MaleMEN /19.03.2009
|
Bogdan Wenta, fot. PAP/Leszek Szymański |
W wiosennym wydaniu magazynu "Malemen"
najbardziej charyzmatyczny polski trener Bogdan Wenta od najbardziej
zaskakującej strony. "Dzięki żonie mam to, co w
życiu najważniejsze: miłość i wolność – mówi. – Resztę można zdobyć".
Od pierwszego uścisku ręki wiesz, że Bogdan Wenta jest inny. Inny niż inni
bohaterowie mediów. Że jest cudownie normalny, choć nie można powiedzieć, że
zwyczajny.
Ma ten rodzaj poczucia humoru, który pozwala mu śmiać się z samego siebie. A
pod chłopięcym uśmiechem, który zdejmuje mu z krzyża jakieś 15 lat, kryje
wielką siłę. Taką jak tygrys, który nie kąsa cię nie dlatego, że nie może, ale
dlatego, że nie chce.
Potrafi ostudzić emocje. I rozpalić też potrafi. W każdym meczu przy
bocznej linii gra całym sobą: gestykuluje, krzyczy, chwyta się za głowę, skacze.
Nieraz ma za to żółtą kartkę. Jakby chciał samą tylko siłą woli zmienić
kierunek piłki tam, na boisku, gdzie własnej dłoni przyłożyć już nie może. Za
to może dodać skrzydeł. A bez nich Sławomir Szmal, nasz bramkarz, nie ma szans. Bo piłka ręczna niewiele ma w sobie elegancji tańca na lodzie. To sport potwornej, pierwotnej siły, choć dopiero na zwolnionych zdjęciach widać
jak piłka trafiwszy w słupek, rozpłaszcza się na nim, jakby była zwykłym
balonem. I jak się ten słupek wygina.
Pierwsze lata treningów były dla niego samym bólem. Za lekki był. Za wysoki. W
ciągu trzech miesięcy urósł o 11 cm. Bolały kości, mięśnie nie nadążały. Z
treningów schodził obity jak Gołota po spotkaniu z Hollyfieldem. – W życiu,
Wentyl, Kaszebie, twardym trzeba być – "Profesor" Leon Wallerand,
pierwszy trener, klepał go wtedy po plecach – Dasz radę.
Zrobiło się o nich głośno przed czterema laty, kiedy Wenta zapomnianą już na
europejskich parkietach drużynę szczypiornistów znad Wisły powiózł na
mistrzostwa Europy. Nikt nie wierzył, że Polacy jeszcze coś potrafią: nieznana
drużyna, trener bez doświadczenia. Prezes zadzwonił i obiecał, że załatwi jakąś
premię, jak uda im się wyjść z grupy. – A co, jeśli się uda?
– Niech pan nie żartuje, trenerze. Nikt nie oczekuje cudów.
A jednak wygrali z Ukrainą i Słowenią. W drugiej rundzie było gorzej. Porażka
za porażką. Potraktował to jak zbieranie doświadczeń.
– Do porażek trzeba podchodzić z pokorą – powtarzał. – I cierpliwie dalej
pracować.
Pokora to najważniejsza lekcja, jaką wyniósł z czasów, gdy trenował z
Wallerandem w gdańskim Wybrzeżu. Trenował, choć wcale nie miał być
szczypiornistą. Miał być Deyną. Albo śpiewać w chórze. – Dla chłopaka ze
Szpęgawska (maluśka kaszubska wieś koło Swarożyna) wyjazd do sławnego
Conradinum, gdańskiego Technikum Budowy Okrętów, to było coś jak wyjazd do
Ameryki. Uczyłem się pięć lat, jak projektować kadłuby. Po to, żeby grać u
Walleranda, on był łowcą talentów. A potem z kolegą Richterem zrobiliśmy pracę
dyplomową o konstrukcji nadbudówki kontenerowca.
Ale Wenta nie został stoczniowcem. Kiedy pisał maturę, miał w kieszeni
powołanie do reprezentacji narodowej. I choć marzył, jak każdy Kaszub, żeby być
Kazimierzem Deyną, była to reprezentacja szczypiornistów. – Wallerand nie
zostawił mu wyboru. Może we wszechświecie rządził Pan Bóg, w PRL-u jedynie
słuszna partia, ale w Conradinum rządził on. "Profesor". Leon
Wallerand wypatrzył go na zawodach w Tczewie, kiedy jako ósmoklasista trenował
bieganie. I to był jego pomysł z tym Conradinum.
