czyli protokoły. Była to smutna lektura. Okazało się bowiem, że jej członkowie przed rozprawą (przed pierwszą rozprawą!!!) zabawiali się w dokonywanie ocen związanych z książką Tematy niebezpieczne i osobą obwinionego. Dotyczyło to szczególnie tych osób, które już za kilka tygodni miały stanowić Skład Orzekający Ko­misji, czyli ciało bezpośrednio mnie sądzące.

Dwa przykłady. Jak wynika z protokołu z I posiedzenia Komisji (16 grudnia 1999 r.) profesor Maciej Dymkowski (ze Składu Orzekającego) raczył był zauważyć: należy szybko zająć się sprawą dr a Rataj czaka, tak aby przestał on nadał kompromitować uczelnią. Natomiast 24 stycznia 2000 r. przewodniczący Komisji (oraz Składu Orze­kającego), Grochalski, wygłasza (nadal przed rozprawą) taką oto myśl na zebraniu szacownego ciała dyscyplinarnego (zgodnie z protokołem): Nie przystoi sprzenie­wierzanie się prawdzie oczywistej.

Reasumując - po co bawić się w proces, uczelniany sąd już skazał Ratajczaka. Stalinizm zmartwychwstał w Opolu.

16 marca 2000 r. w godzinach wieczornych rozpoczyna się pierwsza uczelniana rozprawa. Skład Orzekający stanowią: dr hab. Stefan Grochalski (przewodniczący); profesor Maciej Dymkowski (psycholog, serdeczny przyjaciel obecnego na sali rzecznika dyscyplinarnego UO Łukaszewskiego, podobnie jak on spadochroniarz" z Uniwersy­tetu Wrocławskiego); profesor Krystyna Czają (chemiczka); profesor Włodzimierz Kaczorowski (historyk zajmujący się dziejami Śląska, m. in. biografista... śląskich le­karzy); ks. dr Kandzioch (Wydział Teologiczny Uniwersytetu Opolskiego).

Zostają mi przedstawione zarzuty, ja na nie obszernie odpowiadam, następnie zo­staje wyznaczony termin kolejnej rozprawy - tak w telegraficznym skrócie wyglądał przebieg spotkania.

Żeby nie być posądzonym o stronniczość, zacytuję w tym miejscu wypowiedź jednego z nielicznych świadków tego wydarzenia (rozprawa miała charakter otwarty dla pracowników naukowych UO, ale dziwnym trafem frekwencja szwankowała): Publiczność była więcej niż wątła. Ludzie bali się, że przybycie na proces może być poczytywane jako poparcie dla Ratajczaka. Nie było nikogo z Instytutu Historii. Było to dla mnie bardzo podejrzane. Przeważały „pieski Kozery ".

Osobiście czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ten Ratajczak zniszczył, wwalco-wał w ziemię całą tą utytułowaną Komisję i Łukaszewskiego.

Miał fantastyczne, świetne merytorycznie wystąpienie w obronie wolności słowa, uczelnianego pluralizmu itd. Poza tym kapitalnie mówiło rewizjonistach Holokaustu. Cały czas bronił ich praw do swobodnej wypowiedzi. Był bardzo zdecydowany w sto­sunku do Łukaszewskiego, no bo rzeczywiście ten jego akt oskarżenia, te wszystkie „standardy etyczne" i „prawdy oczywiste" - to wszystko można było rozbić o kant pewnej części ciała. Duby smalone i tyle. Ja już po 10 minutach wiedziałem, że to Ra­tajczak ma rację, a wcale z takim nastawieniem na rozprawę nie przyszedłem.

Łukaszewski, tak sądzę, pokpił sprawę, nie przygotował się, był pewny sukcesu. Kozera wspominał o tym kilka dni później.

A Ratajczak, gdy skończył mowę obrończą, cały czas w taki dowcipny sposób pilił Łukaszewskiego: „gdzie są pańscy świadkowie oskarżenia, miał pan na to cały rok,  kiedy kłamałem o Oświęcimiu, na jakich zajęciach, ile razy, no ile razy ". A Grochal-ski cały czas: „panie doktorze odbieram panu głos, panie doktorze, panie doktorze!". Myślałem, że Łukaszewskiego szlag trafi był czerwony jak dojrzały pomidor. Mru­czał: „ oburzające, oburzające".

Komisja zaś siedziała jak trusia. Ks. Kandzioch był w zaświatach, chyba modlił się, Kaczorowski wbił wzrok w ziemię, Czajowajak na tureckim kazaniu. Próbował ripostować tylko Dymkowski. Pyta się Rata/czaka z takim uśmieszkiem: „A gdyby był pan w Norymberdze to by pan nie kazał zabić Kaltenbrunnera? ". Ratajczak na to: ,, Kazałbym, ale Jodła - nie ". Ogólnie jednak Komisja milczała - oni naprawdę byli laikami. Dlatego też poprosili o bratniąpomoc historyków spoza Opola. To była czy­sta kompromitacja.

