Masłowska Jedna z miliona
25-04-2009,
W wywiadach po publikacji „Między nami dobrze
jest” mówiła, że chodząc po Warszawie, wyczuwa podziemny cmentarz miasta. Ale
dopiero po przeprowadzce do Berlina zapowiada: – Może popielęgnuję tożsamość
narodową.
autor zdjęcia: Bartek Sadowski
źródło: Fotorzepa
Uciekłam, ale raczej przed sobą niż przed
Polską, przed swoim własnym stereotypem. Jak wszyscy w jakiejś kwestii za
bardzo się zgadzają, to jest to najczęściej niepokojące
Berlin. 20 marca. Światowa premiera
„Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej w Shaubuehne, najważniejszym
niemieckim teatrze. Sztukę zamówił jego dyrektor Thomas Ostermeier, który
wystawia najważniejszych młodych dramaturgów z Europy. Reżyseruje Grzegorz
Jarzyna.
Na widowni wybucha bomba zbiorowych
emocji. Polacy śmieją się z polskich absurdów i przesadnej martyrologii. Niemcy
też. Śmiech grzęźnie im w gardłach, gdy się orientują, że z samych siebie się
śmieją. Masłowska kpi z ich stereotypów na nasz temat. Finał ścina wszystkich.
Na ekranie, w odpalonych po latach kadrach wojennej kroniki filmowej, walą się
warszawskie kamienice wysadzane przez hitlerowców po powstaniu. Z nadscenia
zjeżdża gigantyczny wizjer. Zatrzymuje się przed Danutą Szaflarską i Aleksandrą
Popławską. Grają mieszkanki wysadzonej warszawskiej kamienicy. A może są
duchami w nierzeczywistym polskim powojennym świecie. Patrzą przez wizjer na
niemiecką widownię. Zaglądają do bogatych kamienic Charlottenburga, gdzie
mieści się teatr. Długie brawa. Tak przez cztery wieczory.
Masłowska stoi przed teatrem w grupce
znajomych. Odbiera gratulacje. Pytam o możliwość wywiadu. – Ale ja nie będę
teraz raczej w Warszawie. Mieszkam w Berlinie.
Umawiamy się w południe w sercu
Charlottenburga, przy Savigny Platz. Warszawa o tej porze przypomina sen
turbokapitalistycznego wariata. Dusi się w korkach. Białe kołnierzyki gnają na
spotkania. Tymczasem w stolicy Niemiec życie toczy się powoli. Berlińczycy
rozkoszują się lunchem. Piją piwo. Wygrzewają w otwartych już wiosennych
ogródkach.
Masłowska weszła chyba już w ten rytm.
Podjeżdża na dużym miejskim rowerze z koszykiem przed kierownicą. Rozmawiamy o
warszawskiej premierze. Odbyła się dzień przed naszym spotkaniem.
– Nie byłam na niej, ale moi rodzice
musieli się wzruszyć, bo przez długi czas nie chcieli mi nawet nic powiedzieć,
tylko że nie było klimatyzacji. Obok mojej mamy siedziała Bronka z „Daleko od
szosy” – Sławomira Łozińska. Jestem wielką fanką tego serialu. Wyszedł na DVD i
obejrzałyśmy go z moją córką chyba z siedem razy z rzędu. Moim zdaniem ten
serial oglądany teraz – śmieje się – jest bardzo antysystemowy. Leszek Górecki
osiąga wszystko dzięki swojej nieprzepartej sile charakteru, robiąc krok w
przód i trzy kroki w tył. Okrutny system rzuca mu ciągle kłody pod nogi. Tak
naprawdę to jest odyseja kosmiczna o okrucieństwie PRL.
Moglibyśmy dalej gadać o perypetiach
Leszka. Ale są przecież palące polsko-niemieckie sprawy. Zaczynam rozmowę od
cytatów z niemieckich recenzji sztuki Masłowskiej.
Christiane Kühl, „DIE TAGESZEITUNG”
28.03.2009: „Dorota Masłowska sprzedaje w Polsce prawie tyle książek co Karol
Wojtyła”.
