TUSK LIKWIDUJE PRZEMYSL ZBROJENIOWY I ODDAJE POLSKE NIEMCOM

Dotychczasowa polityka rządu koalicji PO - PSL doprowadzi do likwidacji polskiego przemysłu obronnego - uważają przedstawiciele związków zawodowych zbrojeniówki. W najbliższy czwartek i piątek kilkadziesiąt tysięcy pracowników polskich zakładów zbrojeniowych będzie decydować o formach dalszego protestu wobec polityki Donalda Tuska.

Związki zawodowe w dalszym ciągu czekają na odpowiedź na postulaty złożone w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów 6 marca podczas manifestacji w Warszawie oraz jasnej i klarownej odpowiedzi, czy i jaką pomoc otrzyma branża zbrojeniowa. Jak powiedział nam Stanisław Głowacki, przewodniczący Sekcji Krajowej Przemysłu Zbrojeniowego NSZZ "Solidarność", rząd, a konkretnie Ministerstwo Obrony Narodowej "przeciąga strunę". - To samo można powiedzieć o pozostałych resortach, które pracują wyjątkowo nieudolnie. Nie wiem, czy wynika to z braku kompetencji, czy też możliwości. Wiem natomiast, że jest potrzebna zdecydowana reakcja ze strony premiera Donalda Tuska - uważa Głowacki. Dodaje, iż w tej chwili branża stoi przed alternatywą, że albo będą pracować wszyscy, albo nikt. - Drobne retusze, jakie są obecnie prowadzone w zakładach, a dotyczące restrukturyzacji zatrudnienia, nic tu nie zmienią. Są potrzebne konkretne rozwiązania systemowe - ocenia.
Wobec braku jasnego stanowiska rządu pracownicy zbrojeniówki są gotowi do zaostrzenia protestu. Referendum strajkowe ma się odbyć 16 i 17 kwietnia w większości zakładów. Jednak ten termin może być niedotrzymany z uwagi na wymuszone przestoje produkcyjne, jakie wprowadzane są w zakładach pracy. W Fabryce Broni Łucznik Radom, która zajmuje się głównie produkcją karabinów i pistoletów maszynowych, broni strzeleckiej oraz naprawą i remontami broni myśliwskiej, odbędzie się 21 kwietnia. - W lutym i marcu mieliśmy oddać dla armii pierwszą partię karabinów, ale w związku ze spowolnieniem gospodarczym przyszła decyzja, że MON nie ma pieniędzy i że się wycofuje z zamówienia. Zdecydowaliśmy się na tygodniowy przestój i urlopy bezpłatne - jako ostateczną formę pomocy dla zakładu. Mamy połowę kwietnia i brak zamówień - mówi Zbigniew Cebula, przewodniczący zakładowej "Solidarności" w Łuczniku. Zakład żyje z tego, co zdołał wygospodarować w ubiegłym roku, i jeżeli zamówienia nie nadejdą, to długo nie wytrzyma.
- Od stanowiska pracowników poszczególnych zakładów uzależniamy sposób dalszego postępowania. Wynik referendum nie oznacza, że musimy strajk ogłosić. Zależy to nie tylko od nas, ale przede wszystkim od strony rządowej - zauważa Głowacki.
Fatalną sytuację naszej zbrojeniówki pogarszają cięcia w budżecie MON. Zamiast planowanych 4,7 mld zł na zakupy uzbrojenia jest tylko 2,2 mld złotych. Zdaniem ekspertów, krajowy przemysł, by przetrwać, potrzebuje zamówień za 3 mld złotych. - Przy tych 2,2 mld zł aż 1,25 mld stanowią zamówienia składane przez MON w państwowych przedsiębiorstwach remontowo-produkcyjnych i dotyczą remontu starego, zużytego sowieckiego sprzętu wojskowego. Skoro do Bumaru na zakup Rosomaków, które mają być przekazane m.in. na wyposażenie wojsk do Afganistanu, trafi ok. 550 mln, pozostałe ok. 34 zakłady zbrojeniowe otrzymają na zamówienia niewiele ponad 300 mln zł - stwierdza Głowacki. - Większość krajów w obliczu kryzysu w pierwszym rzędzie zamawia w rodzimym przemyśle obronnym przy jednoczesnej redukcji zamówień z innych krajów. Tak uczyniły niemal wszystkie rządy poszczególnych krajów oprócz polskiego, który za cenę oryginalności może zaszkodzić nam wszystkim - dodaje szef Sekcji Krajowej Przemysłu Zbrojeniowego NSZZ "Solidarność".
Pracownicy sektora zbrojeniowego obawiają się powtórki z lat 90., kiedy rząd zamawiał niewiele sprzętu dla wojska w rodzimych zakładach, przez co doprowadził do zapaści tej branży. Niepokój jest uzasadniony, gdyż większość wyposażenia dla armii pochodzi z zagranicy.
Mariusz Kamieniecki

