JÓZEF
MACKIEWICZ
KATYŃ – ZBRODNIA BEZ SĄDU I KARY
Polska Fundacja Katyńska składa serdeczne podziękowanie
córce Józefa Mackiewicza, pani Halinie
Mackiewicz,
za zezwolenie na druk tej
książki z przeznaczeniem wpływów z jej sprzedaży
na budowę cmentarzy wojskowych w Katyniu,
Miednoje i w Charkowie.
Wpływy z rozpowszechniania
tego dzieła
przeznaczone są na budowę
polskich cmentarzy wojskowych
w Katyniu, Miednoje i
Charkowie
Nr konta: Polska Fundacja
Katyńska
PKO BP XV O/Warszawa, 10201156-5988-270-1
JÓZEF MACKIEWICZ
KATYŃ – ZBRODNIA BEZ SĄDU I KARY
Zebrał i opracował Jacek Trznadel
POLSKA FUNDACJA KATYŃSKA
WYDAWNICTWO ANTYK MARCIN DYBOWSKI
WARSZAWA 1997
ZESZYTY
KATYŃSKIE NR 7
Polska
Fundacja Katyńska
Niezależny
Komitet Historyczny Badania Zbrodni Katyńskiej:
ISSN
1426-4064
ISBN
83-905877-1-8
© Halina Mackiewicz, Polska Fundacja Katyńska, Zeszyty Katyńskie 1997
© Opracowanie: Jacek Trznadel, 1997
Nakład sfinansowany przez Polską Fundację Katyńską
wykonany przez Wydawnictwo ANTYK
ISBN
83-86482-32-X
Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski
05-806 Komorów, ul. Klonowa 10a
tel. / fax (Warszawa) 7580359
Księgarnia
ANTYK, Warszawa, Pl. Trzech Krzyży 3, tel. 6220297
Tom pierwszy
MORDERCY Z LASU KATYŃSKIEGO
(pierwsze wydanie wersji polskiej)
CZĘŚĆ I:
OD SPISKU POLITYCZNEGO DO BEZKARNEJ ZBRODNI
ROZDZIAŁ I
NAJWIĘKSZY SPISEK PRZECIW POKOJOWI ŚWIATA
Koniec lata i jesień roku 1939,
w tej części globu ziemskiego, gdzie wybuchła druga wojna światowa, odznaczyły
się wyjątkowo ciepłą i równą pogodą. O
tej porze w Polsce wszystkie przedmioty na ziemi, i nawet dalekie horyzonty
płaskiego kraju, nabierają ostrości konturów. Widoczność z nieba jest wspaniała
i kto leci samolotem, ma pod sobą wyraźnie zarysowaną mapę, na której z trudem
jedynie daje się ukrywać obiekty wojskowe.
Ten zatem, kto chce wojny, nie może sobie wymarzyć lepszych do jej
prowadzenia warunków.
Że Adolf Hitler jej chciał, nie
ulega dziś żadnej wątpliwości, a wszelkie warunki, do atmosferycznych włącznie,
zdawały się mu sprzyjać i w jego zamiarze utwierdzać. Jedna mu tylko
okoliczność pozostała do rozważenia, ta mianowicie, że za granicami Polski, na
którą napad rozpracowany już był w najdrobniejszych szczegółach przez niemiecki
sztab generalny, leży Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich. Acz siła
bojowa tego mocarstwa nie była na ogół wysoko szacowana, wszakże jego wielkość,
ustrój totalitarny, bogactwa naturalne, przestrzenie niezmierzone itd.
stwarzały czynnik, który w każdym, najlepiej przewidzianym planie wojennym,
pozostawał wielką niewiadomą. Ponieważ zaś stosunek Związku Sowieckiego do
Niemiec (zwłaszcza w okresie zajmowania [1]
Czechosłowacji) i Niemiec do Związku Sowieckiego był raczej wrogi, przeto
wybuch konfliktu stawiał Hitlera przed alternatywą kolidującą z jego zasadniczą
koncepcją wojny błyskawicznej (Blitzkrieg). Groził mu długotrwałą wojną
na dwa fronty (Zweifrontkrieg), której Hitler za wszelką cenę chciał
uniknąć. Należy przypuszczać, że nawet za cenę odstąpienia od swoich dalszych
zamiarów wojenno-imperialnych.
W ten sposób, mimo największego
napięcia wojennego, jakie przeżywała Europa, wytworzył się układ polityczny, w
którym zagadnienie: wojna czy pokój?
zależało nie tylko od złej czy dobrej woli Hitlera, dyktatora Niemiec,
ale i od złej czy dobrej woli Stalina, dyktatora Związku Sowieckiego. W
rezultacie zaś od jego decyzji opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie.
Sytuację podobnie oceniały
mocarstwa zachodnie. Toteż Wielka Brytania i Francja wysłały do Moskwy swych
delegatów, z zamiarem przeciągnięcia Sowietów na swoją stronę. Wobec
notorycznej nieprzyjaźni, jaką żywiła Moskwa względem Berlina, zdawało się, że
delegacje te nie napotkają na większe trudności i niektórzy sprawę traktowali
jako z góry przesądzoną. Tymczasem Sowiety wysunęły cenę zbyt wygórowaną.
Pertraktacje się przeciągały. Raptem...
Mikołaj Iwanowicz Kudinow,
major Armii Czerwonej, który w roku 1942 dostał się do niewoli niemieckiej, a
po skończonej wojnie napisał wspomnienie pt. Dlaczego nie chcę wrócić do
Związku Sowieckiego, w następujący sposób szkicuje dzień 24 sierpnia 1939
roku:
Stałem ze swoim pułkiem w
garnizonie miasta Kalinin, gdy dnia 24 sierpnia ukazała się w gazetach
wiadomość o zerwaniu rokowań z misjami alianckimi i o przybyciu do Moskwy pana
von Ribbentropa. Wiadomość ta wydałaby się fantastyczną, gdyby nie była
wydrukowana na pierwszej stronicy „Izwiestii”. Od lat już bowiem czytaliśmy
tylko rzeczy najgorsze w odniesieniu do hitlerowskich Niemiec. To też kilku
oficerów pozwoliło sobie w chwili, gdy trzymali gazetę w ręku, wysoko podnieść
brwi, ale nie pamiętam, by który z nich odezwał się przy tym choć słowem. Nie
leży bowiem w zwyczaju obywatela sowieckiego komentować w rozmowach prywatnych
posunięć rządu. Komentarze do wydarzeń politycznych wyczytuje się w tej samej
gazecie, najczęściej już dnia następnego i wtedy wszystko stać się powinno
jasnym. – W zastygłej ciszy rynsztoków odbijał się niezmącony niczym błękit
nieba. Na placu, przed jedną z dawnych cerkwi, przerobionych obecnie na gmach
kina, przyjaciel mój z drugiego batalionu powiedział, uderzając ręką po
zadrukowanym papierze:
„Ot, to jest ciekawe.”
Została podpisana umowa
przyjaźni i pakt o nieagresji na lat 25 pomiędzy ojczyzną mas pracujących,
Związkiem Sowieckim, i narodowo-socjalistycznym państwem Hitlera. Jednocześnie
dowiedzieliśmy się z komentarzy, że wrogami pokoju i ładu społecznego na
świecie są „plutokraci Anglii i Francji”.
Nie tylko jednak obywatele sowieccy,
wytresowani psychicznym terrorem, ale zdawało się że i cała wolna Europa, w
pierwszej chwili, na wiadomość, że dnia 23 sierpnia 1939 roku podpisany został
układ pomiędzy Związkiem Sowieckim a Hitlerem,
zastygła w zdumieniu. Niespodzianka była tak piorunującą, przygotowana w
tak wielkiej tajemnicy, że nie spodziewali się jej ani delegaci mocarstw
zachodnich bawiący w Moskwie, ani ambasador Jego królewskiej Mości, Sir William
Seeds. Na drugi dzień próbował on, angielskim zwyczajem, ratować sytuację
flegmatycznym konceptem:
– Moi panowie, nie ma się czym przejmować.
Jestem przekonany, że pan Mołotow, z roztargnienia jedynie, sięgnął do
niewłaściwej teczki swego ministerialnego archiwum.
Ale mylił się fatalnie Sir
William Seeds. I jakkolwiek wielki ma wpływ na bieg wypadków dziejowych słynne,
angielskie poczucie humoru, ale tym razem nie zdołało odwrócić, ani zapobiec
straszliwej katastrofie.
Niebawem wyszło na jaw, że
ambasador Wielkiej Brytanii już od trzech tygodni daremnie zabiegał o audiencję
u pana Mołotowa, który nie miał dla niego czasu, bo właśnie prowadził
najbardziej poufne i przyjacielskie rozmowy z ministrem Ribbentropem, który
przybył po kryjomu w samolocie, przelatując nocą nad terytorium Litwy i Łotwy.
Być może daleka wyda się droga od
daty w roku 1890, w którym to roku subiektowi sklepu bławatnego w Rosji,
nazwiskiem Michał Skriabin, urodził się syn, Wiaczesław – do potwornego mordu oficerów polskich,
których zwłoki odnaleziono w Katyniu, ale
życie nas uczy, iż łańcuch związków przyczynowych nie urywa się nigdy.
Wiaczesław Michajłowicz
Skriabin, który w roku 1914 przyjął pseudonim Mołotow, od dziecka już odznaczał
się charakterem skrupulatnym i metodycznym. Zawsze z góry wiedział, do czego
dąży, i w późniejszych latach nie należał do ludzi, którzy przez roztargnienie
sięgają po niewłaściwą teczkę. W życiu jego zdarzył się jednak wypadek, którego
skutek, jak twierdzą niektórzy, bardziej bezpośrednio przyczynił się do
następnego obrotu rzeczy. Oto rewolucjonista Mołotow poznaje w Odessie
elegancką i bardzo zamożną Żydówkę, Paulinę Karp. Kobieta ta umiała fascynować
i błyszczeć w każdym towarzystwie, zarówno swych bogatych krewnych, jak wśród
konspiracyjnych zebrań rewolucjonistów, w których uczestniczy Mołotow. Doszło
do małżeństwa. Pani Paulina stała się nie tylko podporą i towarzyszką swego
męża, w łatwej zresztą i nieryzykownej jego karierze rewolucyjnej w okresie
caratu, ale również natchnieniem. Przeistoczenie Rosji w państwo dyktatury
proletariackiej wprowadziło ją, zawsze szykowną, w środowisko najwyższej
hierarchii partyjnej w Moskwie. Ze swej strony staje na czele Trustu Produkcji
Kosmetycznej, co najbardziej odpowiada jej estetycznym upodobaniom.
[w oryginale zdjęcie w
tekście, z opisem:] [2]
Pani Mołotow, z domu Karp,
podczas zimowej przejażdżki saniami w r. 1939.
Gdy na trzy miesiące przed
wybuchem drugiej wojny światowej jowialny Litwinow, zbyt zniewieściały pod
wpływem amerykańskiego liberalizmu, odwołany zostaje ze stanowiska Komisarza
Spraw Zagranicznych ZSSR, a na jego miejsce mianowany uparty Wiaczesław
Michajłowicz, pani Mołotow otwiera w Moskwie salon już nie kosmetyczny, a
dyplomatyczny. W tym to salonie daje się poznać jako zdecydowana przeciwniczka
„zgniłej plutokracji Zachodu”, natomiast entuzjastka polityki silnej ręki i
bezwzględności środków dążących do celu. Taką w istocie, powinna być
komunistka.
W dalszym ciągu, koleją
zawiłych, nigdy nie dających się przewidzieć losów, właśnie w salonie Żydówki
Pauliny Karp-Mołotow, dochodzi do przyjaźni, a później do umowy i
współdziałania hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Sowieckim, powstaje
największy spisek polityczny naszych dziejów, który w rezultacie kosztował
życie wiele milionów Żydów, a doprowadził bezpośrednio do tej najpotworniejszej
zbrodni, jakiej nie znają historie wojen, a której długoletnią zagadkę postaram
się w tej książce rozwiązać.
Minister Spraw Zagranicznych
III Rzeszy Niemieckiej, pan von Ribbentrop, fetowany jest w Moskwie z wielką
ostentacją. W prasie ukazują się entuzjastyczne artykuły i liczne zdjęcia, na
których zamienia serdeczne uściski dłoni ze Stalinem, Mołotowem i innymi
dygnitarzami Związku Sowieckiego.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Dziś już wiadomo, że nie
zbliżenie z Mussolinim, ale pakt ze Stalinem w roku 1939, umożliwił Hitlerowi
podbój Europy. Na zdjęciu Stalin, trzymając w serdecznym uścisku dłoń
Ribbentropa, podkreśla swą radość z sojuszu bolszewicko-hitlerowskiego, w
sierpniu 1939, w Moskwie.
Na czymże jednak, na jakich
realnych korzyściach wzajemnych oparła się ta przyjaźń, tak niezbędna dla
agresywnych planów Hitlera? Co ofiarował, czym okupił Adolf Hitler przychylną
neutralność Sowietów, w jego napadzie na Polskę i w uzyskaniu tych ogromnych
korzyści gospodarczych, politycznych i militarnych, które mu ułatwiły później
prowadzić wojnę przeciw Anglii i Francji?
Pakt o nieagresji podpisany dnia 23 sierpnia 1939 r., zredagowany w
formie stereotypowej, przewidzianej dla tego rodzaju aktów politycznych, nic o
tym nie mówi. Ale odpowiedź na to pytanie nie daje na siebie długo czekać.