Stanowczo stwierdzam, że powyższy opis odpowiada prawdzie, chociaż jego au­tor przypisał mi zbyt wielkie zasługi w dziele wyprowadzenia z równowagi rzecznika Łukaszewskiego. W tym dniu pana profesora załatwiłby przysłowiowy wieśniak wracający z pogrzebu.

Poza tym - dodam - Komisja była rzeczywiście marna; ciekawsze rozmowy pro­wadziłem na zajęciach ze studentami. Szkoda mi było tylko Kaczorowskiego, bo to dobry historyk. Kazali mu - to poszedł. Ks. Kandzioch był wielką niemową, nie za­brał głosu nigdy, ale potem ochoczo mnie skazał. Taka nowa wersja chrześcijańskie­go miłosierdzia. Widział przecież, że jestem sam, a wataha wilków wokół. Nie pomógł ani jednym słowem.

Natomiast Łukaszewskiego traktowałem tak jak na to zasługiwał. Cóż, znałem finał sprawy, nie miałem żadnych złudzeń, dlatego wykorzystywałem każdy moment byle tylko pokazać im, ile są warci. Kolejnej takiej okazji już nie miałem.

Zgadzam się również, że manewr z historykami spoza Opola to przyznanie się ko­misji do porażki (co - .jesteście aż tak niekompetentni?"). Zostało to zresztą przepro­wadzone w typowy dla Komisji, nieuczciwy sposób. Ja już na rozprawie wiedziałem, że owa bratnia pomoc dla opolskiego uniwersytetu będzie polegała na przysłaniu przez kilku strachliwych ludzi recenzji stwierdzających, że Ratajczak to antysemita, radykał i ekstremista niegodny miana nauczyciela akademickiego. Oczywiście po-rrosiłem o jednego mojego recenzenta (myślałem o profesorze Benderze), ale Komi-

przeszła nad rym wnioskiem do porządku dziennego.

Warto jeszcze na chwilę zatrzymać się nad tą sprawą. Otóż tzw. biegłym-ekspertom (profesorom: Wrzesińskiemu z Wrocławia i Wieczorkiewiczowi z Warszawy oraz doc. Brzozie z Krakowa) Komisja zadała m.in. pytanie czy książka Ratajczaka ma walory aokowe.

Manipulacja, w sumie prymitywną polegała na rym, że właściwie nie można ocenić mauiowości pracy, która jest publicystyką historyczną i polityczną. Ale eksperci, a szcze­lnie profesor Wojciech Wrzesiński (który - nawiasem pisząc - nie mógł być biegłym » mojej sprawie, a to dlatego, że wcześniej w prasie wyrażał się o mnie w sposób pogar-<olejne złamanie co najmniej dobrego obyczaju) stanęli na wysokości zadania.

Brylował Wrzesiński, którego recenzja przypominała agitkę z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych (merytorycznie katastrofalna - patrz część dokumentacyjna), wtórował mu Brzoza, natomiast profesor Wieczorkiewicz zajął bardziej neutralne stanowisko. Podkreślił, że piszę o rzeczach znanych, nie podobało mu się jednak, że historię widzę w barwach czamobiałych (zawsze sądziłem, że w barwach czarnobiałych postrzegam moralność - czyli jestem antyrelarywistą, co niezgorzej o mnie świadczy).

Dwa tygodnie po pierwszej, odbyła się druga rozprawa. Grochalski z wyraźnym ukontentowaniem odczytał recenzje nadesłane faksem (wcześniej słyszało się tylko niecierpliwe:przyszły wreszcie,przyszły...?), wypowiedział się wybitny ekspert Kozera bredzący o czarnych sotniach, określonych siłach i podobnych idiotyzmach, ja nato­miast po raz kolejny zapytałem się o świadków oskarżenia (nie ma i nie będzie) oraz stwierdziłem, że moja skromna książka jednym się podoba (exemplum: krakowscy pro­fesorowie ze Stowarzyszenia ,JV[yśl dla Polski"), innym zaś nie. Nie jest to jednak powód — kontynuowałem - by człowieka wyrzucać z pracy lub zakazywać mu wykonywania zawodu. Po moim oświadczeniu przewodniczący zapowiedział ogłoszenie wyroku na dzień 5 kwietnia (przypominam, że w dniu 23 kwietnia mijał mi termin zawieszenia).

Po rozprawie zanotowałem: w tym dniu nic szczególnego się nie zdarzyło. Mimo wszystko Wieczorkiewicz zachował jako taką przyzwoitość. Recenzja Wrzesińskiego skompromitowała go jako historyka i człowieka. Po czymś takim powinien zapaść się podziemia [nie zapadł się; wiosną 2001 r. odebrał z rąk Rektora Nicieji tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego!!! - DR]. Brzozą nie ma co zawracać sobie głowy. Patrząc na Kozerę pomyślałem, że wszyscy jesteśmy pyłem marnym, ale nie­którzy jakby bardziej.

Dnia 5 kwietnia 2000 r. ogłoszono wyrok. Wymierzono mi karę dyscyplinarną zwolnienia z pracy połączonego z zakazem przyjmowania do pracy w zawodzie na­uczycielskim w okresie trzech lat od dnia ukarania.