– Jak coś takiego słyszę albo czytam,
mam wrażenie, że dziennikarz musiał napisać cokolwiek. To raczej taki
dziennikarski miał, którym zapełnia się gazety, trudno mi się inaczej odnieść –
kontynuuje Masłowska. – Oprócz „Wojny” moje książki nie osiągnęły wcale
spektakularnych nakładów. A „Wojna” sprzedała się dobrze, bo była histerycznie
nagłaśniana w mediach. Nie wiedziałam, jakie są tego koszta, a teraz wiem i
wiem, że to jest bez sensu. Ludzie są potem rozżaleni, bo na fali medialnego
hałasu kupują coś, czego nie rozumieją, co im uwłacza – swoją
niezrozumiałością, dziwactwem. Warto mieć czytelników, którym książka coś daje
albo ma szanse dać.
Może Christiane Kühl nie należy do
takich czytelników.
Andreas Schäfer, „TAGESSPIEGEL”,
28.03.2009: „Autorka jest w Polsce gwiazdą, odkąd w wieku niespełna dwudziestu
lat opublikowała powieść »Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną«. Teraz
ma lat dwadzieścia pięć, napisała jeszcze jedną powieść i dwa dramaty i przed
rwetesem w Polsce uciekła do Berlina”.
Nie rozumiem, jak można odnieść sukces
w Polsce, sukces podobny do Wojtyły, i uciec do Berlina. No i jeszcze ten
rwetes. Masłowska się śmieje.
– Czy ja uciekłam z Polski? – zastanawia
się pisarka. – Poniekąd uciekłam, ale raczej przed sobą niż przed Polską, przed
swoim własnym stereotypem. Jestem na rocznym stypendium DAAD. Po książkowej
premierze „Między nami wojna jest” wywiązała się dyskusja, która wywołała moje
wielkie obawy. Czy jeszcze mogę coś myśleć, czy już wszystko jest za mnie
pomyślane, a ja mam to tylko powiedzieć?
Interpretacje były od Sasa do lasa.
Pisano, że Masłowska podejmuje martyrologiczny temat wojny i się z niego
śmiertelnie nabija. Że broni Radia Maryja i je atakuje.
– Z jednej strony interesuje mnie, co
krytycy literaccy i teatralni widzą w sztuce, którą piszę niejako „z
powietrza”, a z drugiej – poczułam, że wszyscy jesteśmy uwikłani w coś, co
można nazwać słusznością. Słusznością poglądów. Uciekam przed oczywistością
tego, co powinnam myśleć. Jak wszyscy w jakiejś kwestii za bardzo się zgadzają,
to jest to najczęściej niepokojące.
Jeśli da się sztukę streścić w kilku
zdaniach – jest o tym, czego Polsce i Polakom brakuje. Czego nigdy nie mieli
albo co im zabrano. Widzą to u innych narodów, m.in. Niemców. I podwójnie
cierpią, tęsknią, zazdroszczą. Powstał portret tożsamości negatywnej. Złożonej
z ran, kompleksów, niespełnień i uprzedzeń. Sztuka o tym, jak nie akceptujemy
siebie i chcielibyśmy być inni. Po kataklizmie wojny i komunizmie.
– Na pewno jesteśmy jako naród
strasznie zakompleksieni, na pewno żyjemy tym, czego nie ma, albo tym, co by
mogło być, tym, jak żyją inni – precyzuje Masłowska. – Ten mechanizm działa w
niesamowity, magnetyczny sposób. Nawet fakt, że zdajemy sobie z niego sprawę,
nic nie pomaga. Jedziemy do Berlina i zaglądamy Niemcom w garnki jak uboższa
sąsiadka: aha, a więc oni sobie to tu mają tak! A my? Piąta stacja metra za
dziesięć lat?