Okazało się, że Hitler w zamiarze zaatakowania Polski bynajmniej nie kupił
żadnej neutralności, a po prostu zawarł z Sowietami spółkę, której celem stała
się łączna napaść na poszczególne kraje Europy Wschodniej, obejmujące pas od
Oceanu Lodowatego do Morza Czarnego i podział łupów, według ustalonego planu.
Jednocześnie z oficjalnym
traktatem podpisany zostaje następujący dokument:
TAJNY PROTOKÓŁ DODATKOWY DO
PAKTU O NIEAGRESJI MIĘDZY NIEMCAMI A ZWIĄZKIEM SOWIECKIM, PODPISANY W DNIU 23
SIERPNIA 1939 R.
Z okazji podpisania paktu o
nieagresji między Rzeszą Niemiecką a ZSSR podpisani pełnomocnicy obu stron
poruszyli w ściśle poufnej wymianie zdań sprawę wzajemnego rozgraniczenia sfer
interesów obu stron. Wymiana ta doprowadziła do następującego wyniku:
1) Na wypadek przekształcenia
terytorialno-politycznego obszaru należącego do państw bałtyckich – Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa, północna granica Litwy tworzy automatycznie
granicę sfery interesów niemieckich i ZSSR, przy czym obie strony uznają
roszczenia Litwy do terytorium wileńskiego.
2) Na wypadek terytorialno-politycznego
przekształcenia terytoriów należących do państwa polskiego, sfery interesów
Niemiec i ZSSR będą rozgraniczone w przybliżeniu przez linię Narew-Wisła-San.
Kwestia, czy w interesie obu stron uznane będzie za pożądane utrzymanie
niepodległości państwa polskiego, zostanie definitywnie zdecydowana dopiero w
ciągu dalszego rozwoju wypadków politycznych. W każdym bądź razie, oba rządy
rozwiążą tę kwestię na drodze przyjacielskiego porozumienia.
3) Jeżeli chodzi o południowy wschód Europy, to ze
strony rosyjskiej podkreśla się zainteresowanie Besarabią. Ze strony Niemiec
stwierdza się zupełne désintéressement
odnośnie tego terytorium.
4) Protokół ten będzie traktowany przez obie
strony ściśle tajnie.
Podpisali:
Za Rząd Rzeszy:
J.J. von Ribbentrop
Jako pełnomocnik Rządu ZSSR: W. Mołotow
Moskwa,
23 sierpnia 1939 r.
(do tajnego protokołu dołączono
kilkanaście map Polski i państw Bałtyckich, z dokładnym wykreśleniem sfer
wpływów ustalonych przez kontrahentów.)
Ten lakoniczny, tajny, nikomu
jeszcze wówczas nie znany dokument, wytworzył dopiero bazę wypadową dla agresji
dwóch dyktatorów i stał się początkiem drugiej wojny światowej.
W tym czasie, nikt na szerokim
świecie nie interesował się laskiem sosnowym, położonym na wzgórzu, nad
urwistym brzegiem Dniepru, zwanym Kozie Góry, a stanowiącym część większego
kompleksu leśnego Katynia, w pobliżu Smoleńska.
Jakże niewspółmiernie małe było w tym czasie zdarzenie, które
przytrafiło się Marfie, dziewczynie ze wsi Nowe Batioki. Uniosła ona drut
kolczasty otaczający Kozie Góry w poszukiwaniu grzybów i napadł na nią
wartownik, a później przybiegł wielki pies.
A przecież winna była wiedzieć, co wiedzieli wszyscy okoliczni
mieszkańcy, że wstęp na teren ten jest zakazany przez NKWD, gdyż stanowi
miejsce egzekucji ludzi podejrzanych o nieprzychylny stosunek do reżimu
bolszewickiego.
ROZDZIAŁ II.
ZDRADZIECKI NAPAD ZWIĄZKU SOWIECKIEGO.
Poprzez strzępy traktatów do
okłamania bezbronnych jeńców.
Wojna, która wybuchła dnia 1
września 1939 roku atakiem Hitlera na Polskę, trwała już przeszło dwa tygodnie.
W tym czasie Polska sama jedna odpierała całą machinę wojenną Niemiec, co do
której nikt przedtem nie przypuszczał, że stanowi aż tak wielką potęgę. Zachodni
Alianci, schowani za linią Maginota, nie ruszyli się w obronie sojusznika,
kontentując się na razie czysto formalnym wypowiedzeniem wojny, której wyraz
ograniczony został do zrzucenia nad Niemcami ulotek. Późniejsze doświadczenia
wykazały, iż oczywiście niepodobieństwem było, aby Polska sama odeprzeć mogła
napór armij niemieckich skutecznie. Trzymała się jednak wciąż, choć resztkami
sił.
Była noc z dnia 16 na 17
września. Moskwa, jakkolwiek jedna z największych stolic europejskich, nie zna
życia nocnego państw zachodnich. Moskwa spała. Spała tak jak mogła, jak się
tego nauczyła od czasu jej bolszewizacji, to znaczy niewygodnie, ciasno, z
jednym uchem w poduszce, drugim wyostrzonym na najlżejszy szmer, dobiegający z
klatki schodowej, po której w każdej chwili rozlec się mogły stąpania
agentów. Normalnie jarzyły się
nieosłonięte żarówki w biurach NKWD i licznych więzieniach. Normalny mrok
zalegał we wszystkich innych instytucjach. I tylko nienormalny ruch panował w
gabinetach i kancelariach NKID (Narodnyj Komissariat Inostronnych Dieł – Ludowy
Komisariat Spraw Zagranicznych). Nic o
tym nie wiedział poseł polski, p. Grzybowski. Pochylony był nad odbiornikiem
radiowym, usiłując, przed udaniem się na spoczynek, złapać ostatnie jeszcze
wiadomości z placu boju. W tej chwili ostro zadzwonił telefon.
–
Hallo!?
– Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych prosi
pana ministra o natychmiastowe przybycie.
Poseł polski spojrzał na
zegarek. Była pierwsza w nocy. Odłożył słuchawkę bez słowa.
Gdy się zjawił w gmachu
komisariatu, Mołotow, stojąc i nie prosząc go również o zajęcie miejsca,
odczytał notę. Pierwsze już słowa raziły jak piorunem. Na chwilę gabinet i
jasne plamy lamp zawirowały w oczach posła polskiego. Jedną ręką wsparł się o
poręcz fotela, drugą przesłonił oczy. Później powiadano, że płakał. To
nieprawda. To tylko światła żarówek stały się na sekundy nieznośnie kłujące.
Ale chwila słabości minęła. Pan Grzybowski, blady i wyprostowany doczekał końca
odczytywanego tekstu, nie słysząc go, a jednak rozumiejąc jednocześnie dobrze.
Chodziło o zagładę jego ojczyzny... W
kilkanaście minut potem radio moskiewskie nadać miało już na cały świat fakt
zdecydowany: Sowiety do spółki z Hitlerem postanowiły dokonać rozbioru Polski,
unicestwiając jej niepodległość. W nocie swej i późniejszej mowie Mołotow
stwierdzał, że:
Państwo Polskie przestało
istnieć. Armia Czerwona otrzymała rozkaz przekroczenia granic polskich, aby
wyciągnąć bratnią rękę do narodów Zachodniej Białorusi i Zachodniej
Ukrainy
– czyli ziem stanowiących wschodnią,
integralną część Polski.
W rzeczywistości była to
bratnia ręka, ale wyciągnięta do
Hitlera. Rzecz cała ukartowana była już w sierpniu, we wspomnianych
salonach pani Pauliny z domu Karp, Mołotowej, z panem von Ribbentropem. Stąd
późniejsza linia podziału Polski pomiędzy Niemcy i Sowiety przeszła do historii pod nazwą linii
„Ribbentrop-Mołotow”.
Ale o tej porze, gdy wskazówka
dobiegała wpół do trzeciej, w nocy 17 września, szczegóły te nieznane były
światu i nie mógł o nich również wiedzieć poseł Grzybowski. Gdy w gabinecie
Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych nastała krótka chwila ciszy,
przerywana jedynie tłumionym oddechem podnieconych ludzi, poseł Grzybowski,
odczuwając ucisk w gardle i brak śliny w ustach, wiedział o jednym tylko, że
mianowicie Sowiety postanowiły zadać cios w plecy Polsce, walczącej z Hitlerem.
Zdobywając się na wysiłek woli oświadczył tylko:
– Protestuję i odmawiam przyjęcia noty do
wiadomości!
Gdy powrócił do siebie i
ochłonął z pierwszego, ogłuszającego wrażenia, mógł dopiero objąć cały bezmiar
zdrady i pogwałcenia elementarnych paragrafów wszystkich umów łączących Związek
Sowiecki z Rzeczpospolitą Polską. Siadł też natychmiast do zredagowania
formalnej noty protestu.
Zanim jednak świt dosięgnął
szczytu kremlowskich wieżyc, o godzinie 420 rano, czyli dokładnie co
do minuty o tym czasie, w którym przed siedemnastu dniami wojska Hitlera
przekroczyły granicę polską od zachodu, przekroczyła ją Czerwona Armia od wschodu. Gąsienice kilku brygad czołgów, podkowy
kawalerii, korpusy zmotoryzowane, za którymi maszerowało kilkadziesiąt dywizji
pieszych, deptały i darły na strzępy następujące umowy i zobowiązania sowieckie
względem Polski:
1) Traktat Pokojowy, podpisany w Rydze dnia 18
marca 1921 roku, wraz z dokładnym wytyczeniem wschodnich granic Polski. (Uznane
dnia 15 marca 1923 r. przez państwa alianckie, uchwałą Konferencji Ambasadorów,
w wykonaniu art. 87 Traktatu Wersalskiego. Przez Stany Zjednoczone w dniu 5
kwietnia 1923 r.)
2) Układ z dnia 9 lutego 1929 r., zawarty
pomiędzy Polską, ZSSR, państwami bałtyckimi i Rumunią.
3) Pakt o nieagresji pomiędzy Polską a ZSSR,
podpisany w dniu 25 lipca 1932 r.
4) Protokół z dnia 5 maja 1934 r. prolongujący
Pakt o Nieagresji do dnia 31 grudnia 1945 r.
5) Konwencja podpisana w Londynie, dnia 3 lipca
1933, w sprawie dokładnej definicji agresora.
6) Wszystkie zobowiązania wypływające z szeregu
międzynarodowych umów i paktów.
[mapka w oryginale, z
opisem:]
Napad na Polskę Niemiec i
Sowietów we wrześniu roku 1939.
Tegoż samego, dramatycznego
dnia, ambasadorowie Polski w Paryżu, Waszyngtonie i Londynie ogłosili
komunikaty. Komunikat ambasadora polskiego w Londynie, Edwarda Raczyńskiego,
brzmiał w końcowym ustępie:
Przez akt agresji
popełnionej bezpośrednio dzisiaj rano, rząd sowiecki pogwałcił w sposób
widoczny pakt... (itd. – następuje wyliczenie) Z mocy konwencji zawartej w
Londynie 3 lipca 1933 r. Rosja Sowiecka i Polska zgodziły się na definicję
agresji, która określa wyraźnie, jako akt agresji każde wdarcie się na terytorium
jednej ze stron, uzbrojonych wojsk drugiej strony. Osiągnięto również zgodę co
do tego, że żadne względy natury politycznej, militarnej, gospodarczej lub
inne, nie mogą w żadnym wypadku służyć za pretekst lub usprawiedliwienie aktu
agresji.
Tak więc dokonując dzisiaj
aktu agresji, rząd sowiecki jest sam przez się skazany na określenie go, jako
gwałciciela swych zobowiązań międzynarodowych, wbrew wszystkim zasadom
moralnym, na których Sowiety zamierzały oprzeć swoją politykę zagraniczną od
chwili dopuszczenia ich do Ligi Narodów.
[3]
Wiadomość o podstępnej napaści
i pogwałceniu tylu traktatów i zobowiązań ze strony Sowietów, uczyniła w
Europie wrażenie przygnębiające, które niebawem przeszło w falę oburzenia. Do posła brytyjskiego, akredytowanego przy
jednym z państw Europy Wschodniej, zgłosił się dziennikarz z prośbą o
sprecyzowanie ewentualnego stanowiska Anglii, wobec jawnego wystąpienia
Sowietów po stronie hitlerowskich Niemiec. Dziennikarz nie mówił po angielsku,
a poseł znał Rosję zarówno przed rewolucją, jak Rosję bolszewicką, i władał
znakomicie językiem rosyjskim, zrozumiałym również dla dziennikarza. A że poseł
był człowiekiem impulsywnym, więc na pytanie dziennikarza wykrzyknął po
rosyjsku:
– Tolko pokonczim s odnim, primjoms’a za
druguju swołocz! (Gdy tylko skończymy z jednym, zabierzemy się do drugiej
kanalii!)
Wykrzyknik ten w sposób dosadny
ilustruje ówczesne odruchy oburzenia, ale jak się później pokazało, dowodzi, iż
poseł brytyjski nie był w dostatecznej mierze zorientowany co do zamiarów i
stanowiska swego rządu...
Powszechnie spodziewano się
jakiegoś stanowczego kroku ze strony Wielkiej Brytanii, która przecie świeżo
zawarła z Polską układ o wzajemnej pomocy w wypadku naruszenia suwerenności
jednego z tych państw, przez państwo trzecie. Wystąpiła też w obronie Polski
wobec Niemiec. Dlaczegoż zatem nie wypełnia swych zobowiązań nadal i nie broni
Polski przed Sowietami, które na nią napadły?
Dlaczego nie wystąpi chociaż z uroczystą deklaracją czy innym aktem
dyplomatycznym? Pytania podobne zadawał
sobie szary człowiek ulicy europejskiej, a odpowiedzią na nie było:
Milczenie.