Jakiś czas później, komentując dla jednej z gazet fakt, że członkowie Składu Orze­kającego unikają jak ognia prasy, stwierdziłem: Mali ludzie mają mało dopowiedzenia.

W zasadzie wszystko było już jasne. Po półtorarocznych zmaganiach zostałem wydalony z Uniwersytetu Opolskiego, a dodatkowo otrzymałem - znany przecież w powojennych dziejach Polski - tzw. wilczy bilet. Siła złego i podłego na jednego.

A jednak postanowiłem wykorzystać ostatnią szansę - odwołałem się od decyzji opolskiej Komisji Dyscyplinarnej do jej odpowiedniczki działającej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego w Warszawie. Szczerze pisząc wiedziałem, że biję przysłowiową głową w mur, ale mimo wszystko trzeba było to zrobić, tak żeby móc sobie powiedzieć: wykonałem wszystko, co do mnie należało. Oni natomiast mieli przepisowy obowiązek mnie wysłuchać.

Oczywiście wszystko to było beznadziejne, ale mój los był przecież przesądzony od początku sprawy. Tu już nie chodziło o mnie; chodziło raczej o sprawę, o pokaza­nie tym facetom, że dzisiaj jeszcze gnoją, ale jutro - niekoniecznie. Ktoś to musiał zacząć akurat na tym odcinku. A ofiary? Widział ktoś wojnę bez ofiar?

Po kilkumiesięcznym oczekiwaniu zostałem wezwany do Warszawy. Oto moje spostrzeżenia po wizycie w stolicy: Pojechałem do Warszawy 20października 2000 r. Jako że był ładny, słoneczny dzień, zrobiłem sobie długi spacer z Dworca Centralne­go na Szucha [gdzie mieści się siedziba Ministerstwa Edukacji Narodowej - DR]. Na miejsce przybyłem na pół godziny przed rozpoczęciem rozprawy.

Siedzę przed gabinetem, w pobliżu przemyka Komisja. Wchodzimy. Po chwili jej przewodniczący, profesor Marek Bojarski, wyprasza mnie na 15 minut. Powód? Brak powodu. Łukaszewski pozostaje w sali. Widocznie są równi i równiejsi albo kumple muszą pogadać. A tak - kumple: Bojarski i Łukaszewski to ten sam Uniwersytet — Wrocławski (oni kończyli Bolesława Bieruta, ja przynajmniej Adama Mickiewicza).

W ogóle atmosfera jest dziwna. Na korytarzu, jeszcze przed rozprawą widzę jak rzecznik dyscyplinarny Łukaszewski gaworzy sobie familiarnie z niestarym męż­czyzną, którego wcześniej prosiłem o wskazanie drogi do toalety (myślałem, że to pra­cownik biurowy Ministerstwa; myliłem się — nie znał drogi). No więc oni: „ a co słychać, a to, a tamto ". Na sali okazało się, że mój niedoszły cicerone po pisuarach to kolejny rzecznik dyscyplinarny, tym razem z ramienia MEN - prof. Tomaszewski. Czyli rozmawiali jak rzecznik z rzecznikiem. A ja jestem sam jak palec.

Wygłaszam przemówienie, solidne, długie. Historia, analiza słowna podrozdziału „Rewizjonizm Holocaustu", wolność badań naukowych i jazda po Łukaszewskim oraz Komisji Dyscyplinarnej z Opola.

Bojarski często mi przerywa („to nie na temat"), aleja: „przepraszam, teraz ja mówię ". Jakiś chudziutki staruszek, członek komisji, wciąż wertuje moją książkę (na­wet laik zauważyłby, że jej nigdy nie czytał - tak ją waży, mruży oczy - istna komedia; nie mógł tego zrobić Wcześniej?) i w końcu mówi: „ a tu pan napisał to i to ". Ja do nie­go: „ale tu napisałem to i to, należałoby porównać, a najlepiej przeczytać całość". Odpowiedź: „no wie pan...".

Gadam, gadam i gadam, sucho w gardle, trzykrotnie przysuwam pusty termos do •Y.iżanki, a oni nic. Oszczędzają w tym Ministerstwie czy jaka cholera? „Antysemici" też ludzie.

Skończyłem, wyprosili mnie za drzwi, bo „naradzą się nad wyrokiem ". Ktoś zawołał  po 6-8minutach: „proszę wejść". Kara utrzymana. „Aha, no to do widzenia".

Wracając pociągiem do Opola czytam opasłe Dzienniki Kisielewskiego. Już wiem, że

powrociła wybijana kołami pociągu dyktatura, dyktatura, dyktatura... ciemniaków. i sposób zakończyła się sprawa doktora Dariusza Ratajczaka. Trumnę zamknięto i zabito zardzewiałym gwoździem. Jej ponowne otwarcie jest tylko kwestią czasu.

 

 

Mowa obrończa dra Dariusza Ratajczaka przed Komisją Dyscyplinarną

do spraw Nauczycieli Akademickich Uniwersytetu Opolskiego

(Opole, 16.03.2000 r.)