 

 

Rośnie liczba wniosków składanych przez mieszkańców zachodnich i północnych regionów o uchylenie wyroków sądowych w sprawie zwrotu majątków byłym niemieckim właścicielom

Bronią się przed niemieckimi roszczeniami

Tylko w województwie warmińsko-mazurskim w ubiegłym roku Polacy złożyli aż 170 wniosków o uchylenie decyzji sądów w sprawach roszczeń majątkowych zgłaszanych przez byłych niemieckich właścicieli. Zdaniem prawników, liczba takich wniosków systematycznie rośnie, o czym świadczy ilość pism spływających do kancelarii prawniczych zajmujących się sprawami majątkowymi. Ale ile jest tych spraw - nie wiadomo, gdyż żadna instytucja państwowa nie prowadzi tego typu monitoringu.

Z reguły wyroki sądów nie są dla obecnych mieszkańców nieruchomości korzystne. Do Sądu Rejonowego w Piszu w roku ubiegłym wpłynęły dwie sprawy o zwrot majątku i jedna z nich już została rozstrzygnięta na rzecz mieszkańca Niemiec. - Trudno byłoby tu mówić o tym, że wyrok sądu był korzystny dla Niemca, gdyż ta osoba legitymowała się obywatelstwem polskim - broni decyzji sądu Janusz Tańcuła, przewodniczący Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Piszu.
Ile jest podobnych pozwów majątkowych - nikt tego nie wie. Danymi na ten temat nie dysponuje Sąd Okręgowy w Olsztynie. Monitoringu wniosków ze strony Niemców nie przeprowadza ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ani Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Pewien obraz dają tylko wnioski kierowane do różnych instytucji i kancelarii prawniczych o złożenie odwołania od decyzji sądów niekorzystnych dla polskich właścicieli. Tylko w województwie warmińsko-mazurskim takich spraw jest 170. To oznacza, że zapadło przynajmniej tyle orzeczeń dotyczących zwrotu nieruchomości.
Większość wyroków w kwestiach majątkowych, które zapadają w sądach, jest dla obecnych właścicieli niekorzystna. Dramat tych ludzi polega na tym, że nowy właściciel każe im opuszczać mieszkanie. Wówczas, w ciągu niedługiego czasu, ekswłaściciele muszą sobie znaleźć nowe lokum, co jest trudne z powodu braku pieniędzy.