Dopiero z biegiem czasu okazało
się, że Anglia nigdy nie wyzbyła się nadziei przeciągnięcia na swą stronę
Sowietów i w tym kierunku, w kierunku oderwania ich od sojuszu z Niemcami, a
nie bronienia Polski przed inwazją sowiecką, szły jej wysiłki. Okazało się
dalej, że już zawierając w r. 1939 układ z Polską o wzajemnej pomocy, dołączyła
doń tajny wówczas protokół, który wykluczał obronę jej przed agresją inną niż
niemiecką, a zatem nie zobowiązywał do obrony przed Sowietami. Dlatego Anglia
nie uczyni żadnego gestu (patrz Załącznik Nr 1), a później okaże się jeszcze,
jak dalece stanowisko to wpłynie na utrudnienie rozwiązania zagadki zniknięcia
jeńców polskich i ostatecznego wyświetlenia zbrodni katyńskiej...
Tymczasem dojrzewają już
pierwsze, konkretne okoliczności, zacieśnia się koło, gromadzi splot związków
przyczynowych i tylko pół roku dzielić nas będzie od chwili, gdy zniknie
wszelki ślad i słuch po 15 tysiącach jeńców polskich, wziętych do niewoli przez
Armię Czerwoną. A wzięci oni zostali wskutek wspólnej akcji niemiecko-sowieckiej
przeciw Polsce.
Pomiędzy Berlinem i Moskwą
wymieniane są nowe wizyty i rewizyty, serdeczne uściski dłoni, depesze
gratulacyjne. [4]
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Rewizyta w Berlinie. Ludowy
Komisarz Spraw Zagranicznych ZSSR, Wiaczesław Mołotow, omawia z Hitlerem
wspólną linię polityczną Związku Socjalistycznych Republik Rad i Niemiec.
Dnia 22 września podpisana
zostaje sowiecko-niemiecka umowa graniczna, która ustala podział Polski wzdłuż
środkowego biegu Wisły. Jednakże linia ta była prowizoryczną. Do ostatecznego
wytyczenia historycznej linii „Ribbentrop-Mołotow” dochodzi w tydzień później,
układem z dnia 28 września 1939 r. Układ ten zresztą dotyczył nie tylko Polski
i prócz oficjalnego brzmienia zawierał:
DODATKOWY
TAJNY PROTOKÓŁ Z DNIA 28 WRZEŚNIA 1939 R. DO UKŁADU GRANICZNEGO I PRZYJAŹNI,
ZAWARTEGO TEGOŻ DNIA W MOSKWIE POMIĘDZY RZESZĄ NIEMIECKĄ I ZWIĄZKIEM SOWIECKIM:
Niżej podpisani pełnomocnicy
stwierdzają zgodę Rządu Rzeszy Niemieckiej i Rządu ZSSR na następujące:
Tajny protokół dodatkowy,
podpisany dnia 23 sierpnia zostaje zmieniony w jego pierwszym punkcie w ten
sposób, że obszar państwa litewskiego wchodzi w sferę wpływów Związku
Sowieckiego, podczas gdy z drugiej strony województwo lubelskie i część
województwa warszawskiego wchodzą w sferę wpływów Rzeszy Niemieckiej.
(Porównaj mapę do dzisiaj
podpisanej umowy granicznej i przyjaźni.)
Z chwilą gdy Rząd Sowiecki
poczyni specjalne kroki na terytorium litewskim, celem zrealizowania swych
interesów, obecna niemiecko-litewska granica zostaje zrektyfikowana w ten
sposób, że terytorium litewskie, które leży na południe i południowy zachód od
linii zaznaczonej na załączonej mapie
przypadnie Niemcom.
Protokół ustala dalej, że
obowiązujące umowy gospodarcze między Niemcami i Litwą nic nie ucierpią z
powodu wyżej wymienionych kroków Rządu Sowieckiego.
Za Rząd Rzeszy: J.J. Ribbentrop
Pełnomocnik. Rządu
ZSSR: Mołotow
W ten sposób dokonano nie tylko
podziału Polski, ale i Litwy, co już łudząco przypominało rozbiory poczynione w
wieku XVIII, a dotyczące tych obydwóch krajów.
Ale powróćmy do wypadków, które
rozpoczęły się dnia 17 września 1939 r. Wojska sowieckie wkroczyły na
terytorium Polski, rozpuszczając początkowo fałszywe pogłoski wśród ludności,
że idą rzekomo na pomoc Polsce w walce z Niemcami. W wielu miejscowościach,
których łączność z ośrodkami państwa została zerwana, doszło do dezorientacji
wśród oddziałów wojskowych, i te dały się oszukać zapewnieniom sowieckim. W
większości jednak, poszczególne jednostki polskie stawiały zacięty, choć
rozpaczliwy opór, gdyż przewaga sił sowieckich była miażdżąca. Bez względu
jednak na zachowanie i stanowisko, jakie zajęły oddziały polskie, wszystkich
pozostałych przy życiu
oficerów i żołnierzy czekał ten sam los: n i e w o l a .
W tym czasie Armia Czerwona
dopuściła się szeregu gwałtów, mordów, rabunku i innych bezprawi, zarówno w
stosunku do zagarniętych oddziałów
polskich, jak też ludności cywilnej.
Pierwszą ofiarą agresji
sowieckiej padł oczywiście polski Korpus Ochrony Pogranicza (KOP). Żołnierze i
oficerowie mordowani byli bądź na miejscu, bądź też brani do niewoli i
deportowani w głąb Rosji. Z liczby tych, którzy przeszli te dzieje, a którym
następnie udało się zbiec, uniknąć niewoli czy w inny sposób przedostać się na
emigrację do formujących się tam oddziałów polskich, wielu złożyło obszerne
relacje. Zebrane w całość, ponumerowane, skatalogowane, stanowią dziś ogromne
archiwum, przechowywane skrzętnie poza granicami dzisiejszej Polski,
zagarniętej przez Sowiety już całkowicie.
Z archiwum tego czerpię kilka wyjątków.
Jeden z żołnierzy Korpusu
Ochrony Pogranicza (nr kartoteki 5573) informuje:
Po zabraniu nas do niewoli,
kazano nam podnieść ręce do góry i gnano biegiem dwa kilometry. Przy rewizji
rozebrano do naga i zrabowano wszystko, co kto miał wartościowego. Po rewizji
ustawiono nas w czwórki, przesłuchano, spisując personalia, przy czym nie
obeszło się bez wymysłów, następnie gnano nas 30 kilometrów bez odpoczynku i
wody. Kto był słabszy, nie mógł nadążyć, dostawał uderzenie kolbą, padał na
ziemię, a jeżeli się nie mógł podnieść, przebijano go bagnetem. Takich wypadków
zauważyłem cztery. Dokładnie pamiętam, że kapitan Krzemiński z Warszawy został kilka
razy pchnięty bagnetem, a następnie do leżącego inny żołnierz sowiecki strzelił
dwa razy w głowę.
Wszędzie gdziekolwiek armia
sowiecka napotykała opór ze strony wojska lub ludności cywilnej, rozprawiała
się nieraz w sposób bestialski. W Grodnie wymordowano, broniących się tam uczni
i podchorążych w liczbie 130. Jednego z uczni przywiązano do czołgu i ciągnięto
głową po bruku. W pobliżu Grodna, koło miasteczka Sopoćkinie, zamordowano
dowódcę Okręgu Korpusu III, generała Wilczyńskiego i towarzyszących mu
oficerów.
W pobliżu Augustowa zamordowano
dwudziestu policjantów.
Szczególnie liczne akty terroru
i morderstw dokonane zostały w pobliżu Wołkowyska, Świsłoczy, Oszmiany i
Mołodeczna. Oto dosłowne brzmienie jednego z protokółów:
Doszło do krwawych starć w
okolicy Oran. W rejonie poleskim zginęło ogółem 150 oficerów w walkach, zaś 120
wziętych do niewoli bądź rozstrzelano na miejscu, bądź też wywieziono, mimo iż
przedtem obiecywano im wolność.
Do poważniejszych utarczek
doszło pod Kowlem. W fortecy brzeskiej, opanowanej przez Niemców, bronił się
wciąż jeszcze jeden z fortów i ten był ostrzeliwany zarówno przez artylerię
niemiecką, jak sowiecką.
Wstrząsające sceny rozbrajania
i maltretowania oficerów polskich rozegrały się w Chodorowie, Nowogródku,
Sarnach, Kosowie Poleskim, Złoczowie, Bohatyniu i Tarnopolu. Jeden z
obserwatorów pisze:
Sam byłem świadkiem zajęcia
Tarnopola. Widziałem, jak żołnierze sowieccy polowali na oficerów. Między
innymi, jeden z dwóch przechodzących koło mnie żołnierzy, opuściwszy swego
towarzysza, począł biec w przeciwnym kierunku, a na zapytanie dokąd śpieszy,
odpowiedział: „Zaraz wrócę, tylko zabiję tego burżuja” i wskazał na człowieka ubranego w płaszcz
oficerski bez oznak.
Z Bohatynia (województwo
stanisławowskie) złożono następującą relację:
Wojska sowieckie wkroczyły
około godziny 16-tej i natychmiast przystąpiły do okrutnej rzezi i
bestialskiego znęcania [się] nad ofiarami. Mordowano nie tylko policję i
wojskowych, ale też tzw. „burżuazję”, nie wykluczając kobiet i dzieci. Tym
spośród wojskowych, którzy uszli szczęśliwie śmierci i zostali po prostu tylko
rozbrojeni, rozkazano ułożyć się na mokrej łące poza miastem. Leżało tam około
800 osób. Karabiny maszynowe ustawione były w ten sposób, że mogły strzelać
nisko nad poziomem. Kto podniósł głowę, zostawał zabity. Tak przetrzymano ich
przez całą noc. Następnego dnia pognano wszystkich do Stanisławowa, a stamtąd w
głąb Rosji.
Dowódcą armii sowieckiej, tzw.
„frontu ukraińskiego”, operującej w Polsce, był marszałek Timoszenko, którego
nazwisko głośne było w pierwszej połowie wojny niemiecko-sowieckiej, a
następnie znikło ze szpalt gazet. On to
wydał w roku 1939, po przekroczeniu granicy polskiej odezwę do żołnierzy,
której tekst w języku polskim brzmiał, jak następuje:
ŻOŁNIERZE! W ciągu ostatnich dni armia polska została
ostatecznie rozgromiona. Żołnierze miast: Tarnopol, Halicz, Równe, Dubno w
liczbie przeszło 6.000 dobrowolnie przeszli na naszą stronę. Żołnierze, co
pozostało wam? O co i z kim walczycie? Dlaczego narażacie życie? Opór wasz jest
bezskuteczny. Oficerowie pędzą was na bezsensowną rzeź. Oni nienawidzą was i
wasze rodziny. To oni rozstrzelali waszych delegatów, których posłaliście z
propozycją o poddaniu się. Nie wierzcie swym oficerom. Oficerowie i generałowie
są waszymi wrogami, chcą oni waszej śmierci!
Żołnierze! Bijcie oficerów i generałów! Nie podporządkowujcie się rozkazom waszych oficerów.
Pędźcie ich z waszej ziemi. Przychodźcie śmiało do nas, do waszych braci, do
Armii Czerwonej. Tu znajdziecie uwagę i troskliwość.
Pamiętajcie, że tylko armia czerwona wyzwoli narod polski z
nieszczęsnej wojny i uzyskacie możność rozpoczęcia nowego życia.
Wierzcie nam! Armia
Czerwona Związku Radzieckiego to wasz jedyny przyjaciel.
Dowódca Frontu
Ukraińskiego S. Timoszenko
Odezwa ta, poza tym że
zawierała świadomy fałsz o rzekomej delegacji żołnierzy, która następnie miała
być rzekomo rozstrzelana przez oficerów, nie wywarła większego wpływu na
żołnierzy polskich, którzy do końca zachowali życzliwy stosunek do swych
oficerów. W rezultacie jednak armia
polska, wzięta w dwa ognie pomiędzy Sowiety i Niemcy, została rozbita.
Ilu spośród jej żołnierzy i
oficerów dostało się w ten sposób do niewoli sowieckiej?
Zanim nastąpi odpowiedź na to
zasadnicze dla sprawy pytanie, należy przeskoczyć w inną dziedzinę, na pozór
nie mającą nic wspólnego z działaniami wojennymi. Mianowicie w dziedzinę
mentalności i metod sowieckich, tak dalece różnych od powszechnie stosowanych
przez resztę narodów świata. Bolszewizm
posiada swą własną moralność i własną sprawiedliwość, wynikającą z odmiennego
światopoglądu i bazującą na odmiennym kompleksie rozumowym. Racją tej
moralności nie są uznane przez wszystkich zasady, podstawą sprawiedliwości
sowieckiej nie jest obiektywizm w ocenie postępku, a wyłącznie i tylko
subiektywna korzyść, służąca celom partii, jej państwu w osobie Związku
Sowieckiego i wszelkim pochodnym stąd konsekwencjom. Dlatego wybór środków,
dążących do upatrzonego celu, zależy idealnie tylko od ich skuteczności.
Dlatego metody, stosowane przez bolszewizm w każdym działaniu, należą do metod
absolutnie bezwzględnych, w dosłownym tej bezwzględności pojęciu. Omówienie to
niezbędne jest, aby zrozumieć, a poniekąd usprawiedliwić wielotorowość akcji
sowieckiej, która obok przemocy i gwałtu dopuściła się, w tym feralnym miesiącu
wojny, niesłychanego, nieuzasadnionego na pozór oszukaństwa.