Christiane Kühl, „DIE TAGESZEITUNG”:
„Od czasu bombardowania Warszawy Polacy najwyraźniej niczym zombi kuśtykają po
Europie. Masłowska opisuje tę sytuację z zaangażowanym cynizmem: wyjściem z
aktualnej stagnacji byłby tylko przeszczep całego ciała do czwartego pokolenia
wstecz, a przede wszystkim zmiana miejsca urodzenia. Urodzeni po wojnie marzą
więc, że do Polski przyjeżdżają wyłącznie po dobre bioziemniaki, a polskiego
nauczyli się z kaset swojej sprzątaczki”.
– Ostatnio w Wiedniu po spektaklu
„Rumunów” usłyszałam, że jestem katolicką egzystencjalistką. W Berlinie czytam,
że jestem zaangażowaną cyniczką. To pierwsze bardziej mi się podoba, bo brzmi
tak dystyngowanie. Ale poza tym trudno się przywiązywać do tego rodzaju opinii.
A może Masłowska jest medium, które
pomaga czytelnikom i krytykom wyrazić własne problemy, obawy, obsesje?
Zniewolenie stereotypami. Co powiedzieć, gdy niemiecki krytyk pisze, że
jesteśmy zombi kuśtykającym przez Europę od bombardowania Warszawy? Kto
bombardował Warszawę? Sama się zbombardowała?
Generalnie recenzje potwierdzają, że
Niemcy nie mają problemu z poczuciem winy. Wygodniej im pisać o polskich
absurdach i antysemickim radiu, chociaż w sztuce o antysemityzmie nie ma ani
słowa.
– Wiedziałam, że tekst będzie miał
premierę w Niemczech i chciałam ich w sumie trochę zaniepokoić za ich pieniądze
– ironizuje Masłowska. – To rzeczywiście tajemnicza historia, że w Berlinie to
zostało kompletnie nieodczytane, że główny akcent padł na nasze samobiczowanie.
Nie chciałam pisać: „A wy to nam w 1939”. Ale chciałam trochę wytłumaczyć, że
„obolałość” naszego kraju jest raczej uzasadniona.
Autocenzura? Freudowski błąd? Nie można
przecież obejrzeć spektaklu, w którym odtwarzany jest kilkuminutowy film o
burzeniu Warszawy i nie podjąć tematu.
– Od paru osób z niemieckiej części publiczności
słyszałam uwagi, że właśnie ta scena przenosi sztukę w bezsensowną dosłowność i
odbiera jej szerszy wymiar. Bo zawsze jak złapiemy niemiecką publiczność,
musimy pokazać, jak bardzo nam popsuli nasz piękny kraj. Ale może obsesyjnie to
powtarzamy, bo nikt nas nie słucha? Na pewno krzywda łatwiej infekuje kolejne
pokolenia, łatwiej znajduje sobie paliwo niż poczucie winy. Stąd ta asymetria.
Wiem, że to, co piszą krytycy teatralni i dziennikarze, i ich sposób
rozpatrywania dzieła przez pryzmat mód, zgodności z obowiązującymi właśnie
ideami nie zawsze pokrywa się ze sposobem, w jaki odbiera publiczność. Jako
autorkę mnie z tym przedstawieniem spotkało spełnienie, bo ludzie płakali i
śmiali się na przemian i wychodzili z teatru, głośno mówiąc i machając rękami.
Jednak spektakl był jakąś tam butelką z benzyną. To jest dla mnie spełnienie,
nie recenzje.
W wywiadach po publikacji „Między nami
dobrze jest” Masłowska mówiła, że chodząc po Warszawie, wyczuwała podziemny
cmentarz miasta. Kiedy rozmawiamy w Berlinie, nie odnosi się do tego wprost.
Wypala całkiem nieoczekiwanie:
– Historia mnie nigdy nie interesowała.
Nie miałabym nigdy czelności zdecydować: o, pisałam już o pustce popkultury,
teraz napiszę sobie o wojnie. Jeśli siadając do tego tekstu, chciałam naprawdę
o czymś napisać, to o wielkim nieporozumieniu, w jakim żyjemy, o ciągłym
obrzucaniu się gównem i rozsmarowywaniu go sobie na twarzach.