Zostałem obwiniony o rażące naruszenie standardów etycznych obowiązujących nauczycieli akademickich, uchybianie obowiązkom nauczyciela akademickiego, uchy­bianie godności zawodu nauczycielskiego, sprzeniewierzenie się obowiązkowi głosze­nia prawdy historycznej oraz uchybienie dobremu imieniu LJO i jego społeczności.

Powyższe zarzuty, swym pozornym ogromem przypominające Kolosa Rodyj-skiego, sprowadzają się w istocie do rzeczy skromnej, a mianowicie książki mojego autorstwa pt. Tematy niebezpieczne (Opole 1999), którą wydałem własnym sumptem w nakładzie 320 egzemplarzy.

Książkę tą prezentowałem na uczelni na początku marca 1999 wśród społeczności aka­demickiej. Jej pierwsze egzemplarze otrzymali również moi koledzy z IH oraz JM Rektor UO - zresztą z miłą dedykacją. Mniej więcej miesiąc po jej ukazaniu się zostałem zawie­szony wprawach nauczyciela akademickiego, tj. wmomencie, gdy treść książki wybiórczo została upubliczniona przez Państwowe Muzeum w Oświęcimiu i media prasowe.

Rzecznik dyscyplinarny UO zakwestionował dwa krótkie podrozdziały powyż­szej publicystycznej, a więc nie stricte naukowej pozycji - „Rewizjonizm Holocau-

' i „Polecats", które razem wzięte stanowią około 5-6 % treści pracy.

Zarzucił mi rozpowszechnianie kłamstwa polegającego na zaprzeczaniu stosowa­nia komór gazowych i cyklonu b do zabijania więźniów obozów koncentracyjnych,

rażanie cynicznego stosunku do śmierci ofiar Holocaustu oraz wyrażanie pogar­dliwych, wulgarnych i obraźliwych zdań pod adresem zdecydowanej większości pol­skich (krajowych) historyków (Wniosek o ukaranie, Opole, 13.04.1999).

Jeśli chodzi o zarzut drugi, wyjaśniam co następuje. Słowa użyte w stosunku do krajowych historyków (zajmujących się najnowszymi dziejami Polski i świata) były rzeczywiście zbyt mocne, co tłumaczyć można publicystycznym ferworem. Mówiłem tym w kilku wywiadach prasowych, m.in. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej"  6.05.1999 (Błąd oświęcimski).

Problem jednak pozostaje, gdyż moim zdaniem ideowe i - powiedziałbym warsztatowe  wolty wielu historyków polskich zajmujących się najnowszymi dziejami Polski

*iata po roku 1989 są dla mnie moralnie podejrzane. Tym bardziej, że sam ich nie wymieniałem. Nie można przecież - bez narażania się na podejrzenie o koniunkturalizm śmieszność - zaprzeczać sowieckiej zbrodni na oficerach polskich w Katyniu, a na-

nie ją potwierdzać. Nie można przez całe lata bronić racji marksizmu, by następnie poępować w roli zagorzałego zwolennika liberalnej demokracji. Nie można przez dzie-i lat wykazywać agresywnego i imperialistycznego charakteru NATO, by następnie • pierwszym szeregu jego admiratorów. Przykłady powyższe można mnożyć.Podsumowując więc ów zarzut, powiedziałbym, że zapewne zbyt agresywnie, ale w zgodzie z prawdą ująłem pewien realny problem, który - jestem o tym głęboko przekonany - będzie nurtował może nie obecne, ale na pewno przyszłe pokolenia hi­storyków, etyków, psychologów itd.Przechodzę obecnie do zarzutu pierwszego, który sprowadza się do rzekomego rozpowszechniania przeze mnie tzw. kłamstwa oświęcimskiego w podrozdziale, ,Re-wizjonizm Holocaustu", tego szczególnego kłamstwa, które ostatnimi czasy, 55 lat po zakończeniu II wojny światowej, zostało spenalizowane w art. 55 Ustawy o IPN. Pozwolą państwo, że poświęcę mu nieco więcej miejsca, tym bardziej, że - śmiem twierdzić — w tym przypadku mamy do czynienia z bardzo wybiórczym traktowa­niem tekstu książki Tematy niebezpieczne przez rzecznika dyscyplinarnego UO, a ta­kże niektóre, zazwyczaj wpływowe publikatory.Jaka w takim razie jest prawda odnosząca się do wcale nie najważniejszego w tej książce tekstu pt. „Rewizjonizm Holocaustu"?Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że do jego napisania zainspirowali mnie sami studenci historii UO - obecnie absolwenci owej uczelni, którzy wyrazili życzenie - po dostarczeniu mi elementarnych materiałów (dalsze kompletowałem sam) -syntetycznego ujęcia w formie bezstronnej, referującej, poglądów tzw. rewizjoni­stycznej szkoły Holocaustu - wielonacyjnego, wielorasowego i ideowo zróżnicowa­nego środowiska zachodnioeuropejskich, amerykańskich, kanadyjskich, australijskich, a ostatnio nawet rosyjskich historyków, demografów, socjologów, pu­blicystów, chemików itd. Wśród tych ludzi nie brakuje Żydów (że wymienię Paula Rassiniera, Davida Cole, Josefa Burga), zdeklarowanych lewicowców (dla przykładu niemal wszyscy francuscy rewizjoniści Holocaustu to lewicowcy), libertarian (szcze­gólnie w USA), przedstawicieli prawicy, byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Mówię o tym dlatego, aby zadać kłam twierdzeniom pracowni­ków Muzeum Oświęcimskiego, moich szanownych adwersarzy, którzy z uporem godnym lepszej sprawy wmawiają opinii publicznej - przy okazji chcąc zdyskredy­tować mówiącego te słowa, iż środowisko to składa się z neonazistów (patrz wywiad z J. Wróblewskim i F. Piperem, NTO [„Nowa Trybuna Opolska"], 23.04.1999). Oświadczam, że jest to propagandowe i celowe kłamstwo i jestem w stanie powie­dzieć to wyżej wymienionym panom prosto w oczy.Analizując podrozdział „Rewizjonizm Holocaustu" stwierdzam po raz kolejny, że intencją moją było tylko syntetyczne zreferowanie poglądów rewizjonistów Holo­caustu, którzy są częścią ogólniejszego trendu historiograflcznego, który zwiemy re-wizjonizmem historycznym, a obejmującym m.in. czasy I wojny światowej (temat ten nie został spenalizowany), II wojny światowej (częściowo spenalizowanej), okres zimnej wojny, a ostatnio chociażby wojnę z Irakiem, czy agresję NATO w Jugosławii (ten temat zapewne czeka na swe spenalizowanie). Zreferowanie bez zbędnych, pro­pagandowych komentarzy z mojej strony.