Z mistrzostw Europy w 2006 roku reprezentacja Wenty wróciła z dziesiątą lokatą.
Minął rok. – Pojechaliśmy na mistrzostwa świata. I dokopaliśmy wszystkim oprócz
Niemców – Bogdan Wenta, charyzmatyczny trener, sięga do kieszeni, rozgląda się
niepewnie. Iwony nie widać – może zapalić. Ona: smukła, wysportowana, seksowna.
Kiedyś mistrzyni Polski w gimnastyce sportowej, teraz prawdziwa bizneswoman w
najbardziej kobiecej dziedzinie gospodarki: fitness. Są razem od pierwszego
spojrzenia. Pierwszego, w czasach gdy oboje nic jeszcze nie wiedzieli o
świecie, a w całym Gdańsku była tylko jedna prawdziwa cukiernia – ta obok kina
Leningrad. Gdyby go zobaczyła z papierosem, "dostałby w pałę". Zaciąga
się.
Awans olimpijski wywalczyli już jako wicemistrzowie świata. Już się trzeba było
liczyć z drużyną. Apetyty były duże. Na medal. – Medalu nie przywieźliśmy –
wypuszcza dym. – Ale czy to jest najważniejsze? Przecież o wynikach i tak się
kiedyś zapomni. O tym, że walczyliśmy do ostatniej sekundy, zawsze będą
pamiętać. Czasem nie można wygrać. Ale nigdy nie wolno się poddawać.
Miliony Polaków urywały się z pracy, żeby zobaczyć, jak walczą. Wenta od wtedy
zaczął być u nas gwiazdą. Ale woda sodowa do głowy mu nie uderzyła. Przecież to
nie pierwszy raz. Przecież jego portret już wisiał w galerii sławy w muzeum
największego klubu sportowego świata – Barcelony. Jako jedynego Polaka. Bywał
na lunchach z królami i prezydentami. Mądry jest. Ma siłę.
– Siła ważna jest w życiu. Dają ci ją porażki. Ale tylko te porażki, po
których potrafiłeś stanąć na nogi – uśmiecha się tym uśmiechem nastolatka, co
potrafi kobiety wstrzymać w pół kroku. – Już czytałem o sobie, że jestem
najlepszym piłkarzem świata. A następnego dnia w innej gazecie, że jestem za
stary, żeby mnie brać do drużyny. Znam swoje miejsce. Wiem, że jestem tu, żeby
wygrać. I że jestem tu dla tych ludzi, którzy siedzą na trybunach.
Dlatego po meczu znika w szatni tylko na chwilę, żeby powiedzieć
"dziękuję" swojej drużynie. A potem obmywa twarz i choć zmęczenie i
stres zwalają z nóg, pozuje do zdjęć z kibicami i rozmawia z nimi bez końca. –
Może dzięki temu, że mimo zmęczenia wymienimy kilka żartów, ktoś bardzo mały,
co przyszedł z tatą na boisko, zapragnie być piłkarzem? Może będzie wielkim
piłkarzem? Zawsze powtarzam moim chłopakom: zaczynaliście od zera. I musicie
pracować więcej. Także dlatego, żeby ci, co przyjdą po was do reprezentacji,
nie musieli już wszystkiego odkrywać sami.
Jak wtedy, gdy pisał maturę. W kieszeni paliło powołanie do kadry. W szyję
gniótł biały kołnierzyk. Za oknami, choć maj, szaro było jak w piekle. Stan
wojenny. Chodził pod Stocznię ukradkiem. Zaraz po pogadankach politycznych
panów oficerów milicji. Wybrzeże było klubem gwardyjskim. Od dwóch lat był
świetnym graczem. Pierwszoligowym orłem. Już nie cisnął się na pięciu metrach
kwadratowych w klubowym hoteliku z dwoma kolegami. Klub wynajął mu 30 metrów na
Starym Mieście, na Ogarnej, pięć minut od Dworu Artusa. – Miałem 19 lat. I
pewnego dnia usiadłem w jednym samochodzie z moimi idolami: Waszkiewiczem,
Klempelem i Panasem. Mogłem biegać z nimi na treningu. I czasami nawet któryś
powiedział do mnie: "Bogdan, podaj piłkę!" Byłem najszczęśliwszy w
świecie. Jakbym stał na podium. Bo nie było jak dziś, że wszyscy są równi. Mówiłem
do nich per "panie Marku".