Oto bowiem równolegle z
rozpuszczoną początkowo wersją, że Armia Czerwona idzie na pomoc Polsce w jej
walce z Niemcami, a jednoczesnym terrorem i łamaniem lokalnych ognisk
ostatniego, rozpaczliwego oporu oddziałów polskich, biegła jeszcze inna,
trzecia akcja: fałszywych obietnic, a nawet zapewnianych gwarancji, że zarówno
oficerom jak żołnierzom, po złożeniu przez nich broni i lojalnym zarejestrowaniu
się w kancelariach wojskowych sowieckich – poręczony będzie wolny wybór, bądź
udania się spokojnie do domu, bądź przekroczenia granicy rumuńskiej lub
węgierskiej, dla połączenia się z armią polską, tworzoną na emigracji do
dalszej wojny z Niemcami.
Celem tej fałszerskiej akcji
było zapobieżenie, aby element który doktryna bolszewicka traktuje jako
klasowego wroga, a moralnie najodporniejszy wobec najeźdźcy, nie rozproszył się
samorzutnie po kraju, nie ukrył w nim i nie stanowił następnie źródła podziemnego
oporu. Innymi słowy, aby ten element „klasowo wrogi” utrzymać na powierzchni,
zebrać go jak pianę i w myśl zasad i metod bolszewickich zniszczyć.
Akcję tę, z różnym skutkiem,
przeważnie jednak dobrym, zapoczątkowano jednocześnie w wielu miejscach okupowanego
kraju. Na wielką skalę zastosowano ją dopiero w aferze lwowskiej.
Wyglądało tak, jakby natura
sama, na widok tylu niesprawiedliwości i tylu klęsk spadłych na jeden kraj,
ściągnęła brwi i prawie równocześnie z uderzeniem sowieckim od wschodu niebo się zachmurzyło, wiatr co prędzej jął
zrywać liście z drzew, a deszcze dokuczać zarówno zwycięzcom jak
zwyciężonym. Dnia 12 września Niemcy
podeszli pod Lwów i otoczyli go zwartym pierścieniem, ale miasto się nie poddało.
Nie poddało się też, gdy nadeszła klęskowa wiadomość o wiarołomnym napadzie
sowieckim, gdy żołnierze poczęli stać w błocie, a krew padłych w obronie
ojczyzny rozwadniała się w kałużach deszczu.
Dowódcą obrony Lwowa był
generał Langner.
ROZDZIAŁ III.
JAK MARSZAŁKOWIE TIMOSZENKO I SZAPOSZNIKOW
OSZUKALI GEN. LANGNERA.
Generał Langner nie poddał
Lwowa Niemcom. Gdy jednak z drugiej strony, od wschodu, w sukurs armii
niemieckiej nadeszła armia sowiecka, sytuacja wytworzyła się oczywiście
kompletnie beznadziejna. Niemcy po nadejściu bolszewików zrazu wycofali swój
wschodni pierścień oblężenia, następnie ustąpili całkowitą inicjatywę Armii
Czerwonej.
Dzień 21 września 1939 r. był
dziesiątym dniem oblężenia, bez jakiegokolwiek widoku powodzenia dla obrońców,
a wobec załamania całego kraju dalsza walka nie miała wartości strategicznej.
Broniono się z nawyku, z poczucia żołnierskiego honoru. Właśnie w południe tego dnia zabielała przed
liniami polskimi flaga parlamentariuszy sowieckich. Oficerowie bolszewiccy
uśmiechali się dobrotliwie i dawali do zrozumienia, jakoby cała ta walka
pomiędzy Armią Czerwoną i [armią] polską stanowiła jedynie wynik jakowegoś
tragicznego nieporozumienia.
Na czele delegacji sowieckiej
przybył osobisty przedstawiciel marszałka Timoszenki, generał Iwanow, w asyście
kilku wyższych oficerów i zażądał bezpośredniej rozmowy z dowódcą obrony
Lwowa. Generał Langner, w towarzystwie
generała Rakowskiego, majora Jawicza i kapitana Czychiryna, podjął się
rokowania, zaznaczając, że wobec bezcelowości dalszego przelewu krwi, gotów
jest kapitulować, ale...
– Ależ naturalnie! – podchwycił gen. Iwanow. –
Ja z góry wiem, co pan chce powiedzieć. Upoważniony jestem przez generała
Timoszenkę – tu z lekka pochylił głowę – do zakomunikowania panom, że warunki
kapitulacji będą jak najbardziej łagodne i honorowe.
– Co pan nazywa honorowe?
– Ja? Hm... a przy jakich panowie obstają?
– Jeżeli chce pan odpowiedzi ostatecznej i
skonkretyzowanej w punktach, musimy się uprzednio naradzić.
– Nie trzeba. Ja w imieniu generała Timoszenki
proponuję panom: wszyscy żołnierze i oficerowie po złożeniu broni będą wolni i
będą mogli udać się do domów, albo jak zechcą, na granicę rumuńską i węgierską,
skąd mogą się przedostawać na własną rękę do Francji, do nowo organizowanej
armii polskiej. Więcej powiem: ci, którzy zechcą wrócić do domu, otrzymają ze
strony władz sowieckich wszelką pomoc, środki lokomocji i żywność na drogę.
O lepszych warunkach nie można
było oczywiście marzyć. Umowa została podpisana. Kapitulacja nastąpić miała nazajutrz,
dnia 22 września, o godzinie trzeciej po południu.
Gdy generał Langner przechodził
korytarzem gmachu Dowództwa Okręgu Korpusu Lwów, jakiś głos zduszony odezwał
się z mroku:
– Generale! Oni nie dotrzymają żadnych
warunków. Oni nas wszystkich wymordują jak psów...
Generał nic nie odpowiedział.
Może nie słyszał? W ciemnym korytarzu zacichały kroki jego butów, wraz z lekkim
pobrzękiem ostróg.
Naiwność, łatwowierność? Czyżby
nie znany był generałowi tekst odezwy, skierowanej do żołnierzy polskich, przez
tegoż samego Timoszenkę, w imieniu którego przemawiał gen. Iwanow? Odezwa ta nieznana była w oblężonym Lwowie.
Czas był odmierzony. Czasu było mało. A
nazajutrz już było za późno.
Gdy wszyscy oficerowie polscy,
w myśl rozkazu, po złożeniu broni w gmachu DOK, wymaszerować mieli w zwartych
szeregach z miasta, ulicą Łyczakowską w stronę Winnik, skąd ruszyć zamierzali
na granicę rumuńską, otoczył ich nagle
kordon wojsk sowieckich z bronią gotową do strzału i nasadzonymi bagnetami.
– Maszerrrować! – i popędzono wszystkich w
kierunku rogatki miejskiej.
– Co to ma znaczyć!? – zaprotestował generał
Langner wobec generała Iwanowa. – A
gdzież wykonanie warunków?!
– Ach, niech się pan nie przejmuje! Warunki
wykonane będą co do joty. Tu chodzi o własne dobro oficerów. O ich
bezpieczeństwo. Uniknięcie nieporozumień z naszymi oddziałami po drodze,
różnymi bandami, czas wojenny... pan mnie rozumie? Pójdziecie panowie do
Tarnopola najpierw, a stamtąd jak ustalono: kto do domu, kto przez granicę.
Tarnopol.
Małe miasto w
południowo-wschodniej części Polski. Kolczaste druty. Wszystkich oficerów
traktują jak jeńców. Złe przeczucie coraz głębiej zakrada się w serce, ale nikt
jeszcze nie śmie przed sobą samym, a cóż dopiero głośno wobec towarzyszy, siać
zwątpienia i defetyzmu. Jakże by to była możliwa podobnie potworna zdrada? I ludzie zapominają o doświadczeniach, o
faktach, o umowach poważniejszej treści, które zostały zdeptane, podarte,
poszły w niepamięć, jak pójdą liście, które tu spadając, szemrzą dziś pod nogami,
zgniją przez zimę, a wiosną ich już nie będzie. Ludzie wierzą zazwyczaj w to, w
co chcą wierzyć.
Dnia 24 i 25 września gen.
Langner domaga się wyjaśnień, wypuszczenia wszystkich na wolność, rozmowy z
samym Timoszenką. Istotnie, Timoszenko zgłasza się przy telefonie:
– Owszem, wiem o wszystkim. Umowa będzie
dotrzymana, hm, niewątpliwie... Ale zachodzą pewne okoliczności... Ja też
jestem zależny od Moskwy... Ja się postaram wyekspediować pana generała
osobiście i bezpośrednio do Moskwy, dobrze?
– Bardzo bym o to prosił.
– Doskonale.
Mija następny dzień i jeszcze
następny. Trzeci się wlecze jak plucha
po mokrej ścianie więziennego baraku. Ale istotnie: dnia 28 września gen.
Langner, w towarzystwie gen. Rakowskiego i mjra Jawicza, siadają do samolotu. Śmigła
zapuszczone. Kłania się od wiatru trawa i marszczą kałuże wody deszczowej.
W powietrzu. Lot trwał długo i
był męczącym. Rzucało, chmury, słaba widoczność. Wreszcie Moskwa. Ta sama
Moskwa, która... ech, lepiej nie myśleć. Ale droga oficerów polskich nie
prowadzi do Moskwy. Z lotniska wiozą ich do miejscowości Kuncewo, położonej o
godzinę jazdy od stolicy. Tu dom osobny, otoczony mocnym parkanem. Rodzaj
„daczy” rosyjskiego stylu, a wokół straż w uniformach NKWD, przy pistoletach na
pasie. Znowu dni się wloką. Znowu jesienny deszcz dzwoni o szyby, choć właściwa
jesień dopiero się zaczyna. Tymczasem
tam, w kraju, tysiące jeńców czeka na rozstrzygnięcie swego losu. Ale czy czeka
jeszcze? Co się z nimi właściwie dzieje? Czy te pertraktacje nie zakrawają raczej
na jakieś kpiny, bo niby po co ta zwłoka? Mija jeden, drugi, trzeci dzień na
daremnym wyczekiwaniu. Wreszcie czwartego dnia podjeżdża elegancka limuzyna.
– Dokąd mamy jechać?
– Generał Szaposznikow prosi.
Generał Szaposznikow, ten sam
słynny generał sowiecki, wsławiony pierwszą kampanią fińską, późniejszy szef
sztabu generalnego, uśmiecha się zza biurka, wstaje, obchodzi go i wita się
grzecznie, zapytując na wstępie:
– Panowie palą? Proszę bardzo. – Podsuwa
najlepsze papierosy z tego gatunku, który jest dostępny tylko jednej setnej
części procenta obywateli sowieckich. – Słyszałem właśnie – mówi, gładząc
wierzchem dłoni wygolone policzki –
słyszałem, że panowie przylecieli. Czym mogę służyć? – I odchyla się w
wygodnym fotelu, puszcza dym, opiera rękę na poręczy. Tak, ot sobie normalnie,
pogodnie. Jasny dzień wpada przez okno. Dziś nie pada. Białe obłoczki toczą się
po sinym niebie.
Oficerowie polscy są zmęczeni i
przytłoczeni. Ich mundury wymięte. Ich ojczyzna stratowana... On „słyszał”...
– Chciałem przypomnieć panu generałowi o
warunkach kapitulacji – mówi gen. Langner – jakie podpisaliśmy z
przedstawicielem generała Timoszenki. Domagamy się ich spełnienia.
Wówczas Szaposznikow pochyla
się z lekka ku przodowi i odpowiada uroczystym, wyraźnym głosem, a nawet bierze
ze stołu ołówek i podkreśla każde słowo mocnym uderzeniem jego tępego końca:
– Wszystkie warunki będą dotrzymane. Cały
świat, proszę panów, wie o tym, że nikt tak jak Związek Sowiecki nie potrafi
dotrzymywać raz powziętych umów.
Kpiny? Nie, patrzy prosto w oczy, wzrokiem, w którym
czai się zmęczenie, ale nie dostrzec śladu ironii.
Nastała cisza. Cisza z tej
kategorii, o której się zwykło mówić, że dzwoni w uszach. Toteż obecni drgnęli
nagle, gdy otwarły się drzwi gabinetu, jakkolwiek otwarły się one również
bardzo cicho. W progu stanął człowiek, w mundurze, ze wzrokiem wlepionym
pytająco w generała Szaposznikowa.
– Panowie pozwolą herbaty? – spytał generał.
– Nie, dziękujemy.
Szaposznikow machnął ręką,
uzbrojoną w ołówek, postać znikła, drzwi się zamknęły.
– Tak, ot więc... – podjął z
westchnieniem. – Ta sprawa załatwiona.
Ale ja mam... to jest właściwie chciałem zapytać przy okazji... – tu spojrzał
na Langnera. – Pan generał zna dobrze
dawne fortyfikacje polskie na byłej granicy, prawda? Proszę mi powiedzieć... –
i spod akt, leżących na stole, wyciągnął mapę.
– Czyż mógłbym coś więcej wiedzieć dziś niż
to, co panowie wiedzą sami? – odpowiada Langner. – Wszystkie forty są przecie w
waszych rękach. Ja na pewno ich tak dobrze znać nie mogę, jak wy je znacie.
– Hm, to prawda. – Szaposznikow zniechęconym
ruchem odrzuca mapę i wydaje się nagle, że przedmiot przezeń poruszony miał być
tylko zagajeniem jakiejś innej rozmowy. Jakiej? Do niej nie dochodzi. Pyta
natomiast:
– Czy mają panowie jeszcze jakieś sprawy,
żądania?
– Nic więcej. Chcieliśmy tylko interweniować w
sprawie przyśpieszenia wykonania warunków umowy i wypuszczenia na wolność
wszystkich oficerów i żołnierzy, jak to było przewidziane.