Mózg autorki zaczął szukać takiej sfery
naszego życia, w której nieporozumienia są największe.
– I przyszło mi do głowy, że esencją
nieporozumienia było to, że mieszkałam całe życie z babcią, która ciągle
opowiadała o wojnie. Wracaliśmy z bratem ze szkoły i szliśmy grać w diablo, a
ona o tej wojnie. Jak Rosjanie wprowadzili im do domu konie i podesłali im
pościelą. Nic z tego nie rozumieliśmy. Albo z tego żartowaliśmy. I gdzieś tam
dopiero z daleka, długo już po śmierci babci, zobaczyłam psychodeliczność tej całej
sytuacji.Nie opowiadam, jak było w czasie wojny, tylko podkreślam, jak
nieprzystawalne są doświadczenia babci i wnuczki. Całą niedorzeczność tej
konfrontacji. I niesamowicie wyśrubowane okrucieństwo świata, które wyraża się
w ich pozornie zwykłej rozmowie.
– Wpadłam na temat wojny przypadkowo –
kontynuuje Masłowska. – A kiedy zaczęłam skanować język, okazało się, że nasza
niefajna sytuacja wewnętrzna, to, że źle się czujemy jako Polacy, zasadza się
na wojnie w duże mierze.
To wywołuje dwie skrajne postawy. Im
bardziej starsi przypominają o wojnie – tym bardziej młodzi chcą o niej
zapomnieć. Jedni ograniczają polskość do bycia ofiarą. Drudzy uciekają w bycie
Europejczykiem. Powodem wojny, która toczy się między Polakami, znowu okazuje
się pamięć. Historyczna, zbiorowa, indywidualna.
Masłowska wspomina „Persepolis” według
scenariusza Marjane Satrapi, animowany film o tym, co znaczy być Iranką.
Dziecięcy pamiętnik będący zapisem czasu irańskiej rewolucji.
– Młodzi ludzie szukają nowoczesnych
środków do mówienia o tożsamości. Zaczynają tej tożsamości potrzebować i szukać
w Europie, w której wszyscy przymusowo udajemy takich samych. Myślę, że w
Polsce nie było języka, który by nasze doświadczenia wyraził: co to znaczy mieć
zapożyczone od rodziców i dziadków wojenne dzieciństwo. Mam wrażenie, a
przynajmniej nadzieję, że przedstawienie to pokazało.
Dorota Masłowska i Grzegorz Jarzyna
osiągnęli cel w całkowitej zgodzie.
– Jestem przeciętnym widzem – wyznaje
pisarka. – Wiele razy oglądając coś w TR, czułam posmak plastiku. Jakby
publiczność i aktorzy za dobrze czuli się razem, żeby mogło zostać powiedziane
cokolwiek ważnego. Mam wrażenie, że w „Między nami” ten syntetyk, ta estetyka
sofy i laptopa obróciła się przeciwko sobie i powiedziała do siebie coś
ważnego. Że Grzegorz Jarzyna bardzo dobrze wyczuł, że nie da się o tych
wszystkich potach, garnkach i wydzielinach opowiadać inaczej niż przez pleksę i
lateksy.
Masłowska napisała znakomitą,
bezkompromisową sztukę o Polsce, a można odnieść wrażenie, że media najbardziej
interesowało to, że w wywiadach mówiła wyrozumiale o słuchaczach Radia Maryja.
– To jest trochę śmieszne, a trochę
straszne – mówi z gorzkim uśmiechem. – A ja wypowiadałam się przeciwko jedynej
możliwej, słusznej racji i poprawności politycznej, która jest tak bardzo
bezpieczna. Tolerancja to takie coś, co czujesz do homoseksualistów i Murzynów.
A fanatyczną staruszkę możesz obedrzeć ze skóry i zlinczować. Coś mi się
przestało zgadzać. Wychodzi na to, że liberalne ideały są jak nowa etykieta
nałożona na słoik, którego pienistej zawartości nie zmieniono.