Ale dobry był. Trenował ciężko. Czekał. Siedzieli wtedy przy stoliku we
czterech: Panas, Klempel, Szymczak i Kałuziński. Panas nalał pięćdziesiątkę.
Skinął na Wentę, bo młodzi mogli tylko stać z boku, i powiada: "Wentyl,
masz tu, pij". Wypił. A Panas wtedy: "No, młody, od dziś możesz do
mnie mówić 'Marek'… A teraz spadaj, bo gadamy". – Jezu, jakie to były
czasy! Dla Polski się grało, a nie dla pieniędzy. Jurek Klempel przyjeżdżał na
zgrupowania reprezentacji dużym fiatem, Marek Panas – maluchem!
Po maturze puścił z kolegami w tydzień całe stypendium kadrowicza. Pili, palili
papierosy i wierzyli, że od tej pory anioły będą ich już ciągnąć na szczyt. Na
samą górę. Skończyło się anemią. Za dużo tytoniu.
Często myśli, że gdyby nie Iwona, nie byłoby tego wszystkiego. Strasznie byli
młodzi, kiedy się poznali. Sam środek stanu wojennego. A im los przyniósł
przygodę jak z bajki. Ślub brali w 1984. Świadek w pożyczonym od Bogdana
kremowym garniturze. Tym samym, który reprezentanci polski otrzymali na
olimpiadę w USA. Dostali też dresy reprezentacji: biało-czerwone z orłem, co
kark miał za giętki na koronę. I te kremowe garnitury. Spali w nich ze
Zbyszkiem Klepaczem na zgrupowaniach kadry, bo im się zdawało, że jak będą w
nich spać, to zaczarują świat i do Ameryki pojadą szybciej. Przecież właśnie
rozbili w puch Jugosławię! A "Jugole" mieli w Los Angeles bronić
tytułu mistrza!
– Coś tam szeptali, że Ruscy nas nie puszczą do Ameryki, ale kto w to wierzył?!
Generałowie w telewizji mówili nam, że to wolny kraj. Przecież dostaliśmy sprzęt,
zdobyliśmy nominację olimpijską i właśnie dokopaliśmy Jugosłowianom! Nikt nie
miał wątpliwości: jedziemy po medal! Po złoty. Byliśmy w euforii. Kurde!
Byliśmy odpowiedzialni za Polskę! Tego się nie da porównać z żadnym innym
uczuciem.
Trzy tygodnie przed wylotem było zgrupowanie w Zakopanem. – Siedzimy. Jakiś
gość z komitetu centralnego stoi i mówi: "My się solidaryzujemy z bratnim
narodem radzieckim i my z tej imperialistycznej olimpiady rezygnujemy".
Najpierw nie rozumiałem, co to za "my", dlaczego ktoś mówi za mnie
"my"… A potem zobaczyłem, jak po twarzach dorosłych facetów, mistrzów
olimpijskich, płyną łzy. Dorośli, twardzi faceci siedzieli w milczeniu i
płakali. Jakby ich życie nagle się skończyło.
Podpisał kontrakt z Barceloną. Ale zanim wyjechali z Iwoną do Hiszpanii, był
jeszcze ten mecz o mistrzostwo
Polski. Ten, kiedy studził sędziego wylewając mu butelkę wody na głowę. Żaden z
tych, co się wtedy bili, nie poniósł konsekwencji. "Wentyl" dostał
zawieszenie w reprezentacji. I coś jak wilczy bilet…
– Gazety w Hiszpanii napisały, że Barca kupiła jakiegoś szaleńca. Ale dałem
radę. Już umiałem być cierpliwy.