Przesądzają o tym moim zdaniem następujące zwroty, stanowiące element refero­wania i wstęp do przedstawienia cudzych, nie moich, poglądów; „Należałoby wresz­cie skrótowo ująć tezy i argumenty, jakimi posługują się rewizjoniści Holocaustu. Dla niewtajemniczonych lub takich, którzy bez zastrzeżeń aprobują oficjalną wersję wy­darzeń, będą one zapewne rodzajem szoku, ozdrowieńczego, czy wręcz przeciwnie — nie moje to zmartwienie, (s. 22). Ostatnia część zdania (Nie moje to zmartwienie) jest formą ustawienia się autora książki na pozycji obiektywnego referenfe poglądów in­nych ludzi. Na tej samej stronie padają również następujące stwierdzenia: Uważają natomiast... [rewizjoniści - DR], Według rewizjonistów, a na s. 23 ponownie: Rewiz­joniści uważają. A więc nie autor uważa, lecz środowisko rewizjonistyczne, których poglądy — daleko nie wszystkie - referuje.

Natomiast passus na s. 24 zaczynający się od słów: Podsumowując ten wątek]est właśnie syntetycznym podsumowaniem poglądów rewizjonistów.

Co ciekawe, jest to oczywiste dla ludzi, którzy uważnie i bezstronnie w dobie zmasowanych ataków prasowych na moja osobę, zanalizowali podrozdział „Rewi-zjonizm Holocaustu", nie ulegając bulwarowym tytułom w rodzaju: Cyklon b służył do zabijania wszy.

Zacytuję w tym miejscu dla przykładu opinię poważnego publicysty, Rafała A. Ziemkiewicza, który po przeczytaniu mojej książki, na łamach „Gazety Polskiej" (2.06.1999) napisał m.in. Zbrodnia Ratajczaka polega na tym, że streścił bez żadnego komentarza tezy tzw. rewizjonistów holocaustu - historyków, którzy twierdzą, że Niemcy nie mordowali Żydów w komorach gazowych, tylko innymi sposobami, że ofiar holocaustu nie było 6 min, tylko około 2-3 oraz, że zbrodnicza machina Hitlera nie powstała jako realizacja wcześniej założonego planu, ale stworzono ją niejako „oddolnie", spontanicznie, w ramach procesu „odgadywania" przez niższych funk­cjonariuszy nazistowskiego reżimu, czego Wódz po nich oczekuje. Nawet jeżeli każda z tych tez jest niesłuszna (ich rozważenie wymagałoby trzech osobnych artykułów) to stwierdzenie faktu, że istnieją ludzie, którzy z nimi występują, trudno uznać za czyn karalny. Gdyby Ratą/czak opatrzył swój tekst wyrazami oburzenia i potępienia, nie­wiele by się on różnił od donosu na antysemityzm...Rzeczjednaknie w tym, czyRataj-czak zgadza się z rewizjonistami, czy nie... Rzecz w tym, że jeśli praca historyka ma mieć sens, musi on mieć prawo stawiania rozmaitych tez... i ich weryfikowania.

