Upiory w polskim Kościele Célia Chauffour i Henri Tincq
Przeszłość, która wraca
W tej sprawie wszyscy są winni: badacze archiwów, bo zwlekali, kościelni dygnitarze, bo zlekceważyli powagę problemu i Watykan, bo nie był dostatecznie dociekliwy. Teraz Kościół w Polsce płaci za te zaniedbania, a wierni z niepokojem zerkają w stronę swoich duchowych przywódców.
W swym
dwupokojowym mieszkanku przy Kruczej w centrum Warszawy
siedemdziesięciodwuletni ksiądz Eugeniusz Klimiński obraca w dłoniach pendrive’a.
Zapisał na nim dziesiątki dokumentów, które mogą skompromitować wielu księży z
Gdańska. "Ale czy myślicie, że już czas wyjawić te wszystkie
historie?" – pyta, by zaraz odpowiedzieć sobie zrezygnowanym machnięciem
ręki. Po całej Polsce krążą dziś upiory komunistycznej przeszłości. Polacy
myśleli, że zostały pogrzebane pod szczątkami zniszczonych po 1989 roku
archiwów. Teraz jednak, na użytek polityki "moralnej odnowy",
wyciągnęła je z lamusa rządząca krajem konserwatywna prawica. I oto pierwszy
efekt takiej polityki: wizerunek Kościoła trwającego jednomyślnie w bohaterskim
oporze w czasach dyktatury trzęsie się w posadach.
Ojciec Kamiński – podobnie jak Karol Wojtyła, późniejszy Jan Paweł II, którego
fotografie wiszą na ścianach pokoju księdza – wykładał na uniwersytecie i
organizował młodzieżowe obozy, nadzorowane pilnie przez funkcjonariuszy SB
zajmujących się infiltracją kleru. Pewnego dnia w 1968 roku zażądano, by stawił
się w kawiarni Metropol niedaleko Pałacu Kultury na spotkanie z niejakim "majorem
Stanisławem". Znakiem rozpoznawczym miało być trzymane przez oficera pod
pachą pismo "Nasza Rodzina". Eugeniusz Kamiński udał się tam z
półgodzinnym wyprzedzeniem. Gdy oficer przybył, ksiądz natychmiast podniósł się
witając go tymi słowy: "Pan chciał się ze mną widzieć?". Zbity z
tropu funkcjonariusz zapytał wtedy: "Pan mnie zna?". Ksiądz wygrał
walkę psychologiczną. "Zrozumiałem,
że jestem od niego silniejszy" – opowiada dzisiaj.
W tamtych czasach wszyscy księża i seminarzyści byli rejestrowani w milicyjnych
kartotekach. Wybierano najsłabszych psychicznie i samotnych, obserwowano ich i
zakładano podsłuchy, aż w końcu wyznaczano spotkanie w kawiarni czy na
posterunku. Niektórzy, świadomie bądź nie, podpisywali deklaracje o współpracy
i otrzymywali pseudonimy – na przykład "Adam" czy "Grey",
jak młody ksiądz Stanisław Wielgus, tajny informator SB, którego wiele lat
później, 6 grudnia 2006 roku, papież mianował arcybiskupem warszawskim. Jego
spóźnione przyznanie się do błędu, a następnie dymisja 7 stycznia doprowadziły
do wybuchu największego kryzysu w polskim Kościele od czasów wojny.
"Obowiązywały nas dwa zalecenia: nigdy niczego nie podpisywać i wszystko
zgłaszać zwierzchnikom" – opowiada ojciec Klimiński przyznając, że łatwiej
było stosować się do tych reguł zakonnikom i wiejskim proboszczom. Duszpasterze
środowisk uniwersyteckich, centrów intelektualnych, instytucji związanych z
Episkopatem i odizolowani księża z przedmieść byli w dużo gorszej sytuacji.