Masłowska mieszka w Berlinie od dwóch
miesięcy. – Ale nie znam jeszcze niemieckiego i trudno mi wydać szybkie sądy,
jak wygląda tutejsza rzeczywistość, głębiej niż to, że wszyscy siedzą i
popijają latte. Mówienie polskim angielskim i niemieckim angielskim bardzo
okraja osobowości. Cieszę się, że wyjechałam. Dobrze jest zmienić miejsce
zamieszkania i wyabstrahować się z klaustrofobii, którą zaczyna się odczuwać po
kilku latach życia w jednym miejscu. Dobrze jest uciec od tego automatu do
życia, w który się zamieniasz, wypaść z prowadnic, to wymusza uważność,
orientację.
Przez ostatnie dwa miesiące Masłowska
prowadziła życie gospodyni domowej.
– Przyjechałam do Berlina z córką.
Spadło na mnie wiele mało romantycznych spraw emigranta niemówiącego po
niemiecku. Szukanie przedszkola, nauka języka, gotowanie obiadów. Ale to jest
też wyzwanie, pobudka. Przez całe swoje dorosłe życie funkcjonowałam w Polsce
jako Dorota Masłowska. W kolejce czy na ulicy ktoś mnie zawsze w końcu wyłowił
z tłumu i powiedział: „A to pani, a to proszę”. Teraz jestem anonimowym
przechodniem, jednym z wielu.
Ale pisarski mózg działa.
– Cały czas nazywa, określa, opowiada.
Nigdy nie wiem, kiedy rzecz się zmaterializuje w postaci tekstu. Na razie
przekopuję polską bibliotekę. Dużo Jerzego Putramenta, ale są i wartościowsze
rzeczy i zawsze się cieszę, jak nie przeczytałam czegoś w liceum z czystej
ambicji i mogę teraz. Tak było z „Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego”. Białoszewski
kojarzył mi się z „szarą nagą jamą”, nie kocham takiej wywrotowej literatury.
W Berlinie Masłowska przebywa na
stypendium. Trochę jak Witold Gombrowicz zaproszony przez Fundację Forda.
Przyjechała wtedy do niego z PRL Barbara Swinarska. Zrobiła szkalujący wywiad i
wykreowała na zdrajcę. Odwetowca za pieniądze CIA. – Na pewno usłyszę parę
cierpkich uwag na ten temat, ale nie zamierzam czuć specjalnego bólu.
Kiedy napisała „Wojnę polsko-ruską”,
miała 19 lat. Od początku stała się medium młodego pokolenia. Język jej utworów
skonstruowany z banałów, haseł reklamowych i sloganów, pozornie bezosobowy,
wyrażał prawdziwy stan świadomości, z którego współcześni bohaterowie często
nie zdają sobie sprawy. Lakier stereotypów pękał i wyzierało prawdziwe życie.
Nawet ci, którzy obsesyjnie krytykują Masłowską, przyznają, że ma fantastyczne
wyczucie języka.
– Zdaję sobie sprawę, że pisząc,
wyłapuję z codziennej gadaniny rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy, że
tam są, jeszcze albo już. Z tej perspektywy jestem trochę astrologiem. Ale
takie stany występują w moim życiu bardzo rzadko. Na co dzień jadę na dość
przeciętnej inteligencji. I tylko miewam zrywy, kiedy obrazy składają się w
jeden czytelny kształt.
Po dwóch powieściach Masłowska zajęła
się teatrem, nie mając wielu teatralnych doświadczeń.
– Teatr kojarzył mi się z poszarzałą,
przepoconą baletką. Jakąś bardziej cywilizowaną odmianą cyrku. Ale jednak
sztuką drugiego sortu. To na pewno wynikało z tego, że jestem z małego miasta i
po prostu ten czar był mi kompletnie nieznany. Kiedy dostałam zamówienie z TR
Warszawa, przyjęłam je z nieświadomości, że mogę nie umieć.