Co jeszcze ciekawsze, a dla komisji niepomiernie ważniejsze, podobnego zdania byli studenci historii UO, którym w możliwie delikatny sposób - zresztą tylko na kilku wykładach w latach 1997-1998 (a więc wtedy - nawiasem mówiąc - gdy nie obo­wiązywała jeszcze wersja penalizacyjna historiografii) referowałem pobieżnie, w ciągu 45 minut problem rewizjonizmu historycznego, w tym rewizjonizmu Holocaustu. Czyniłem tak, gdyż uważałem i nadal zresztą uważam, że studenci mają prawo wie­dzieć, iż istnieją w nauce historycznej poglądy nonkonformistyczne, odbiegające od uświęconego schematu. Proszę mi wierzyć - dyskusja na ćwiczeniach czy konwersa­toriach - była bardzo ciekawa i nikt nikomu na siłę nie narzucał swoich jedynie słusznych opinii. Zresztą było to niemożliwe, gdyż zawsze zaznaczałem, że tylko re­feruję kontrowersyjne poglądy określonego zespołu ludzi.

Żeby nie być gołosłownym, przytaczam fragment listu studentów BQ roku historii, kierowany do prof. W. Kuleszy, który ukazał się w kwietniowym numerze „NTO", a po­nadto został streszczony w „Dzienniku Zachodnim" (12.04.1999): Przypadek dr Rataj-czakajest najwyraźniej świadectwem istnienia wewnętrznej cenzury, uniemożliwiającej dotarcie do prawdy ciągle niebezpiecznych tematów. Bardzo cenimy pracę naukową dra Ratajczaka i chcielibyśmy mieć możliwość kontynuowania z nim zajęć (B. Janicki, A. Wickiewicz i 17 podpisów).

W podobnym tonie wypowiadali się absolwenci historii UO na łamach konserwa-tywno-liberalnego tygodnika „Najwyższy Czas", a to Przemysław Babicz, Dagmara Celta, Tomasz Płowieć, Andrzej Pomianowski, Piotr Zacłona, którzy stwierdzali m.in. Oświadczamy, że dr Ratą/czak, otwarcie wyrażając swój antykomunizm i „an-typostępowość ", nigdy nie dal nam—studentom powodów, by podejrzewać go o anty­semityzm. Zdecydowanie protestujemy przeciwko szkalowaniu jego dobrego imienia, cenimy dr Ratajczaka nie tylko jako naukowca, ale również jako człowieka, który nie boi się zajmować niebezpiecznymi tematami („NCz", 1 -8.05.1999).

Albo przytoczmy opinie studentów anglistyki i pedagogiki pomieszczone w Piśmie NZS „100%" (nr 1, kwiecień 1999) dotyczące mojej osoby i moich zajęć: Uważam, że nie powinien zostać wyrzucony z uczelni, ponieważ poglądy zawarte w książce nie sąjego poglądami. Po przeczytaniu książki mogę to stwierdzić. (Tomek, I rok anglistyki); Me po­winno się go wydalać z uczelni, bo jest oryginalnym, kontrowersyjnym wykładowcą. Po­budza do myślenia zazwyczaj nie myślącą część społeczności akademickiej. Poza tym robi pranie i burzę mózgów, co jak najbardziej sprzyja edukacji (Ewa, I rok pedagogiki). Oczywiście na takich studentów i takie oceny trzeba sobie zapracować. Dodam, że ko­respondują one z oceną mojej pracy wystawioną na potrzeby prokuratury rejonowej w Opolu przez IH. W dokumencie tym z 20.05.1999 czytamy m.in.: W czasie zajęć ćwi­czeniowych niejednokrotnie stosował [D. Ratajczak - przyp. red.] aktywizujące metody nauczania oraz wykorzystywał rożne środki dydaktyczne. Przez studentów były one lubia­ne i wysoko oceniane. Chciałbym się zatem zapytać p. rzecznika dyscyplinarnego, jak tego typu opinie mają się do zarzutów o np. uchybianie obowiązkom nauczyciela akade­mickiego, uchybianiu godności zawodu nauczycielskiego, czy uchybianiu dobremu imieniu UO i jego społeczności? Analizując „Rewizjonizm Holocaustu" zwróćmy jeszcze uwagę na kilka wątków;

1.  „Rewizjonizm Holocaustu" zdecydowanie różni się od wielu innych esejów,
w których zajmuję jednoznaczne stanowisko, chociażby poprzez używanie
zwrotów typu „uważam", „sądzę", „myślę".

2.  Tematy... zawierają esej pt.: „Wspólne korzenie", w którym jednoznacznie na
s. 68 obwiniam hitlerowców za ludobójstwo dokonane na Żydach.

3.  Zdając sobie sprawę, że pierwsze wydanie książki ukazało się w śladowym
nakładzie 320 egzemplarzy, nie dotarło więc do masowego czytelnika, a ponadto

jej treść została zmanipulowana, spowodowałem II wydanie książki, które uka­zało się we wrześniu 1999 w formacie kieszonkowym w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy. Uznałem, że syntetyczność „Rewizjonizmu HoK u. austu" w I wy­daniu mogła wywołać - chociaż nie taka była moja intencja - pewne pomiesza­nie pojęć (dla mnie i uważnych czytelników zresztą niezrozumiałe), dlatego też we wstąpię Hn TT wydania napisałem: Nie mogą się zgodzić z poglądem, że w obo­zach koncentracyjnych (niektórych) na ziemiach polskich nie istniały komory ga­zowe. W końcu są świadkowie. Natomiast uważam, że liczba 6 min Żydów zgładzonych w wyniku niemieckiego bestialstwa... jest mocno, bardzo mocno zawyżona. Rewizjoniści Holocaustu... nierzadko moi koledzy po fachu, nie zaw­sze mają rację, ale naprawdę nie jest to powód, aby oblewać ich substancjami żrącymi, represjonować czy skazywać na środowiskową infamię.