– Ja też nic więcej nie mogę powiedzieć ponad to, co powiedziałem – rozkłada ręce
Szaposznikow. – Ze swej strony daję słowo, że wszystko będzie w najlepszym
porządku. Panowie powrócą i sami się przekonają na własne oczy. Być może wasi
ludzie są już wolni w tej chwili.
Tymczasem powrót oficerów
polskich znów się przedłuża o kilka dni. Sprawa władzom sowieckim nie wydaje
się być tak pilną, jak generałowi Langnerowi.
Lot powrotny do Lwowa odbywa się w lepszych warunkach atmosferycznych,
ale pasażerowie, wyczerpani nerwowo, przeoczają niektóre widoki, jak na
przykład linię kolejową, biegnącą od dawnej polskiej stacji granicznej,
Zdołbunów-Szepietówka, która z góry wygląda jak cienka niteczka. A szkoda.
Gdyby się przyjrzeli baczniej, dostrzegliby niewątpliwie długie gąsieniczki
wagonów towarowych, sunących w kierunku Berdyczowa i Kijowa, a za nimi pasmo
dymów od lokomotyw, które je ciągną z wysiłkiem. Co może być w tych wagonach?
Towary, maszyny wywożone z Polski? Nie dojrzeć wprawdzie z tej wysokości, nie
przebić wzrokiem dachu, ale domyśleć się było można, czy nie?... Nie!
Oficerowie polscy, choć są zmęczeni i zdenerwowani, ale w gruncie dobrej myśli.
Wiozą przecie ze sobą uroczyste słowo generała Szaposznikowa.
Można więc sobie wyobrazić ich
zdumienie, gdy we Lwowie dochodzi ich wieść, że znaczne kontyngenty
rozbrojonych oficerów i żołnierzy polskich już są po cichu wysyłane, rzekomo w
głąb Rosji! Generał Langner nie daje tym pogłoskom wiary:
– To tylko „rzekomo” – mówi – to nie może być
prawdą. Przecież mamy umowę na piśmie. Przecież mamy zapewnienia generała
Timoszenki i słowo generała Szaposznikowa!
– Niech pan sprawdzi, generale – odpowiada
informator.
A sprawdzić można łatwo, gdyż
właśnie we Lwowie mieści się obecnie sztab Timoszenki. Generał Langner, który
korzysta jeszcze z prawa wolnego poruszania się po mieście, udaje się tam
natychmiast. Timoszenko nie odmawia audiencji, ale wyjaśnia grzecznie:
– Co do wykonania warunków umowy, nie
otrzymałem jeszcze instrukcji z Moskwy.
Nazajutrz:
– Nie mogłem uzyskać połączenia z Moskwą.
Na trzeci dzień:
– Proszę zaczekać kilka dni.
Po kilku dniach:
... Generał Langner zostaje
aresztowany w swym mieszkaniu, a przed drzwiami postawiona straż NKWD.
Żaden z warunków podpisanej
umowy nie został dochowany przez stronę sowiecką. Większość rozbrojonych żołnierzy,
wszyscy oficerowie, wszyscy funkcjonariusze policji i cała żandarmeria
wojskowa, oraz ludzie z Korpusu Ochrony Pogranicza, wepchnięci zostali do
bydlęcych wagonów i wywiezieni w głąb Rosji. Nie były to zatem warunki
przewidziane w umowie, ale warunki w jakich traktuje się gdzie indziej
najgorszych przestępców: poganiani kolbami i bagnetami, w ciasnocie, brudzie,
głodzie i straszliwie spragnieni, jechali na wschód do nieznanego celu. Tylko
nielicznym udało się zbiec. W tej liczbie samemu generałowi Langnerowi, który w
przyszłości przedostanie się do Rumunii.
Tak się zakończył pierwszy akt
dramatu.
Słusznie powstać może pytanie:
po co władze sowieckie zadały sobie tyle trudu i zachodu w tej grze fałszu i
kłamstwa? Po co im była potrzebna ta cała gra na zwłokę? W jakim celu? Przecież
mogły, nie podpisując żadnej umowy i nie łamiąc słów swych generałów i
marszałków, otoczyć wszystkich przemożną siłą zbrojną i wywieźć od razu! A jednak chodziło im o zwłokę. Chodziło, aby
nie spłoszyć, nie utrudnić sobie akcji wyłapywania możliwie największej ilości
oficerów. Nie wszyscy bowiem znajdowali się już za drutami. Wielu ukrywało się jeszcze w przebraniach
cywilnych. Gdyby zatem wieść o masowej deportacji w głąb Rosji rozeszła się w
kraju zbyt wcześnie, masa ludzi, na których zniszczeniu zależało bolszewikom,
postarałaby się o ucieczkę i bardziej bezpieczne schronienie. Nikt by się nie
zgłosił dobrowolnie do rejestracji. Tymczasem na mieście wciąż wisiały
obwieszczenia, które obiecywały zarówno oficerom rezerwy, jak czynnej armii
polskiej, w wypadku zarejestrowania, traktowanie na równi z oficerami Armii
Czerwonej i zupełną swobodę. Naiwnych było dużo. Jeszcze w dniach 9 i 10
grudnia, więzienie lwowskie, tzw. „Brygidki” liczyło około 2 tysięcy oficerów
polskich, których tam wtrącano, gdy się zjawiali dobrowolnie na rejestrację.
Następnie maska nie była już potrzebna. Deportowano ich jawnie.
W zbrodni katyńskiej i zagadce,
otaczającej przez lata wojny sprawę zaginięcia jeńców polskich, jeden element
jest bezsporny, ten mianowicie, że wszyscy oni znajdowali się w okresie przed
zniknięciem w niewoli i na terytorium sowieckim.
W poprzednim rozdziale
figurowało pytanie: ilu jeńców polskich deportowano do Rosji? Nigdy zupełnie dokładnie ich cyfra nie będzie
znana. Oficjalne źródła sowieckie, w rok potem, w rocznicę najazdu na Polskę
(patrz Załącznik Nr 2) ogłosiły, że we wrześniu roku 1939 wzięto do niewoli:
10 generałów, 52 pułkowników,
72 podpułkowników, 5.131 oficerów niższych stopni, 40.966 podoficerów i 181.223
szeregowych. Cyfry te jednak zdają się
nie obejmować policji, żandarmerii i Korpusu Ochrony Pogranicza. O
deportowanych później, na skutek „rejestracji” i indywidualnych aresztowań, w
miesiącach zimowych 1939/40, źródła sowieckie również nie wspominają. W istocie
zatem liczba ogólna musiała przekraczać wymienioną w rocznicę najazdu, przez
źródła sowieckie.
Co się z tymi ludźmi stało?
ROZDZIAŁ IV.
PIĘTNAŚCIE TYSIĘCY JEŃCÓW ZNIKA BEZ ŚLADU.
Trzy obozy i tajemnica ich
rozładowania. Korespondencja i gazety. Uratowani spod Smoleńska. Późniejsze relacje grup „specjalnych”.
Niezmierzone się wydają obszary
Rosji od granic Polski po Ocean Spokojny, od Oceanu Lodowatego po pustynie i
stepy centralnej Azji. Niezmierzone wydają się wszelako tylko temu, kto ich nigdy nie mierzył. Temu, kto je zna raczej z
literatury, niźli z życia dzisiejszego Związku Sowieckiego. Niezliczone też
wydać się mu mogą ludy, ich losy powikłane, ich odrębności na tej rozciągniętej
przestrzeni ziemskiej. Człowiek patrzący
z zewnątrz, czy chociażby turysta uprzywilejowany, któremu przypadkowo wolno
było zwiedzić Związek Sowiecki i przejechać się po nim wszerz i wzdłuż, wynosi
często poczucie widzianego ogromu i zdaje się jemu, że pojedyńcze indywiduum
ginie w tym obszarze, jak kropla w morzu. Zdaje mu się ponadto, że nic
łatwiejszego jak dać nurka w tę masę ludzi, języków i przestrzeni, aby się
ukryć przed światem, wypłynąć gdzieś w drugim końcu 1/6 globu ziemskiego i
znowu zniknąć pod powierzchnią, zmieszać z tłumem, być nierozpoznanym.
Nie ma nic błędniejszego ponad
ten pogląd na „dzisiejszą” Rosję, która Rosją przestała być przed 27 [5]
laty i przeobraziła w obecny Związek Socjalistycznych Republik Rad. Nie ma nic
trudniejszego ponad schronienie się w niej przed wszechobecnym okiem władz,
biurokracją policji porządkowej, a zwłaszcza politycznej. „Niezmierzone obszary
Rosji” są w rzeczywistości wymierzone dzisiaj z dokładnością do metra
kwadratowego przestrzeni. W Sowietach nie ma rzeczy, przedmiotu martwego czy
żywego, który by nie był zarejestrowany, skatalogowany, zanotowany w ten czy
inny sposób. Totalitarno-policyjna władza przenika tu każdy kąt, każdą duszę
ludzką i o najbiedniejszym pastuszku, pasającym owce, władza nie tylko wie, że istnieje na świecie, że
mieszka w takim kołchozie, takiego kraju, wiele zarabia, co je i pije, ale
nawet co mówi, nawet co myśli! W
Sowietach każdy człowiek ma nie tylko swój cień, podążający za nim we dnie, gdy
świeci słońce, ale i swoją kartotekę. A ta idzie za nim zarówno w dnie
słoneczne, jak słotne i chmurne, i śnieżne zawieje, nie opuszcza go w nocy, gdy
śpi oddychając niespokojnie i trzyma na wiecznej więzi, której zerwać
niepodobna.
W Sowietach nic się nie dzieje bez
woli i rozkazu władz. Potęgę tej władzy stanowi właśnie jej wszechobecność.
Natomiast łatwość, z jaką rządzi milionami obywateli, wynika z narzuconej im
ignorancji i nieruchawości.
Nie ma dziś bowiem bardziej
ciemnego kraju na świecie, niż te „niezmierzone obszary” Związku Sowieckiego.
Chłop tu, bez zezwolenia, nie ma prawa opuścić swej wsi, robotnik fabryki,
mieszczanin miasta. [6] Co się dzieje za horyzontem jego,
przykutej do warsztatu pracy, egzystencji, o tym przeciętny obywatel może się
tylko domyślać, nigdy zaś wiedzieć na pewno. Fakt ten właśnie stwarza sytuację,
w której władza państwowa rządzić może nie tylko wszechwładnie, ale bez żadnej
kontroli moralnej czy fizycznej.
W ten sposób w Sowietach,
istotnie może w każdej chwili zniknąć z powierzchni poszczególne indywiduum
ludzkie lub ich tysiące, jak przysłowiowa kropla w morzu, ale tylko i wyłącznie
za sprawą i wiadomością władz. Szeroki
zaś ogół nigdy się o tym nie dowie, już z tej prostej przyczyny, że „szerokiego
ogółu”, w naszym rozumieniu tego słowa, w Sowietach nie ma.
I tylko jak kropla po kropli
wydrążyć może kamień, tak samo lat trzeba na to, aby zdobyć jakąś prawdę o
Sowietach, którą władza chce ukryć. Lat trzeba, aby tę wiadomość ułożyć z
łamigłówek, ludzkich domysłów, plotek, wrażeń, opowieści, wspomnień, w pewną
logiczną, syntetyczną całość.
Ażeby zatem odpowiedzieć na
pytanie: co się stało z około 200 tysiącami jeńców polskich, wywiezionych do
Rosji na jesieni i [w] zimie roku 1939/40, należy zabiec o lata naprzód, gdy po
długich poszukiwaniach i żmudnym gromadzeniu tysięcy relacji, obliczeń,
sprawozdań, udało się wreszcie wyrobić mniej więcej konkretny, a częściowo nawet
wcale dokładny obraz.
Losy szeregowych były różne
(patrz: Załącznik Nr 3). W większości jednak wypadków zwolnieni zostali do
domów, po pewnym czasie, w niejednolitych okresach i po ciężkich przejściach
więziennych.
Natomiast główna masa oficerów,
oraz policji i żandarmerii, osadzona została w trzech wielkich obozach
jenieckich:
W Kozielsku: około 4.500 oficerów różnych stopni.
W Ostaszkowie: 6.567
W Starobielsku: 3.920 wojskowych
Razem: 14.987
Cyfra ta oczywiście nie może
być traktowana jako bezapelacyjnie dokładna. Mogło być o kilkuset więcej, albo
mniej.
Z tej ogólnej liczby władze
sowieckie wydzieliły następnie z poszczególnych obozów pewną ilość jeńców,
którą przeniosły do obozu w miejscowości Griazowiec, pod Wołogdą. Osoby te
później wydostały się na wolność i im właśnie zawdzięczamy większość relacji z
okresu istnienia wymienionych trzech obozów.
W ten sposób wiadomym jest, że
w Starobielsku znalazło się około 8 generałów, około 100 pułkowników i
podpułkowników, 360 lekarzy wojskowych i reszta, przeważnie oficerów niższych
stopni.
W Kozielsku, na ogólną ilość
około 4.500 oficerów, było 6 generałów [7]
, prawie 400 lekarzy, 29 księży katolickich, kapelanów wojskowych, reszta
oficerów różnych stopni i... początkowo trzy kobiety. Dwie z nich zostały
wywiezione w okresie wcześniejszym, w nieznanym zresztą kierunku. Trzecia,
porucznik-pilot wojsk polskich, pozostała do końca, tzn. aż do rozładowania
obozu.
W Ostaszkowie znalazła się
przeważnie policja, żandarmeria, oraz Korpus Ochrony Pogranicza, w tej liczbie
około 400 oficerów. Było też sporo więźniów cywilnych, głównie spośród
sądowników, prokuratorów, ziemian itd.