Jak do tego doszło...
Na mocy układów poczdamskich po II wojnie światowej mieliśmy dwie fale wyjazdów mieszkańców naszych zachodnich i północnych województw do Niemiec. W pierwszej, niedługo po wojnie, wyjechało około 650 tys. osób. Tak zwana druga fala wyjazdów, która objęła lata 1950-1984 (najwięcej wyjazdów było w latach 70. i 80.) i odbywała się m.in. w ramach tzw. łączenia rodzin, dotyczyła od 600 tys. do 2 mln ludzi.
Tej ostatniej fali wyjazdów dotyczą dwa orzeczenia Sądu Najwyższego: z 2001 r. oraz 2005 r., na mocy których SN orzekł, iż wadliwe było pozbawienie obywatelstwa tych wszystkich, którzy wówczas wyjeżdżali, zrzekając się obywatelstwa polskiego. Wyjazd tych ludzi automatycznie powodował, że ich majątki i nieruchomości były przejmowane na rzecz Skarbu Państwa, który nimi potem dysponował, np. oddając je w ręce samorządów. Zdaniem prawników, osoby te, pozostawiając mienie w Polsce, deklarujące przy tym w Niemczech, że są osobami o narodowości niemieckiej, nie mają właściwie praw do tych nieruchomości. Utracili bowiem obywatelstwo polskie. Prawnicy powołują się na art. 38 ustawy o gospodarce terenami w miastach i osiedlach z 1961 roku, według którego nieruchomości stanowiące własność osób, które utraciły obywatelstwo polskie, przechodzą z samego prawa na własność Skarbu Państwa. - Jeżeli taka osoba dowodziła przed specjalnie do tego utworzoną komisją swojej narodowości polskiej, później twierdziła natomiast, że jest Niemcem, powtarzając to dziesięciokrotnie, a teraz wyrok Sądu Najwyższego orzeka, że jest ona obywatelem polskim, to warto zadać pytanie, czy ta osoba nie wprowadziła w błąd władz Polski. I wtedy nie rozważamy kwestii, czy ona ma polskie obywatelstwo, ale czy ona jest w ogóle obywatelem polskim - stwierdza Lech Obara, radca prawny Ruchu na rzecz Obrony Prawnej przed Niemieckimi Roszczeniami Rewindykacyjnymi. - Oznacza to, że taka osoba wyparła się wszystkiego, co niezbędne do zachowania własności opuszczonej nieruchomości. A ta z kolei przeszła na własność Skarbu Państwa z mocy prawa. Czyli to, że ktoś ma wpis w księgach wieczystych, nie zmienia faktu, iż jest to własność Skarbu Państwa - podkreśla prawnik. Wskazuje on na dużą liczbę takich przypadków w regionie Warmii i Mazur, kiedy potomek obywatela niemieckiego, który opuścił Polskę, dochodzi swoich praw jako spadkobierca na podstawie starego, nieaktualnego wpisu do księgi wieczystej.
Przykładem może tu być sytuacja Doroty Kobus z miejscowości Natać Wielka, która wraz z rodziną w 1981 roku wprowadziła się do opuszczonego domu. Rodzina odremontowała dom, uprawiała działkę, opłacała podatki, jednym słowem - czuła się właścicielami. Aż do 2006 roku, kiedy to zjawiła się dawna mieszkanka gospodarstwa Anna Wendorf, która przybyła do Polski z Niemiec i zażądała od Kobusów opłacania czynszu za nieruchomość. Gdy czynszu nie otrzymała, złożyła do Sądu Rejonowego w Nidzicy pozew o ustalenie, iż nadal jest właścicielem nieruchomości. Ale Wendorf nie potrafiła udowodnić swoich praw. - Przez osiem miesięcy Wendorf ze swoim prawnikiem próbowali coś odnaleźć, ale na darmo. Mieliśmy szczęście, że nie podpisaliśmy z nimi żadnej umowy najmu, ukręcilibyśmy w ten sposób na siebie bat. Byłoby to przyznanie się, że wiedzieliśmy, iż to Wendorf jest właścicielką - tłumaczy Dorota Kobus. Nie miałaby ona tych problemów, gdyby w odpowiednim czasie samorząd dokonał zmian w księdze wieczystej i objął nieruchomość przez zasiedzenie.

Nikt ich nie wypędzał
Historyk Leszek Żebrowski zaznacza, że osoby te nie były wcale wypędzane z Polski, co twierdzi Związek Wypędzonych Eriki Steinbach. Ludzie ci prosili o pozwolenie na wyjazd, deklarując swoją przynależność do narodu niemieckiego. Ponadto, wyjeżdżając z Polski, dostawali odszkodowania na mocy obowiązującej wówczas w Niemczech ustawy z 1952 r., przyznającej wyjeżdżającym z Warmii i Mazur specjalne rekompensaty za utracone mienie. Przykładem jest Agnes Trawny, która - wyjeżdżając z Polski w 1977 r. - otrzymała 14 tys. marek. Była to wówczas ogromna suma. Można było za nią kupić sobie dziesięć gospodarstw, o które obecnie Trawny się stara.
Tymczasem rząd niemiecki nie zamierza pozostawić Niemców bez pomocy w kwestii odzyskiwania majątków w Polsce. Niedawno Helmut Schmidt, były kanclerz Niemiec z ramienia lewicowej SPD, pytany o roszczenia, powiedział, że rząd niemiecki nie może odwracać się od tych spraw, gdyż są to sprawy niemieckich obywateli. Tymczasem nasz Sejm odrzucił poprawkę PiS do senackiego projektu nowelizacji ustawy o obywatelstwie polskim. Ustawa umożliwiała przywrócenia obywatelstwa polskiego przez wojewodów, co obecnie leży wyłącznie w kompetencjach prezydenta RP. Poprawka PiS wprowadzała zapis, który zastrzegał, by nie dotyczyło to osób, które obecnie roszczą sobie prawo do odszkodowań.
Anna Ambroziak

 

OTWIERAJA DRZWI NIEMCOM..