Zdaniem Andrzeja Paczkowskiego, historyka, specjalisty od komunistycznych służb
bezpieczeństwa i członka komisji badającej przeszłość księdza Wielgusa,
"milicja próbowała rekrutować współpracowników dostarczających informacji
na temat Kościoła, ale przede wszystkim usiłowała złamać duchowieństwo. Chodziło
o to, by skompromitować jak najwięcej księży, nakłaniając ich do podpisania
deklaracji lojalności".
Jak to robiono? Grano na nucie patriotycznej, szantażowano ujawnieniem
malwersacji lub złego prowadzenia się albo proponowano jakiś handel wymienny.
Dla opisania technik korumpowania księży powstała rymowanka: "korek, worek
i rozporek" (czyli butelka alkoholu, prezent i groźba ujawnienia związku z
kobietą). Do lat osiemdziesiątych 4-5 tysięcy osób zostało zwerbowanych przez
zajmujący się "kontaktami" z księżmi Departament IV SB, zwany
cynicznie biurem "ochrony Kościoła i wspólnoty wiernych". W policji
politycznej pracowało wówczas 24 tysiące funkcjonariuszy. "Każdy oficer
operacyjny miał zatem średnio 7,9 współpracownika!" – oblicza ze śmiechem
Andrzej Paczkowski.
Krążąca dziś po Polsce informacja, jakoby 10 procent księży (z 15 tysięcy we
wszystkich diecezjach) było "tajnymi współpracownikami", jest tyleż
nieprawdopodobna, co niesprawdzalna. Poza tym nie każdy musiał być czynnym
informatorem. Niektórzy księża "podpisywali papier", żeby móc
wyremontować dzwonnicę, zdobyć materiały na dokończenie budowy kaplicy albo
dostać paszport i wyjechać za granicę na dalsze studia czy wykłady. Oficer SB
kładł paszport na stole, w zasięgu ręki księdza. Ceną była obietnica zebrania
informacji na temat osób, które spotkało się w środowisku uniwersyteckim w
Paryżu czy Rzymie. Kuszenie trwało niekiedy całymi tygodniami.
Informatorzy nie zawsze dostarczali oczekiwanych usług: czasem po powrocie
znikali z oczu. Inni ulegali jednak naciskom i "sypali". Na przykład
przesyłający informacje z Monachium Stanisław Wielgus, zwerbowany przez SB w
1967 roku (w wieku 28 lat), który był tak dobrym agentem, że milicja usiłowała
(bezskutecznie) zrobić z niego swoją wtyczkę w radiu Wolna Europa. Dziś nie
przypomina sobie, by "podawał jakieś nazwiska" lub "zrobił
komukolwiek krzywdę", lecz ujawnione dokumenty dowodzą czegoś zupełnie
przeciwnego.
Większość opierała się milicyjnej presji. Janusz Żyźniewski, emerytowany ksiądz
ulokowany wygodnie w pięknym warszawskim kościele o murach z czerwonej cegły,
opowiada: "Przyjęcie butelki koniaku było już znakiem dla SB, że można
posunąć się dalej. Ja zawsze odmawiałem". Ale usprawiedliwiając tych,
którzy się łamali, dorzuca: "Milicja nie była głupia. Dobrze wiedziała,
jak korumpować młodych księży i seminarzystów, wyczuwając ich słabe punkty:
chęć wyjazdu za granicę dla studiów lub kariery".
Ludzie o silnej osobowości, jak ojciec Żyźniewski, kierowali się światłym
przykładem prymasa Stefana Wyszyńskiego będącego symbolem heroicznej walki z
komunistycznym systemem, arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły i obecnego
prymasa Józefa Glempa, którzy, jak wielu innych, trafili na listy SB, byli
podsłuchiwani i śledzeni, mieli nawet pseudonimy, ale nigdy nie podpisali
żadnych deklaracji.