Ten krótki wywód niech będzie wstępem do bardziej szczegółowego, ściśle histo­rycznego ustosunkowania się przeze mnie do tez stawianych przez rewizjonistów Holocaustu.

1. Jak już nadmieniłem, nie zgadzam się z ich twierdzeniami, iż w niektórych obo­zach koncentracyjnych na ziemiach polskich nie istniały komory gazowe. Wierzę w przekazy naocznych świadków gazowania, chociaż jako historyk nie mogę nie stwierdzić, że ta wiara nierzadko wystawiana jest na ciężką próbę. I przyznają to także historycy-antyrewizjoniści, którzy coraz częściej spór z rewizjonistami (co prawda toczony w bardzo szczególnych okolicznościach nazwijmy to „braku równouprawnienia") przenoszą na grunt nauk ścisłych, na przykład chemii (Kar-dinalfragen zur Zeitgeschichte, Berchem 1996, ss. 86-90). Czy to się komuś po­doba czy też nie, przekazy wielu naocznych świadków są kwestionowane coraz częściej przez oficjalnych znawców problemu, którzy negowanie owych świa­dectw nie uważają za propagowanie kłamstwa oświęcimskiego. Historyk, osoba z natury wątpiąca, nie może bowiem przejść do porządku dzien­nego nad wypowiedziami np. Filipa Muellera, który przez 3 lata był członkiem oświęcimskiego Sonderkommando i opisuje, że podczas wyciągania ciał z ko­mór gazowych pojadał sobie, nie nosił maski przeciwgazowej, a ponadto twier­dził, że ludzi gazowano w ubraniach razem z walizkami. Musi bowiem zadać sobie pytanie, w jaki sposób jego organizm uodpornił się na działanie cyklonu w pomieszczeniu, gdzie 20 minut wcześniej przeprowadzono gazowanie. Albo co powiedzieć o przekazie Arnolda Friedmana, który widział płomienie bijące z komór gazowych (co samo w sobie jest absurdem) oraz wyraźnie roz­poznawał po kolorze płomieni czy paleni są Żydzi polscy czy też węgierscy. Inny przykład. W roku 1985 na procesie kanadyjskiego rewizjonisty, Ernsta Zuendela wystąpił jako świadek numer 1 dr Rudolf Vrba. Był to świadek wyjątkowy, przekaz którego był jedną z podstaw słynnego War Refugee Board Report on the German Exterminations Camps - Auschwitz-Birkenau, ponadto

współautor książki / Cannot Forgive.

I co, ten rzekomo wiarygodny świadek skompromitował się w sposób totalny. Przyznał bowiem, że w swojej słynnej książce uciekał się do licenciapoetarum. Na pytanie zaś prokuratora Griffitha, czyjego świadectwo to także licencia po­etarum, próbował zrazu ripostować, ale później udzielił zupełnie nonsensownej odpowiedzi dotyczącej liczby zagazowanych ludzi. Zrezygnowany prokurator mógł tylko stwierdzić: Nie mam więcej pytań do dr Vrby. Podobnie rzecz się ma z przekazami Salmana Gradowskiego, Fajnzylberga itd. A wszystko to są człon­kowie Oświęcimskiego Sonderkommando - naoczni świadkowie zagłady za po­mocą gazu.

2.     Zgadzam się z rewizjonistami, że w czasie II wojny światowej nie zginęło z rąk
niemieckich 6 milionów Żydów, tylko o wiele mniej. Myślę, że podana przeze
mnie liczba 2,5 miliona nie jest daleka od prawdy.

No cóż, naprawdę nie jestem odkrywcą Ameryki i opieram się na ustaleniach oficjalnych historyków.

Przypomnę tylko, że w roku 1992 dr F. Piper z Muzeum Oświęcimskiego wydał książkę Ilu ludzi zginęło w KL Auschwitz, w której obniżył liczbę 4 milionów zamordowanych (w tym 90% to Żydzi) na ok. 1,5 min. Zresztą byli więź­niowie okrzyknęli go kłamcą („GP" 1995, nr 12).

Ale to nie koniec niespodzianek. Jean Cłaude Pressac, jak najbardziej oficjalny badacz problemu sponsorowany przez żydowską fundację Klarsfeldów, twier­dzi obecnie, że w Oświęcimiu zginęło ok. 500 tysięcy Żydów. Proszę zwrócić uwagę - w ciągu 10 lat liczba ofiar została zredukowana o 3-3,5 miliona. Czy nazwiemy to rewizjonizmem Holocaustu?