[w oryginale mapka ZSSR, z
oznaczeniem miejsc obozów dla jeńców polskich, z opisem:]
Trzy obozy, z których zaginęli jeńcy polscy w
Sowietach.
Kto przeszedł osobiście lub kto
czytał chociażby opowieści o łagrach jenieckich, turmach, obozach
koncentracyjnych w Rosji Sowieckiej, opowieści i relacje, które w dużym stopniu
przeniknęły już do świadomości czytelników zarówno Europy Zachodniej, jak
obydwu Ameryk, dla tego dzieje ludzi zamkniętych w tych trzech obozach, ich
życie codzienne, régime tam panujący itd. nie będą przedstawiać
specjalnej ciekawości. Dziś Związek Sowiecki więzi w obozach koncentracyjnych
od 15 do 20 milionów ludzi. Poza tym wszystkie jego więzienia są z reguły
przepełnione. Na obszarze całego państwa rozrzucone są ponadto obozy pracy
przymusowej. Losy tych więźniów podobne są z grubsza do siebie. Baraki, przez
których ściany wiatr pogwizduje i zimą śnieg nawiewa. Albo stare poklasztorne
mury i cerkwie, z których wygnano Boga i poustawiano nary dla więźniów.
Pluskwy, wszy, brud. Ciasnota, brak wody. Wyżywienie ledwo wystarczające do
utrzymania się przy życiu. Kolczaste druty. Karabiny maszynowe na wieżyczkach.
Brutalne traktowanie. Niskie, pochmurne niebo od wczesnej jesieni do późnej
wiosny. Mrozy zimą. Gorąc latem. Straszliwa, ponura beznadziejność i tęsknota
za krajem, za wolnością. Od czasu do
czasu pogadanki i odczyty przymusowe, w których opowiada się o radosnym,
szczęśliwym życiu w Sowietach, oraz o nędzy, głodzie, ucisku i prześladowaniach
w „państwach kapitalistycznych”. Poza
tym zakaz sprawiania obrządków religijnych i wspólnych modlitw. Nade wszystko
zaś: badania, badania, badania bez końca, apele, ankiety, sprawdzanie liczby,
kartoteki i znowu śledztwa.
To też ogólne relacje z okresu
istnienia tych obozów, aż do wiosny roku 1940, różnią się między sobą mało i
nic prawie nie wnoszą dla wyświetlenia późniejszego zniknięcia jeńców. Podkreślić by jednak wypadało, że o ile los
zamkniętych w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, podobny był do miliona
losów innych więźniów w Sowietach w ogóle, o tyle w szczególe istniała
kompletna analogia pomiędzy tymi trzema obozami, zarówno w odniesieniu do
wewnętrznego rygoru, jak ogólnego traktowania.
Lecz oto w powodzi tych
ponurych, acz małoważnych dla sprawy faktów, nagromadzonych w późniejszych
relacjach, istnieje pewne szczegółowe sprawozdanie porucznika Młynarskiego,
osadzonego w Starobielsku wraz z innymi, a następnie przeniesionego do obozu w
Griazowcu, które z pewnych względów zasługuje na dosłowne przytoczenie jednego
z ustępów:
W połowie grudnia 1939 roku
zezwolono nam korespondować. Walka o te elementarne prawa trwała od
najpierwszych dni po przybyciu do obozu. Obiecywano nam stale, że już, że może
jutro...W połowie grudnia zezwolono wreszcie. Adres odbiorcy musiał być
napisany w języku danego kraju, obok zaś fonetycznie w pisowni rosyjskiej: 1)
ZSSR 2) Łagier wojennoplennych 3)
Starobielsk 4) Pocztowyj jaszczik nr
15. 5) Imię i nazwisko w brzmieniu
polskim, bez stopnia wojskowego.
Pisać wolno było raz na
miesiąc. Już w końcu grudnia zaczęły napływać pierwsze odpowiedzi z kraju, a
nawet z zagranicy.
W marcu 1940 r. zezwolono na
wysyłkę po jednej depeszy. Sądzę, że była to ostatnia wiadomość, jaka z obozu
Starobielska dosięgła rodziny. Napływ poczty nadchodzącej wzrastał z tygodnia
na tydzień. Poczta ta nie była reglamentowana terminami, rozdawano ją w miarę
napływu.
Poczta wychodząca urwana
została około 10 kwietnia 1940 r., nadchodząca zaś trwała jeszcze do dnia 26
kwietnia, po czym wszystko ustało.
Szczegóły przytaczane tu przez
porucznika Młynarskiego są bardzo ważne. Albowiem fakt zezwolenia jeńcom na
korespondencję, potwierdzony następnie w konfrontacji z innymi relacjami
więźniów, jak też tysiącami rodzin w kraju, pod okupacją niemiecką i sowiecką –
stanowić będzie na następne miesiące, a nawet lata, jedyny, acz jeszcze słaby
początkowo wątek, nić do kłębka mrożącej krew zagadki...
Zdarzyło się jednak, iż tenże
porucznik Młynarski, w zeznaniu swoim, składanym wojskowym władzom polskim w
dniu 1 listopada 1941 roku, wspomniał o jeszcze jednej okoliczności, nie
domyślając się nawet, że dla późniejszego wyświetlenia sprawy będzie ona miała
wagę nieomal decydującą. Mówiąc
mianowicie o propagandzie sowieckiej wewnątrz obozu, oświadczył dosłownie:
Propaganda o charakterze
ogólnym, państwowym, była importowana do obozu za pośrednictwem radia, pism
codziennych moskiewskich („Prawda”, „Izwiestija”), paru charkowskich, oraz
filmów. Prócz wymienionych gazet rosyjskich, przysyłano szczególnie obficie
„Głos Radziecki”, redagowany skażoną polszczyzną w Charkowie czy Kijowie.
Bibuły te psuły nam krew, lecz po przeczytaniu przydawały się ogromnie.
Tak, tak, gazet sowieckich
mieli wszyscy pod dostatkiem, Na marginesie jednak należy sobie dobrze
zapamiętać „Głos Radziecki”. Tytuł pisma komunistycznego w języku polskim:
„Głos Radziecki”. Ale to już sprawa przyszłości...
Jesteśmy w środku zimy roku
1940. Zima, która rozpoczęła serię wyjątkowo mroźnych w tej wojnie. Z dusznych
baraków i kamiennych budynków, zatłoczonych ciżbą jeńców, więźniów bez winy,
internowanych bez prawa, wydobywają się
tumany pary i zgniłego powietrza. Życie tych ludzi obraca się w dalszym ciągu w
tempie wahadła: od rozpaczy do nadziei, od nadziei do rozpaczy.
Na froncie zachodnim trwa
cisza, ale Związek Sowiecki, w wykorzystaniu swego sojuszu z Hitlerem, po
zajęciu pół Polski i obsadzeniu bazami wojskowymi państw bałtyckich, dokonał
kolejnej agresji na Finlandię. Istnieje
przysłowie, że „tonący chwyta się nawet brzytwy”. W związku z kampanią fińską,
ludzie tonący w Sowietach czepiali się jakichś mglistych nadziei. Ale Finlandia
mogła być dla nich tylko tą brzytwą, niczym więcej. Po kilku miesiącach
bohaterskiego oporu, w marcu, przegrywa wojnę.
Tegoż samego marca 1940 roku
wyruszył pierwszy transport oficerów polskich z obozu w Kozielsku, skierowany
do... Smoleńska.
Dokument, zawierający relację w
tej sprawie, znajduje się w rękach rządu polskiego w Londynie i tak samo jak
inne, znany jest najwyższym czynnikom brytyjskim:
Pod wieczór dnia 8 marca
1940 roku, żołnierze straży obozowej w Kozielsku zaczęli zabierać z
poszczególnych baraków niektórych oficerów. Po stwierdzeniu tożsamości
wymienionych w wykazie, enkawudziści kazali im niezwłocznie zabierać swe rzeczy
i popędzając w ordynarny sposób, poprowadzili pojedyńczo do budynku
administracyjnego, gdzie dokonano bardzo szczegółowej rewizji. Następnie
grupami po 2-3, pod konwojem dwóch uzbrojonych strażników, wyprowadzono z obozu
ku odległej o 8 kilometrów stacji. Było około 20 stopni mrozu i marsz z
rzeczami, po ciemku, po okrytej oślizgłym śniegiem, wyboistej drodze, był
bardzo uciążliwy, szczególnie ze względu na stałe popędzanie przez konwojentów.
Gdy jeden z jeńców, starszy pułkownik w stanie spoczynku, zaczął tracić siły,
konwojent brutalnie go popędził, wymyślając i drwiąc.
Po trzydniowej podróży,
podczas której pociąg dłużej wystawał na stacjach, niż znajdował się w ruchu,
jeńcy dotarli do odległego o 200 km Smoleńska...
Tam ich wyładowano z wagonu,
ustawiono w szeregi, po czym jeden z konwojentów pouczył ich, że w czasie
marszu mają iść w porządku, nie porozumiewać się ze sobą, nie rozglądać, nie
zostawać w tyle. Przy najmniejszym zaś
usiłowaniu ucieczki, za co będzie uważane pół kroku w bok, konwój, bez
uprzedzenia będzie strzelał. Po
przejściu przez tory, zatrzymano jeńców przy bocznym wyjściu na ulicę i kazano
uklęknąć w głębokim śniegu. Gdy po kilkunastu minutach przyjechał autobus,
malowany na czarno, kazano jeńcom wstawać z klęczek i siadać do autobusu.
Autobus był specjalnie
przygotowany do przewożenia więźniów. Wzdłuż niego, środkiem, przechodził wąski
korytarz, po którego obu stronach były liczne, niskie, wąziutkie drzwiczki. Po
wejściu jeńca na korytarz, znajdujący się tam enkawudzista nakazywał mu szybko
włazić tyłem do przeznaczonej celi-kabiny. Przedziały te były nieoświetlone i
tak ciasne, iż ledwo się mógł zmieścić w nich skulony człowiek. Było to
pierwsze zetknięcie jeńca ze słynnym w Sowietach autobusem więziennym, tzw.
„czernyj woron” (czarny kruk). Niektórzy z jeńców, zdenerwowani i zmęczeni nieustannym
znęcaniem i tajemniczością drogi i poczynań sowieckich, wzdragali się przed
wejściem do tego ciemnego otworu. Tych konwojent wpychał brutalnie,
zatrzaskiwał drzwiczki, zamykał je i wywoływał następnego.
Należy zaznaczyć, że z
baraków w Kozielsku zabierano jeńców pojedyńczo, odprowadzano zaś na stację i
wieziono pociągiem po 2-3. Na skutek tak ścisłej izolacji nie wiedzieli oni nic
o swoich współtowarzyszach podróży. Zobaczyli się wszyscy nawzajem dopiero w
Smoleńsku.
O ile w czasie podróży,
każdy z jeńców na próżno usiłował domyślać się powodów swego wywiezienia z
Kozielska, analizując przebieg swego życia, a w szczególności pobytu w niewoli,
obecnie, w autobusie usiłowali oni wysnuć pewne wnioski o swym przyszłym losie,
przez analizę składu grupy, do której trafili. Jednakże i ta metoda okazała się
zawodną. Zespół ludzi był tak różnorodny, iż trudno było dopatrzyć się jakiegoś
logicznego kryterium, które by ich mogło razem połączyć.
Ogółem w grupie było 14
oficerów, w tym płk Stanisław Libkind-Lubodziecki, prokurator Sądu Najwyższego,
płk kaw. Starzeński, b. attaché wojskowy polski w Belgii, kpt. Radziszewski,
referent PKU, porucznik marynarki wojennej, Graniczny, b. powstaniec śląski.
... Po kilkunastu minutach
jazdy autobusem, więźniów wyładowano na niewielkim podwórku, otoczonym wysokimi
gmachami o zakratowanych oknach.
... W ten sposób, dnia 13
marca 1940 roku, po południu, na podwórzu więziennym w Smoleńsku, grupa jeńców,
wywieziona z Kozielska w dniu 8 marca, została rozdzielona i odtąd już nic nie
wiadomo o ich losach.
Z całej grupy odnalazł się
tylko jeden jeniec, który ze Smoleńska powieziony został na śledztwo do
Charkowa, a któremu następnie udało się wydostać z ZSSR i on złożył właśnie
powyższą relację. [8]
W niecałe trzy tygodnie po
opisanym wyżej zdarzeniu w Smoleńsku, a mianowicie dnia 3 kwietnia 1940 roku,
następuje początek gremialnego rozładowania obozu w Kozielsku i wywożenia
stamtąd jeńców, różnymi grupami od 60 do przeszło 100 osób. Rozładowanie to
trwa do dnia 12 maja.
Nieomal jednocześnie poczęto
wywozić w identyczny sposób jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa.
Ten fragment dramatu jest
stosunkowo najlepiej znany. Znany jest dlatego, że wspomniani już jeńcy, którzy
dostali się następnie do obozu w Griazowcu, a stamtąd po roku 1941 wyszli na
wolność, złożyli nie tylko obszerne raporty, ale nawet niektórzy ogłosili je
drukiem. Wówczas jednak, gdy je drukowano, nie mogły wywołać spodziewanego
efektu, stanowiły bowiem tylko ogniwa luźno wyrwane z całości łańcucha,
nękającej świat ponurej zagadki.
Tak na przykład oficer polski,
ukrywający się pod pseudonimem Jana Furtka, [9]
opublikował w piśmie amerykańskim „Nowy Świat” obszerną relację o rozładowaniu
obozu w Kozielsku:
Byłem jednym z jeńców
polskich w obozie w Kozielsku. W pierwszych dniach kwietnia 1940 roku władze
sowieckie przystąpiły do likwidacji tego obozu. W tym czasie było w obozie
przeszło 4.000 oficerów. Likwidacja odbywała się w ten sposób, że formowano
grupy złożone z około 100-300 osób, które kolejno wywożono. Wyjazdy dobywały się
w nieregularnych odstępach czasu.