W krakowskiej redakcji "Tygodnika Powszechnego", pisma katolickich
intelektualistów, siedzący w wyliniałym fotelu pośród stert pożółkłych gazet
Krzysztof Kozłowski – wiceminister spraw wewnętrznych w pierwszym wolnym
rządzie Tadeusza Mazowieckiego – opowiada o swoich rozmowach w latach 1989-1990
roku z katolicką hierarchią i generałem Czesławem Kiszczakiem, ostatnim
komunistycznym ministrem spraw wewnętrznych. Pytał biskupów, czy Kościół chce
zapoznać się z kompromitującymi "papierami", które tajne służby zgromadziły
przez 40 lat. Odpowiedź ówczesnego sekretarza Konferencji Episkopatu Polski
Bronisława Dąbrowskiego brzmiała: "Nie, to nie jest interesujące dla
Kościoła. To nie nasza sprawa. To sprawa państwa".
Kościół wierzył naiwnie, że kiedy upadał dawny ustrój, kompromitujące teczki
zostały zniszczone. 4 września 1989 roku minister Czesław Kiszczak wydał rozkaz
spalenia dokumentów zajmującego się duchowieństwem Departamentu IV, by zatrzeć
ślady prześladowania Kościoła przez komunistów. Operacja zakończyła się w marcu
1990 roku, jednak dokumenty Departamentu I (wywiadu) dotyczące księży
wyjeżdżających za granicę przetrwały w postaci mikrofilmów. W kwietniu 1990
roku tenże Kiszczak wyjawił cynicznie katolikowi Krzysztofowi Kozłowskiemu, że
zachęcano go do zniszczenia materiałów archiwalnych na temat Kościoła, bo ich
ujawnienie "byłoby katastrofą".
Krótko mówiąc, po upadku komunizmu Polska – w odróżnieniu od Czechosłowacji czy
NRD – zdecydowała się wymazać przeszłość i patrzeć w przyszłość. Był to między
innymi wynik niepisanej ugody między Kościołem a odchodzącymi komunistami. Ale
po siedemnastu latach upiory przeszłości i tak wróciły. Dlaczego trzeba było
czekać aż do roku 2003, by dotrzeć do przechowywanych w Instytucie Pamięci
Narodowej archiwów SB? "Winni są wszyscy – mówi Krzysztof Kozłowski –
Instytut Pamięci Narodowej, który zwlekał, Episkopat, który nie chciał
ryzykować skalania bohaterskiego wizerunku polskiego Kościoła, wreszcie
nuncjusz apostolski, bo nie przekazał do Watykanu kompletu informacji dotyczących
na przykład nominacji arcybiskupa Wielgusa".
Ważnym sygnałem mogła być książka historyka Andrzeja Grajewskiego
"Kompleks Judasza" na temat związków Kościoła z komunistyczną władzą,
ale jej opublikowanie w 1999 roku przeszło bez echa. Burza rozpętała się
dopiero po śmierci Jana Pawła II, w roku 2005. Doszło wtedy do ujawnienia całej
serii rewelacji dotyczących znanych księży: opiekuna polskich pielgrzymów w
Rzymie Konrada Hejmo, przyjaźniącego się w Krakowie z Karolem Wojtyłą
Mieczysława Malińskiego, oskarżonego o nadmierną gadatliwość oraz związanego z
prestiżowym katolickim miesięcznikiem "Więź" Michała Czajkowskiego.
Gdy mowa o tym ostatnim, znaleziono tysiące stron dokumentów świadczących o
jego dwudziestoletniej współpracy z SB. "Był ofiarą ohydnego,
długotrwałego szantażu na tle obyczajowym" – tłumaczy Zbigniew Nosowski,
redaktor naczelny "Więzi", który opublikował wyznania księdza.
W sierpniu 2006 roku w sanktuarium na Jasnej Górze Episkopat Polski ogłosił
uroczyście memoriał stwierdzający jednoznacznie, że sam fakt podpisania
deklaracji współpracy z SB jest "grzechem publicznym". Choć w tekście
padły ostre sformułowania, kościelna komisja historyczna rozpoczęła prace
dopiero w październiku. A wobec medialnego zamieszania po nominacji nowego arcybiskupa
warszawskiego mogła zajmować się tylko sprawą agenta Wielgusa.