3.     Zgadzam się z rewizjonistami Holocaustu, że sam Holocaust, wydarzenie bez­
sprzecznie tragiczne, nie był niczym szczególnym w tym festiwalu bestialstw, ja­
kie zaserwował nam XX wiek. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to niech to powie
ofiarom głodu na Ukrainie w latach trzydziestych, ofiarom sowieckich Gułagów,
ofiarom wojny domowej w Rosji, albo ofiarom walk plemiennych w Rwandzie.

Ogólniej natomiast musimy stwierdzić, że Holocaust to na gruncie historiografii ciągle zmieniające się wersje tego ponurego wydarzenia.

Przypomnę, że do roku 1960 wszyscy sądzili, że istniały komory do masowego gazowania ludzi w Dachau, Bergen Belsen czy w Ravensbruek. Było wielu naocz­nych świadków ich funkcjonowania. I nagle pojawił się Martin Broszat z Instytutu Historii Najnowszej w Monachium i stwierdził, że to nieprawda. Świat historyczny przyznał mu rację.

Mówię o tym, żeby uzmysłowić komisji, że nie zgadzając się z rewizjonistami w punkcie: komory gazowe, obiektywnie stwierdzam, że niektóre ich tezy są po ci­chu przejmowane przez oficjalną naukę, a przynajmniej dyskutowane. Co przyniesie zaś przyszłość, pewnie ta dalsza, nie jestem w stanie określić. Przynajmniej Anno Domini 2000.

 

 

Dzisiaj mamy,.kłamstwo oświęcimskie", w latach 50-tych z uczelni usuwano lu­dzi za różne „kłamstwa reakcyjne", natomiast 30 stycznia 1938 roku docent Sta­nisław Cywiński z Uniwersytetu Wileńskiego opublikował na łamach „Dziennika Wileńskiego" krótki tekst, w którym nazwał Piłsudskiego „kabotynem".

W związku z powyższym Sejm RP wydał dnia 15.03.1938 Ustawę o Ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego, w której m.in. czytamy: Kto uwłacza imieniu Józefa Piłsudskiego - Wskrzeszycielowi Niepodległej Ojczyzny, podlega karze do łat 5.

Nie chodzi tu o to, że gdybym wydał swoją książkę w kwietniu 1938 roku, tra­fiłbym być może do Berezy Kartuskiej albo zostałbym pobity jak doc. Cywiński (patrz esej „Triumf dyletanta", Tematy niebezpieczne). Przypominam to komisji po to, aby uzmysłowić, że bieżąca polityka lub interesy polityczne określonych grup sta­rały się lub nadal starają, się penalizować historiografię.

Jeżeli zgadzamy się na taki stan rzeczy, to naprawdę nie mówmy o wolności słowa, wolności nauki, a dokładniej wolności wydobywania na światło dzienne kłopotliwych kwestii - a jest to mój przypadek. Nie mówmy wreszcie o autonomii uniwersytetów.

Ustalmy, że wszystko raz na zawsze wiadomo, a wątpliwości czy niebezpieczne dociekania należy zwalczać stosem albo wydaleniem z uczelni.

Ja w każdym razie na takie reguły życia umysłowego w Polsce się nie godzę.

Oświadczam, że jako historyk UO w żaden sposób nie postępowałem niezgodnie z etycznymi i naukowymi wymogami, jakie winny go charakteryzować.

Problemy historyczne winny być rozstrzygane w merytorycznej dyskusji w uczel­nianych gabinetach, w salach wykładowych, na konferencjach, nie zaś przed obli­czem sądu - obojętnie rejonowego czy uczelnianego. Ja przed taką dyskusją nie uciekam, wręcz na nią nalegam.

Niewiara w naukę to więcej niż zbrodnia, to błąd. Ta bowiem zweryfikuje się sama. Reszta jest polityką...

Wnoszę o uniewinnienie.

 

                                                                              Dr Dariusz Ratajczak

 

 

WYROK

W IMIENIU RZECZYPOSPOLITETPOLSKIEJ

Dnia 7 czerwca 2002 r.

Sąd Okręgowy w Opolu w VII Wydziale Karnym-Odwolawczym w składzie:

Przewodniczący:   Sędzia S.O. Zbigniew Kwiatkowski -spr.
Sędziowie:     Sędzia S.O. Jerzy Wojteczek

del. Sędzia S.R. Agata Menes
Protokolant:  apl. sad. Beata Cierpiąl

przy udziaJe Prokuratora Prokuratury Okręgowej Jacka Kaczmarka

po rozpoznaniu w dniu 4 czerwca 2002 r.

sprawy Dariusza Ratajczaka

oskarżonego z art. 55 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci

Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu

z powodu apelacji wniesionej przez oskarżonego oraz prokuratora

od wyroku Sądu Rejonowego w Opolu

z dnia 11 grudnia 2001 r. , sygn. akt II K 732/00


  1.Zaskarżony wyrok utrzymuje w mocy.

  II. Zasądza od oskarżonego Dariusza Ratajczaka na rzecz Skarbu Państwa kwotę 36 złotych tytułem kosztów sądowych za postępowanie odwoławcze.


Wyrok niniejszy uprawomocnił »ie dnia

Na oryginale właściwe podpi.*.-

 

za zgodntóć     j Kierownik Sekretariatu