Oczywiście wszyscy snuli
przypuszczenia, co to wszystko znaczy i dokąd są wywożeni. Mimo całej
nieufności, przeważało zdanie, że wyjeżdżający powracają do kraju. Tak zresztą
twierdzili w rozmowach z nami politrucy i niżsi funkcjonariusze obozu. Mówili
oni wprost, że wywożeni będą oddani Niemcom, a nawet wymieniano Brześć, jako
miejsce gdzie mają być przekazani władzom niemieckim.
Pamiętam, że pierwszym,
którego wyczytano w naszym bloku, był kpt. art. Bychowiec, komendant bloku. Po
pierwszym niepokoju, wśród odjeżdżających zapanowała radość. Kiedy w jednym z
transportów odjeżdżali generałowie Minkiewicz, Smorawiński i Bohaterewicz,
sowieckie władze obozowe urządziły dla nich obiad pożegnalny w „klubie”, a
następnie wyjeżdżających żegnał okrzykami cały obóz.
Osobiście opuściłem obóz w
Kozielsku w dniu 26 kwietnia 1940. Grupa, w której wyjeżdżałem, liczyła około
170 osób. Przed wyjazdem wszystkich członków grupy starannie zrewidowano. W
czasie oczekiwania na rewizję podszedł do naszej grupy komisarz obozu
Dymidowicz, przeglądnął grupę i odezwał się w te słowa: „No, znaczyt wy
choroszo popali” – „znaczy, żeście dobrze trafili”. Nie orientowaliśmy się, co
oznaczają te słowa, czy były myślane ironicznie czy szczerze. Dzisiaj widzę, że
te słowa były istotnie szczere i byliśmy tą szczęśliwą grupą, której udało się
uniknąć rzezi... (patrz: Załącznik Nr 4)
Za bramą obozu załadowano
nas na samochody ciężarowe, którymi drogą okrężną przez las, z dala od wsi,
przewieziono nas na bocznicę stacji kolejowej w Kozielsku. Tam załadowano nas
do wagonów więziennych i wagony zamknięto. Zestaw wagonów składał się z 5-6
wagonów więziennych, przy czym nasza grupa została pomieszczona w dwóch
wagonach. Na bocznicy staliśmy w zamkniętych wagonach około 2 godzin.
Orientując się według
słońca, odjechaliśmy pociągiem z Kozielska w kierunku południowo-zachodnim. Po
kilku godzinach dojechaliśmy do stacji węzłowej Suchiniczi. Po postoju
zmieniliśmy kierunek jazdy na północny-wschód. W czasie przejazdu leżałem na
górnej półce przedziału. Na ścianie wagonu zauważyłem napis wyryty ołówkiem,
względnie zapałką, następującej treści:
„Dwie stacje za Smoleńskiem
wysiadamy – ładujemy na samochody” i data, której drugą cyfrę trudno było
odczytać. Mogło to być: 12, albo 17 kwietnia.
Ale z okresu tego pozostały nie
tylko subiektywne, indywidualne relacje i opisy. Jeżeli chodzi o Kozielsk, to
ci którzy wyszli do Griazowca, ułożyli wspólnie szczegółową tabelę wywożonych
transportów, na podstawie poczynionych wówczas adnotacji, z odnośną datą,
liczbą i wymienieniem niektórych nazwisk osób, które w poszczególnych
transportach pojechały. (patrz: Załącznik Nr 4).
Dokąd w kwietniu-maju wieziono
ludzi z Kozielska?
We wspomnianym artykule, Jan
Furtek nadmienia o odkrytym na ścianie nadpisie: "Dwie stacje za
Smoleńskiem wysiadamy"...
Analogiczny nadpis widział
pewien adwokat wileński, który aresztowany przez władze sowieckie, jechał dnia
27 czerwca 1940 roku z Mołodeczna, przez Mińsk do Połocka, w wagonie
więziennym. Leżąc na półce, stanowiącej środkową kondygnację przedziału,
przeczytał ku swemu zdumieniu, nadpis po polsku, na suficie wagonu, ołówkiem
chemicznym:
„Wyładowują nas pod Smoleńskiem
do samochodów”.
Istnieje prócz tego świadek
naoczny. Profesor Uniwersytetu Wileńskiego, Stanisław Swianiewicz,
zmobilizowany w charakterze oficera rezerwy, w stopniu porucznika, podczas wojny 1939. Po klęsce dostaje się
wraz z innymi do Kozielska. Dnia 29 kwietnia 1940 r. z partią 300 innych
oficerów, załadowany zostaje do wagonów i przybywa do stacji koło Smoleńska. W
międzyczasie do władz smoleńskiego NKWD nadeszła depesza, iż zaszło
nieporozumienie, gdyż prof. Swianiewicza należy odstawić na śledztwo do Moskwy,
w związku ze sprawą polityczną. Na tej to zatem stacyjce, wydzielają
profesora-porucznika z grupy reszty jeńców i umieszczają osobno, tak jednak że
udało mu się obserwować przez okienko, co się dzieje na zewnątrz. Przylgnął doń
twarzą i nie odrywa oczu od widoku. Stacja mała. Miejscowość lesista. Wokół
wznoszą się ku niebu wysokopienne sosny. Przed wagony zajeżdża autobus o
zaciągnionych oknach i do niego ładują oficerów. Profesor nie wie, czy to jest
dobrze czy źle, że go samego pozostawili w wagonie? Czy lepszy, czy gorszy
czeka go los? Tamtych w każdym razie
wiozą gdzieś w nieznaną lesistą okolicę... [10]
Stacja tą była stacja
Gniezdowo, położona około 14 kilometrów na zachód od Smoleńska.
Gdy to się działo pod
Smoleńskiem, obóz w Starobielsku rozładowywano również i wywożono... dokąd?
Odpowiedzieć na to pytanie trudno jest ściśle.
O losach Starobielska, o jego
ludziach-więźniach, którzy tam siedzieli i o jego końcu, nikt tak obszernie i
ładnie nie napisał, jak mjr Józef Czapski, malarz, literat i wojskowy w jednej
osobie, który tam był (patrz: Załącznik Nr 5). W swojej książeczce pt. Wspomnienia
Starobielskie w ten sposób kreśli okres tajemniczego rozładowania obozu:
Już od lutego 1940 roku,
zaczęła krążyć pogłoska, że nas roześlą z tego obozu. Władze nasze w obozie
rozsiewały pogłoski, że Sowiety oddają nas Aliantom, że wysyłają do Francji,
byśmy się mogli tam bić. Podrzucono nam nawet oficjalny papierek sowiecki z
trasą naszej podróży przez Bendery. Raz obudzono nas w nocy, pytając, kto z nas
włada językiem rumuńskim i greckim. Stworzyło to wszystko taki nastrój nadziei,
że kiedy w kwietniu zaczęto nas grupkami po kilkudziesięciu czy kilkunastu
wywozić, wielu z nas wierzyło święcie, że jedzie na wolność.
Nie można było dojść w żaden
sposób, według jakich kryteriów dobierano grupy, wysyłanych z obozu. Mieszano
wiek, roczniki, rangi, zawody, pochodzenie socjalne, przekonania polityczne.
Każda nowa wysłana partia zadawała kłam naszym, takim czy innym domysłom. W
jednym byliśmy zgodni wszyscy: każdy czekał gorączkowo tej godziny, kiedy
ogłoszą nowy spis wyjeżdżających.
Byłem jednym z ostatnich,
którzy opuścili Starobielsk. Już na stacji zaczęły się niespodzianki: zapchano
naszą partię do więźniarek po kilkunastu, w wąziutkich przedziałach, prawie bez
okien, z grubo zakratowanymi drzwiami. Obsługa wagonu była rzeczywiście bardzo
brutalna. Zasadniczo wypuszczano nas dwa razy na dobę do klozetu. Karmiono
śledziami i wodą. W wagonach panował upał. Ludzie mdleli i najbardziej
charakterystyczną była zupełna obojętność, najwidoczniej wdrożonych do tego
konwojentów. Zawieziono moją partię do obozu w Pawliszczew Bor. Tam spotkaliśmy
kilkuset kolegów z Kozielska i Ostaszkowa. Było nas razem około 400. Po paru
tygodniach wywieziono nas wszystkich dalej do Griazowca nad Wołogdą, gdzie
przebywaliśmy do sierpnia 1941 roku.
Mieliśmy prawo
korespondowania raz na miesiąc z rodzinami. Warunki, w których żyliśmy, były
lepsze niż w Starobielsku i byliśmy początkowo przekonani, że taki sam los
spotkał wszystkich innych naszych kolegów, że zostali oni rozesłani do
podobnych obozów, rozsypanych po całej Rosji. Mieszkaliśmy tam w starym budynku
po-klasztornym, starożytna zaś cerkiew tego klasztoru wysadzona była dynamitem.
Książeczka mjr Czapskiego,
przetłumaczona na kilka języków, cieszyła się swojego czasu dużym powodzeniem,
jakkolwiek konkluzją jej są tylko
domysły.
Dziś wiadomo jest o wiele
więcej. Wspomniany już porucznik Młynarski pełnił funkcję adiutanta, przy tzw.
„starszym” w obozie Starobielskim. Tymi „starszymi” byli kolejno: mjr Zalewski,
mjr Niewiarowski i mjr Chrystowski. Dnia 5 kwietnia 1940 roku był nim mjr
Niewiarowski.
O godzinie 9 rano podchodzi doń
komendant sowiecki obozu, ppłk Bierieszkow, w towarzystwie komisarza
politycznego Kirszyna, i zawiadamia, że nastąpi rozładowanie obozu i dziś
odjechać ma pierwsza partia 195 ludzi.
– Dokąd? – pyta mjr Niewiarowski.
– Dokąąąd?... – przeciąga w odpowiedzi
Bierieszkow. – Domoj! Do domu. Pojedziecie do obozów rozdzielczych, a potem do
siebie, do żon, he, he, he...
Transporty zaczęły rzeczywiście
odjeżdżać codziennie. Odprawy odbywały się w rannych godzinach, w obszernej
izbie komendanta bloku nr 20. Tam dokonywano szczegółowej rewizji. Dzienne
partie wahały się od kilkudziesięciu do 240.
Pewnego dnia por. Młynarski
zapytał Bierieszkowa:
– Dlaczego jedzie najwyżej 240 osób? Przecież
przywieźliście tu nas tysiącami, to i odwieźć możecie tak samo.
– Nie można – odpowiedział. – Teraz wojna na
całym świecie. My musimy być w pogotowiu. Taboru brak.
Przyszedł dzień 26 kwietnia.
Nagle transporty ustały. Aż do dnia 2 maja, w którym wywieziono
kilkudziesięciu. Następnie znowu przerwa i 8, 11, 12 maja opuściły Starobielsk
ostatnie transporty. Tym spośród jeńców, którzy – jak się okazało później –
trafili do Griazowca, kazano się surowo trzymać na uboczu, „osobno” od reszty.
Gdy pozostający żegnali tych,
co odjeżdżali, komendant obozu zwykł był mówić ironicznie:
– Wy wszyscy prędko spotkacie się razem!
Co jednak rzucało się w oczy,
to fakt, że do poszczególnych transportów dobierano z różnych bloków.
Specjalnie zwracano uwagę, ażeby razem nie jechali bracia i ludzie z jednej
„paczki”, którzy się ze sobą zżyli. Zwracało to uwagę dlatego, że ciągle na ten
temat zgłaszano pretensje i prośby w komendzie obozu, a słyszano zawsze tę samą
odpowiedź:
– Niczewo! Spotkacie się niedługo...
– Gdzie? –
pytano wówczas.
Dnia 25 kwietnia odczytano w
bloku nr 20 „listę specjalną”, na której figurowały 63 osoby. Wsadzono ich do
wagonów i powieziono na Woroszyłowgrad. Później stacja Charków. Postój. Jednemu
z więźniów udało się przez szczelinę wytknąć na zewnątrz oczy, później nos i
usta. Koło wagonu przechodził miarowym krokiem robotnik kolejowy, machinalnie
obstukujący młotkiem koła pociągu.
– Towarzyszu! – szepnął więzień. – To Charków?
– Daa... Tak Charków. No, przygotujcie się do
wychodzenia. Bo tu wszystkich „waszych” wyładowują i wiozą gdzieś samochodami.
– Dokąd?
Kolejarz wzruszył ramionami.
Splunął pod koła i poszedł dalej.
To wszystko, co wiadomo.
„Grupa Specjalna” nie została
jednak wyładowana w Charkowie, a dotarła do owego Griazowca, gdzie... nie
zastała nikogo z kolegów tego samego obozu.
To, co się odbywa w tym czasie
w Ostaszkowie, jest bliźniaczo podobne do wypadków, które zachodzą w Kozielsku
i Starobielsku. Obóz Ostaszkowski też leży w murach poklasztornych, z tą
różnicą, że na wyspie jeziora. Z lądem łączy go most. I oto tak samo, począwszy
od dnia 4 kwietnia 1940 r. formuje się tam grupy, takie same grupy jeńców, tak
samo rewidowane, tak samo traktowane, tak samo zapewniane, że pojadą do domów...
Tak samo wydzielało się tam niektórych, którzy dotarli następnie do
obozu w Griazowcu, a reszta wtłoczona do wagonów więziennych, wywieziona
została...
dokąd?!...