"Episkopat myślał, że jest nietykalny" – mówi dziennikarz
"Rzeczpospolitej" Tomasz Terlikowski, jeden z tych, którzy rozpętali
całą aferę. Kiedyś w Kościele obowiązywała "korporacyjna zmowa
milczenia" – uważa szef krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej Piotr
Cywiński. Z czasem doszło do rozłamu między szukającymi prawdy świeckimi a
kościelnymi dostojnikami. "Teraz po raz pierwszy osoby świeckie zabierają
głos w debacie dotyczącej najżywotniejszych interesów Kościoła" –
stwierdza Cywiński. "Co powiedzieć nastolatkowi, który pyta, czy ksiądz
kłamie?" – zastanawia się młody jezuita z Warszawy Witold Sokołowski. Ma
swoim zwierzchnikom za złe nie kolaborację, lecz to, że uparcie jej zaprzeczają.
Od sierpnia 2006 roku informacja, że arcybiskup Wielgus współpracował ze
służbami specjalnymi, pojawiała się w poczytnych polskich czasopismach, jak
"Przekrój". Potem temat podjęła "Rzeczpospolita".
"Nikt nie zabrania nuncjuszowi czytać gazet – zauważa ojciec Sokołowski –
ani dociekać, co jest w archiwach IPN. Niestety, w Polsce wizja Kościoła
triumfującego przeżyła Jana Pawła II, który był jej wielkim architektem.
Większość kleru nadal wierzy w autorytarną wizję katolicyzmu sprzed Soboru
Watykańskiego II".
Po prasowych atakach na Kościół głos arcybiskupa lubelskiego Józefa Życińskiego
drży z emocji. On sam domagał się otwarcia swojej teczki i powołania komisji,
która starannie zbada działania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jednak
przeraża go "klimat obsesyjnego polowania na czarownice" – jego
ofiarą padają starzy księża, "jedyna grupa społeczna, od której wymaga się
co dzień dowodów niewinności". (...)
Większość Polaków zgadza się, że Kościół musi za wszelką cenę ujawnić całą
prawdę o sobie. "Jako instytucja zaufania publicznego ma obowiązek
odsłonięcia swojej przeszłości" – mówi ojciec Sokołowski. Z rezerwą
podchodzą do tego pomysłu liberałowie, spadkobiercy pokolenia
solidarnościowego, którzy jako pierwsi przejęli władzę od komunistów. Dziś
pozostają wierni pierwotnemu założeniu, by nie grzebać się w bagnie
przeszłości. I tak centroliberalna "Gazeta Wyborcza" zajęła w debacie
umiarkowane stanowisko. Skrajne poglądy głoszą natomiast słuchacze Radia
Maryja, którzy do końca stali murem za arcybiskupem Wielgusem, nie stroniąc po
jego dymisji zatwierdzonej przez Benedykta XVI od antypapieskich haseł.
Na tej fali rządząca prawica z braćmi Kaczyńskimi na czele zaproponowała
projekt prawa wymierzonego w byłych funkcjonariuszy SB. "Popełniliśmy błąd
myśląc, że w kraju, gdzie Kościół stawiał tak silny opór, możemy uniknąć debaty
na temat przeszłości – mówi marszałek Sejmu Marek Jurek – Teraz musimy zająć
się katami".
Infonurt2 : Oczywiście autorzy opinii o Abp Wielgusie nie czytali podrobionych, fałszywch raportów UB ani opinii naukowej ks.Prof. GUZA... Za pewnik podaje więc prasa francuska (La Monde ) całkowity fałsz . Polecamy www.infonurt2.com o obronie Abp.Wielgusa . a UPIORAMI TO SĄ WŁAŚNIE TACY DZIENNIKARZE –IGNORANCI KTÓRZY MAJĄ INYELEGENCJĘ RÓWNĄ DO MASZYNY DO BEZMYŚLNEGO KOPIOWANIA .... SHALOM!