Był 1988 rok. Jechali na saksy. Miało być do Niemiec. Było do Barcelony. Miało
być na dwa lata, było na sześć. A potem jeszcze 12 lat w Niemczech, choć miało
być ich trzy. W sumie prawie dwie dekady emigracji. Z Barceloną dwa razy wygrał
Puchar Europy,
więcej zdobyć nie można. Więcej można było wygrać tylko z reprezentacją. Ale
Polska go nie chciała. – Ostatni mecz zagrałem we Francji. Pojechałem na własny
koszt, bo Polskiego Związku nie było stać, żeby mi zwrócić za podróż. Zresztą
czy to ważne było? Przegraliśmy. Ze zwycięstwami tak jest, że mają wielu ojców.
Z porażkami – że trzeba znaleźć kozła ofiarnego… Nawet mi tego nie powiedzieli
wprost, tylko docierało jakimiś kanałami. Że to była moja wina. Że się nie
sprawdzam. Bo… za stary już jestem. Po tym meczu już nikt nie dzwonił.
– Dopiero w Barcelonie, kiedy z Iwoną zostaliśmy całkiem sami, zrozumiałem,
czym tak naprawdę jest małżeństwo. Dopiero wtedy dorosłem do roli męża.
Pojąłem, że Iwona to mój najważniejszy człowiek, najtwardszy krytyk, najgorszy
wróg i najszczerszy do bólu przyjaciel. Że chodzi o coś o wiele większego niż
seks. Że to ta jedyna osoba, do której idziesz, kiedy przegrywasz, i jedyna, z
którą naprawdę dzielisz radość, gdy zwyciężasz. Do której nie wstyd iść, kiedy
boli, i której najbardziej chcesz powiedzieć, kiedy się cieszysz. Wszyscy inni:
przyjaciele, koledzy, partnerzy z drużyny, promotorzy, działacze, dają ci tylko
część. A ona jedna daje ci całość. I ty jej dajesz wszystko: to, kim naprawdę
jesteś. Musiałem pojechać na emigrację, żeby to zrozumieć i żeby się tego
nauczyć… Nie jestem święty. Wierzę w Boga i wiem, że ten ostatni sąd nie będzie
dla mnie łatwym zadaniem. Że będę się musiał gęsto, oj, gęsto tłumaczyć. Ale
wiem, że to Iwona jest moim aniołem. Bez niej wciąż byłbym tamtym chłopakiem,
co przepija stypendium w trzy dni. Zawsze ze mną była.
Trzy lata później na mistrzostwach Europy grał dla Niemiec. Paszport dostał
łatwo. W końcu jest Kaszubem. Żonę ma z Gdańska. Z Wolnego Miasta. Teściowa nie
mówiła po polsku ani słowa do dnia, gdy Armia Czerwona zdobyła Miasto. Połowa
jej rodziny wyjechała do Niemiec. Zostali ci, co się pożenili z Polakami. I
kiedy Rosjanie weszli, nauczyła się trochę po polsku. Tego, co najważniejsze:
"Ojcze Nasz". Może nawet o tym pomyślał w ostatnich pięciu sekundach
meczu Niemcy - Rosja, kiedy już przegrywali w dogrywce, a on leciał ponad linią
pola bramkowego i miał ułamki sekund na ten jeden, ostateczny cios. Trafił. Dla
Niemców. – No… wydawało się, że już koniec, kiedy wrzuciłem Ruskom te kilka
goli – wzrusza ramionami, jakby to było normalne dla zawodnika, który dla
polskiej reprezentacji od dawna był już za stary. – Niemcy mi tego nie
zapomnieli. Pojechałem na olimpiadę jako zawodnik! W ostatnich dniach kariery
spełnił się mój młodzieńczy sen. Choć to nie było Los Angeles, ale Sydney. I
choć orzeł na piersi nie był ten, co trzeba: czarny był, nie biały. Ale białego
też dostał. Koledzy z niemieckiej reprezentacji skombinowali dla niego strój
polskiej reprezentacji. Jakby na miarę uszyty. Na te jego 196 cm. Dostał go
wówczas na urodziny.
– Jesteś, kim jesteś. Nie zmieni tego paszport. Tego, że masz matkę Warmiankę i
ojca Kaszuba. No i babcię, z którą nie szło się dogadać, bo gadała tylko po
kaszubsku. Byłem dwadzieścia lat na emigracji, wiem, co mówią, kiedy mówią o
polskości. I Niemcy to rozumieli. Ich gazety zawsze pisały o mnie
"Polak". A w Polsce do dziś mnie pytają, czy nie czułem się jak
zdrajca… Nie. Nie jak zdrajca. Jak niechciany przedmiot.