Powstała znakomita sztuka oparta na
suspensie. W zeszłym roku miała niemieckojęzyczną premierę na Wiener Festwochen
przygotowaną przez berlińskie Volksbuehne i Armina Petrasa.
– Po prostu napisałam do mojego kolegi,
który studiował teatrologię, żeby mi szybko powiedział, jak się pisze dramat.
Napisał, że bohaterowie nie mogą mówić tego, co myślą, akcja z każdym zdaniem
musi postępować do przodu, całość ma spinać klamra, łącząca początek z końcem.
Myślę, że te zasady były raczej losowe, mógł podać inne i okazałyby się przy
porządkowaniu chaosu równie praktyczne.
Wychodzi na to, że Masłowska stała się
dramaturgiem z deus ex machina.
– Kiedy zaczęłam pisać dla teatru,
zrozumiałam, że dobrze zrobione przedstawienie działa mocniej niż wszystkie
inne sztuki. Trzęsie mózgiem, drapie serce grabiami. Pokochałam to, również
jako widz.
Po przyjeździe do Warszawy Dorota Masłowska
dłuższy czas mieszkała na starej Pradze. – Mam w sobie kloszarda. Jestem z
blokowiska, została mi ta grawitacja do ciemnych zaułków, cieni na klatkach.
Jak w praskich ruderach. Potrzebuję czasami przejść się do dzielnicy portowej,
w nocy, środkiem. Byłam zafascynowana życiem na Pradze, choć nie wiem, czy
kiedykolwiek wierzyłam, że żyję tam na równych prawach z sąsiadami. Może mnie
ciągnęła ta dzikość. Może byłam tylko turystą. Przecież jak ukradną mi rower,
to kupię sobie drugi. W pewnym momencie zaczęło mnie to żenować. Poza tym rosła
moja córka. Nie mogłam dłużej udawać, że pozwolę jej wyjść na podwórko i będzie
się bawić z innymi dziećmi, które są chowane w sposób, na który ja się nie
godzę. Nie chodziło o to, że chcę jej kupić papugę i posłać na lekcje operowego
śpiewu. Po prostu nie chciałam, żeby od drugiego roku życia walczyła łopatką o
przetrwanie. I uciekłam z Pragi.
Przeprowadziła się na Żoliborz. W
okolicę szklanych domów „Przedwiośnia” Żeromskiego. – Uciekłam do willi koło
kościoła Świętego Kostki. Żoliborz to rewers blokowiska, ludzie strzegą swoich
śmietników, żeby inni ludzie nie wrzucili im do nich swoich śmieci. Ale lubię
to miejsce.
Decyzja o wyjeździe miała również
pragmatyczne przyczyny.
– Napisałam podanie o stypendium, jak
dowiedziałam się, że mieszkania tam kosztują połowę tego, co w Warszawie. No i
moja córka niedługo idzie do szkoły, więc musiałam szybko sprawdzić, czy nie da
się żyć w jakimś innym kraju. Zobaczymy, jak przebiegnie aklimatyzacja. Berlin
to nie są klasyczne Niemcy, to specyficzne kosmopolis. Tu jest dużo
anglojęzycznych imigrantów bez anglosaskich korzeni. Mój status nie jest więc
oryginalny. Jestem jednym z miliona imigrantów. To jest mój punkt zaczepienia.
A raczej braku zaczepienia.
Rozmawiamy przed świętami Wielkanocy.
Pytam ją, czy cieszy się, że uciekła przed mazurkiem i tonami majonezu.
– Właśnie się zastanawiam, czy nie
pójść na Kreutzberg do polskiego kościoła ze święconką, chociaż w Polsce
ostatni raz byłam ze święconką w 1986 r. Może w Berlinie popielęgnuję tożsamość
narodową.
Postscriptum
Przesyłając autoryzację, Dorota
Masłowska napisała w mejlu: „Bardzo ciekawe też, że pokierowana wewnętrznym
skowytem kilka dni po wywiadzie wstałam o 3 w nocy i pojechałam do Warszawy, i
myślałam, że ucałuję podłogę w pociągu po przekroczeniu granicy”.