Z Piotrem Andrzejewskim, senatorem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia Anna Ambroziak

Państwo nie prowadzi żadnego monitoringu co do ilości roszczeń, jakie wpływają do polskich sądów ze strony Niemców...
- Monitoring powinien być według mnie w innym miejscu niż instytucje państwowe. Jest on pozornym załatwieniem sprawy. Moim zdaniem, lepszym rozwiązaniem byłaby nasza inicjatywa legislacyjna przyjęta przez Sejm poprzedniej kadencji, niezrealizowana do dziś i odrzucona przez Platformę Obywatelską w tej kadencji. To sądy w momencie, kiedy wpływa roszczenie ze strony byłych właścicieli niemieckich lub byłych przesiedleńców, którzy przez jakiś czas uchodzili za Polaków, a potem przyjęli obywatelstwo niemieckie, są zobowiązane zawiadomić podmiot, który reprezentuje własność na tych terenach, zobowiązując do zajęcia stanowiska, czy nie nastąpiło w międzyczasie zasiedzenie. Po trzydziestoletniej nieobecności z mocy prawa następuje zasiedzenie, a tymczasem te podmioty samorządowe i państwowe nic o tym nie wiedzą. Z tego, że będziemy znali te roszczenia, nie wynika, iż nie będą one zaspokajane przez sądy. Są brzydkie podejrzenia co do tego, że celowo zaniechano powiadamiania tych, którzy mogli się ubiegać o zmianę tytułu własności przez zasiedzenie na rzecz Skarbu Państwa czy samorządu. Chodzi o udrożnienie byłym właścicielom jako inwestorom drogi do przyjścia, w ramach zjednoczonej Europy, na ziemie polskie.

Zgłaszał Pan istotną poprawkę do ustawy o obywatelstwie polskim. Czego ta zmiana dotyczyła?
- Znowelizowana ustawa przewidywała potwierdzenie obywatelstwa polskiego przez wojewodów z pominięciem prezydenta RP. Chcieliśmy więc postawić kropkę nad "i". Potwierdzenie obywatelstwa nie może rodzić roszczeń z tytułu majątku, który w międzyczasie został zasiedziany. 95 procent wszystkich roszczeń dotyczy terenów, gdzie tytuł własności zmienił się z mocy prawa. Nie pozwala się nam na to, by zobowiązać sądy do tego, by te podmioty wiedziały o tym, żeby mogły wystąpić do sądu o potwierdzenie ich zasiedzenia. Natomiast podejmuje się prostowanie ksiąg wieczystych, co jest pracą na lata, bo ksiąg o nieaktualnych wpisach są dziesiątki tysięcy.

Ale liczba tych roszczeń rośnie. Jak Pan myśli, dlaczego?
- I będzie rosła. I trudno się temu dziwić, bo dzieje się tak przy bardzo dwuznacznym stanowisku polskich sądów, które nie penetrują tego, czy ktoś mienie zasiedział, czy nie, opierając się na księdze wieczystej często już nieaktualnej, i na materiale, które przedłożą strony. W związku z tym jest to zła wola administracji rządowej. Może kiedyś się to zmieni. Istnieje domniemanie, że chodzi o specjalną politykę państwa, o uchylenie furtki roszczeniom.

Jak na tle tych wyroków przedstawia się sprawa umów polsko-niemieckich?
- Moja klubowa koleżanka senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk twierdzi, że dobrze byłoby, by ta sprawa została uregulowana w traktatach międzynarodowych. Myślę, iż nie jest to konieczne, a jedynie to, o czym powiedziała kanclerz Merkel w rozmowie z prezydentem Kaczyńskim: że to jest wasz problem, a nie nasz. A my niestety nie potrafimy naszych problemów załatwiać. Jesteśmy jak żółw odwrócony na plecy wobec sprawności tych, którzy z zagranicy przechodzą na nasze ziemie.

Dziękuję za rozmowę.