Dziś siedzi w eleganckim hallu Mariotta w dresie. Jedyny dres wśród garniturów.
Ale ten dres to więcej niż Armani. – Tego dresu nikt mi nie nie musiał
"załatwiać" – uśmiecha się. – To trenerski przydział. Kawał drogi
trzeba było przejść, żeby tego orła mieć na piersi.
Przed kolejnymi zawodami już nie może spokojnie usiąść, w żadnym publicznym
miejscu, bo dziennikarze sportowi ciągną za nim jak pszczoły do miodu. – Czasem
wychodzę z siebie, bo pchają mi się z mikrofonem na trening. Tego nie toleruję,
w żadnym razie. Albo kiedy godzina po godzinie przyjeżdżają ekipy z czerech
konkurujących podobno telewizji i wszyscy zadają identyczne pytania – mówi. –
Ciekawe, kto im to pisze?
I nawet paparazzi nie dają spokoju. Kto wie? Może trener znowu przyłoży komuś
butelką? – Minęło ćwierć wieku, ale sędziowie pamiętają. I dobrze – znów ten
uśmiech. – Mają pewność, że nie idę na układy. Wiem, że z sędziami nie wygram,
że mogę pewne sytuacje widzieć inaczej niż oni. W ferworze walki trudno o
obiektywizm. Dlatego wracamy do nagrań. Oglądamy je. I jeśli sędzia miał rację,
pokazuję to moim chłopakom: widzicie? Nie oszukali nas, daliśmy dupy. Bo
najgorzej, jak zawodnik uwierzy, że sędzia go krzywdzi: przestaje walczyć,
pojawia się w nim poczucie krzywdy, a ono zwalnia od wysiłku. Uczę ich pokory:
połóż uszy po sobie, bo to nie sędzia jest twoim przeciwnikiem, ale drużyna po
drugiej stronie. Jest takie niemieckie powiedzenie: meczu nie wygrywają
gwiazdy. Mecz wygrywają ci, co noszą wodę. Żeby nosić wodę, musisz nauczyć się
pokory. To dotyczy też bramkarzy. W piłce nożnej musisz obronić sześć–siedem
strzałów w ciągu całego meczu. Jeśli je obronisz, jesteś gwiazdą. W ręcznej
masz strzał co kilka sekund. Niemożliwe, żebyś obronił wszystkie. Musisz się z
tym pogodzić. Ważne, żebyś obronił jeden. Ten najważniejszy. W ostatniej
sekundzie.
Co w pracy trenera sprawia mu największą trudność? Selekcja. Bo to znaczy, że
musisz pójść do kogoś, kto całe życie postawił, żeby zagrać na olimpiadzie i
powiedzieć mu: sorry stary, zostajesz w domu. – Wiem, że się z tym nie zgadza,
że wszystko w nim buntuje się i płacze, jak we mnie płakało. Ale przecież
gdybym w niego nie wierzył, nie grałby w reprezentacji. Po prostu w tym
momencie muszę kogoś zostawić w domu.
Dlaczego się udało? – Może dlatego, że nie muszę być trenerem kadry za wszelką
cenę. Mam finansową stabilizację. Mam świetną, udaną rodzinę. Mam wybór.
Wolność, a to najważniejsze. Strach? Znam strach. Rok temu miałem z
przyjaciółmi wypadek samochodowy. Najpierw pięć metrów w powietrzu, potem
drzewo, urwane koła, koziołkowanie… I strach, czy wszyscy przeżyli. Uff. Na
szczęście tak. Ale znam też ten gorszy strach – Bogdan Wenta się ożywia. –
Kiedy zbyt długo patrzę na jakąś dziewczynę i Iwona to zauważy. Albo zauważy,
że palę. Wtedy na pewno dostanę w pałę! – śmiejemy się. – Ale o to, kim jestem,
się nie boję. To dzięki Iwonie. Bez niej by mnie tu nie było. Bez niej nie
dałbym rady. Dzięki niej mam to, co najważniejsze w życiu: miłość i wolność.
Resztę można zdobyć.
Więcej w najnowszym numerze magazynu
"MALEMEN", już w sprzedaży!
Oraz na www.malemen.pl