Starszy posterunkowy policji
polskiej, A. Woronecki, opowiadał następnie o swej rozmowie z jednym z
wartowników. Ten przyjął odeń szczyptę
sowieckiej, podłej machorki w poczęstunku, i w zamian za to „zdradził”, jak
twierdził, tajemnicę:
– Waszych towarzyszy wy już nie zobaczycie.
– A gdzie oni?
– To nieprawda, że ich powieźli do domów i
nieprawda, że ich rozesłali po innych obozach na pracę.
– A co jest prawdą?
Wartownik wyrównał skrawek
gazety, który mu służył za bibułkę, z namaszczeniem oblizał, zakleił,
przyklepał, z watnych szarawarów dostał zapalniczkę typu domowego wyrobu,
skrzesał ognia i dopiero, gdy puścił dym nosem, wycedził przez zęby:
– Ich potopili.
Oczywiście, wartownik mógł
żartować.
Wachmistrz żandarmerii (J.B.),
który siedział w Ostaszkowie od początku, a którego późniejsza relacja znajduje
się w archiwum „Armii Polskiej na Wschodzie”, pod nr 11.173, potwierdza
wszystko, co opowiadają inni:
Transporty formowano po 60 do
300 osób w grupie. Razu pewnego zaszedł
był do piekarni, z kierownikiem której, niejakim Nikitinem, pozostawał w
przyjaznych stosunkach. Oczywiście tematem dnia było rozładowanie obozu.
– Dokąd nas powiozą, nie wiesz? – zapytał wachmistrz.
– Na siewier, bratku, na północ gdzieś was
wiozą – odpowiedział Nikitin.
Wachmistrz trafił następnie do
małej grupy „specjalnej”, którą powieziono z całym transportem bieżącym, dnia
28 kwietnia 1940 r., złożonym z 300 policjantów polskich. Pojechali istotnie na
„siewier”. Dojechali do stacji Bołogoje, która leży na linii kolejowej
Leningrad-Moskwa. W Bołogoje wagon z grupą „specjalną” odczepiono i skierowano
na Rżew. Gdy odjeżdżali, widział, że cały skład pociągu, zawierający jeńców
polskich, stał jeszcze na szynach stacji Bołogoje.
Z masy jeńców trzech
wspomnianych obozów, władze sowieckie wydzieliły i przewiozły, najpierw do
obozu w Pawliszczew-Borze, a następnie do Griazowca:
Z Kozielska 200 osób.
Z Ostaszkowa 120 osób.
Ze Starobielska 86 osób.
Razem 406 osób, które łącznie z
kilkudziesięciu wywiezionymi indywidualnie, na dalsze badania do więzień
moskiewskich, w różnych okresach poprzedzających likwidację obozu doczekały się „amnestii”, na
skutek ugody polsko-sowieckiej z
30 lipca 1941 r. i uzyskały wolność.
Reszta, tzn. około 14.700
ludzi, w tej liczbie około 8.400 oficerów, od wiosny roku 1940 przepadła bez
wieści i śladu.
ROZDZIAŁ V
NIEPOKÓJ OGARNIA RODZINY W KRAJU.
Nagłe urwanie
korespondencji. „Miejsce pobytu
nieznane”, mówi prokurator.
Skąd jednak wiadomo, że owych
blisko 15 tysięcy ludzi zniknęło właśnie z wiosną roku 1940? Że nie później,
nie wcześniej, a tylko od kwietnia-maja tego roku, wieść o nich wszelka zginęła?
Była to pierwsza wiosna drugiej
wojny światowej, dlatego być może tylu ludzi zachowało ją wyraźnie w pamięci, a
wśród nich i ja, osobiście. Gdy świat
cały skoncentrował swój wzrok na wypadki, toczące się w Zachodniej Europie, u
nas, pod okupacją sowiecką, żyło się cicho i ponuro, na drzewach pączkowały
dopiero pierwsze liście.
Chlebem powszednim była
nadzieja. Żywiono się nią i przyklejono ją do kartek kalendarza. Spodziewano
się dużo po tej wiośnie, która zawiodła oczekiwania wszystkich. Same złe wieści
nadchodziły. Aż wreszcie dla wielu, ta najgorsza:
„Żadnych wiadomości z
Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa!!!”
Z początku mówiło się o tym ze
smutkiem, później z troską, w końcu z trwogą.
Jeżeli przyjąć, że każdy z zaginionych 15 tysięcy pozostawił tylko trzy
osoby spośród bliskiej rodziny w kraju, żony, matki, ojców, dzieci, rodzeństwo
itd., które się o niego troszczyły, da to już liczbę 45 tysięcy ludzi zżeranych
niepokojem. A w praktyce było ich więcej! Niepokój ten powstał w maju r. 1940,
a następnie wzrastał z każdym miesiącem.
Należy bowiem przypomnieć, że
jeńcom zamkniętym w tych trzech obozach wolno było korespondować z rodzinami i
rodzinom wolno było do nich pisać. Jak sprawa ta była regulowana wewnątrz
obozów, wiemy z licznych relacji, a zwłaszcza szczegółowego raportu por.
Młynarskiego.
Osobiście znałem dziesiątki
osób i miałem krewnych, którzy z okupowanego kraju korespondowali z jeńcami
tych obozów. Nagle od kwietnia przestały nadchodzić listy. W maju oczekiwano
ich jeszcze, kładąc spóźnienie na karb źle funkcjonującej poczty sowieckiej.
Ale wciąż nie było odpowiedzi. Dopiero zatroskano się poważnie, gdy szereg
listów wróciło z adnotacją pocztową: "Zwrot. Adresat nie
znaleziony"... Inne przepadały w ogóle.
Pamiętam początek czerwca 1940
roku, gdy przyszła do nas sąsiadka z jakąś wymiętą kartką w ręku. Była to
pocztówka, adresowana do Kozielska. Zbrukana palcami niechlujnych urzędników,
nosząca ślady jakichś nieokreślonych adnotacji i stempel "zwrot".
– Bardzo się niepokoję – powiedziała. –
Ostatni list miałam od męża z końca marca. Teraz czerwiec i... – wyciągnęła
rękę z kartką. – Jak pan myśli, co mogło się przytrafić? Co się z nimi stało?
Bo to nie on jeden. Wiem, że inni też nie otrzymują żadnej wiadomości.
Obracałem machinalnie kartkę w
ręku. Widziałem pierwsze jej słowa, napisane grubym, wyraźnym pismem:
„Najukochańszy mój Władeczku...” Jakiś
kleks widniał w dole kartki. Kobieta, śledząc mój wzrok, powiedziała:
– Ach, to Staś chciał się dopisać do swego
tatusia, ale nie potrafił. Co z nim teraz, z tym tatusiem Stasia? – uśmiechnęła
się w zakłopotaniu, jakby użyła niewłaściwego zwrotu.
– Jeszcze nie ma powodów do niepokoju –
odrzuciłem. – Znamy przecież bałagan w Sowietach. Te ogromne przestrzenie,
trudności komunikacyjne. Wywieźli ich może gdzieś daleko. Miesiące mogą
przejść, zanim wiadomość nadejdzie.
Tak oto właśnie, tymi
przestrzeniami, tym obszarem byliśmy zasugerowani, jak tylu innych, którzy
sądzą, że w Sowietach błądzić można jak ryba w morzu, jak zwierzę w puszczy.
Gdzieś, kiedyś wypłyną... Wiadomo, że nadzieja – mówi nasze przysłowie – jest
matką głupich i głupią była ta nadzieja, że jeńcom nic się stać nie może, bo
przecież Sowiety nie prowadzą nawet wojny, nie wypowiedziały jej też Polsce. Że właściwie nie są to jeńcy nawet, a
internowani raczej. Że jeżeli można nie respektować konwencji międzynarodowych,
to w każdym razie nie podobna też przekroczyć pewnej granicy moralności
międzynarodowej. Może są chwilowo w złych warunkach, ale przecie żywi,
jakkolwiek ślad i słuch po nich zaginął.
Pocieszaliśmy się i martwili na
przemian, w kraju. Ale gdy się od kwietnia-maja 1940 roku urwało, listów już
więcej nie było nigdy.
Niepokój w kraju udzielił się
tym w Griazowcu, którzy znaleźli się w jednym, nowym obozie, wydzieleni z poprzednich
trzech, w składzie „grup specjalnych”. Oni w dalszym ciągu korespondowali z
rodzinami w kraju, a oto co w tej sprawie pisał mjr Czapski, w wymienionej już
książeczce:
Zaczęliśmy się niepokoić o
los naszych współtowarzyszy, dlatego że prawie w każdej kartce z Kraju
otrzymywaliśmy coraz bardziej niepokojące zapytania, co się dzieje z kolegami
naszymi ze Starobielska, Ostaszkowa i Kozielska.
Na podstawie tych kartek
stwierdziliśmy już od lata 1940 roku, że jesteśmy jedynymi jeńcami z tych
trzech obozów, od których dochodzą wieści.
W końcu roku 1939 władze
sowieckie deportowały, wraz z masą ludności polskiej, do Kazachstanu,
obywatelkę polską Aleksandrę Urbańską. Mąż jej, nauczyciel z zawodu, ppor.
Ryszard Urbański, osadzony został w obozie w Kozielsku. Żona znalazła się w
miejscowości Rodnikówka, Aktiubińskiej Obłasti (obszaru administracyjnego).
Stamtąd korespondowała regularnie z Kozielskiem. Począwszy jednak od marca 1940
r. korespondencja się urwała. Zrozpaczona żona zwróciła się raz i
drugi do władz. Powiedziano jej, że to załatwia NKWD.
Napisała więc podanie, prosząc o wyjaśnienie miejsca pobytu męża. Podanie to
długo krążyło po kancelariach sowieckich, aż skierowano je do... Smoleńska.
Na tym podaniu funkcjonariusz
smoleńskiego NKWD uczynił adnotację tej treści:
Powiadomić, że został
przeniesiony do nieznanego obozu, w dniu 6.V.40 r.
Ja ten dokument później
widziałem. Mam wszelkie dane przypuszczać, że znajduje się w tej chwili w ręku
władz alianckich, łącznie z szeregiem innych.
[11]
Jeden z żołnierzy polskich na
emigracji, który pragnie zachować nazwisko swoje w tajemnicy, stwierdza:
Ojciec mój, starszy
posterunkowy policji polskiej w Zdołbunowie, został aresztowany przez władze
sowieckie i osadzony w obozie w Ostaszkowie. Stąd pisał stale listy.
Dnia 13 kwietnia roku 1940
cała nasza rodzina, tzn. matka, siostra i ja, deportowani zostaliśmy przez
władze sowieckie ze Zdołbunowa do Kazachstanu. Stamtąd usiłowaliśmy się
skomunikować z ojcem, ale daremnie. Na żaden z listów nie nastąpiła odpowiedź.
Zaniepokojeni zwróciliśmy się do władz lokalnych, a później do centralnych, do
NKWD, prokuratury itd. z prośbą o wyjaśnienie miejsca pobytu ojca. Jedno z
podań skierowałem osobiście na ręce Stalina. Nie było żadnej odpowiedzi. Gdy
już straciłem wszelką nadzieję, wiosną roku 1941 nadeszło pismo od prokuratora rejonowego
w Ostaszkowie, treści takiej:
„Obóz, w którym przebywał
wasz ojciec, został zlikwidowany wiosną roku 1940. Obecne miejsce pobytu ojca
nie wiadome.”
ROZDZIAŁ V
PIERWSZE POTWIERDZENIE PONURYCH DOMYSŁÓW
„Zrobiliśmy wielki błąd”.
Sowieckie plany polityczne.
Mijają letnie miesiące roku
1940. Wypadki wojenne do tego stopnia absorbują zainteresowanie całego świata,
że nikomu na myśl by nie przyszło interesować się losem 15 tysięcy jeńców
polskich, nawet gdyby wiadomość o ich tajemniczym zniknięciu z rejestrów
więziennych Związku Sowieckiego dotarła do szerokiej opinii państw
demokratycznych. Zniknęli? Znajdą się!
Przecież piętnaście tysięcy ludzi, w mundurach obcego państwa,
internowanych na terenie innego państwa, zarejestrowanych, zaprowiantowanych,
korespondujących z rodzinami, nie może się zapaść pod ziemię! Tak by niewątpliwie wypadła opinia
rzeczoznawców wojennych na Zachodzie, gdyby im wypadło zabrać głos w tej
sprawie.
Tymczasem wojna z Hitlerem
przybierała niepokojący obrót.
Tymczasem w dalszym ciągu nikt nie wie nic o
zaginionych. Ani towarzysze niedoli, przeniesieni do innych obozów, ani rodziny
w kraju, ani polskie czynniki rządowe na emigracji. Żadnego śladu, żadnej
wieści, najmniejszej wskazówki, która by mogła rozjaśnić tajemnicę.
I oto nagła okoliczność, ze
strony najmniej spodziewanej, bo najwyższych czynników sowieckich, rzuca nie
tylko światło, ale zarazem potwierdza najbardziej ponure i odpychane od siebie
domysły. Historia tego zdarzenia miała się, jak następuje:
W roku 1939, gdy Armia
Czerwona, idąca w sukurs wojskom niemieckim, okupowała wschodnią Polskę, zajęła
również Wilno. W Wilnie, podobnie jak w innych miastach, rozlepiono afisze,
wzywające wszystkich oficerów polskich, zarówno armii czynnej, jak rezerwy, do dobrowolnej
rejestracji. W mieście znajdował się podówczas pułkownik wojsk polskich,
Berling. Nazwisko to później stanie się głośne, acz z innych względów. Wówczas
był tylko oficerem, zajmującym poślednie stanowisko w armii. Berling nigdy nie
był człowiekiem wybitnym, natomiast bardzo
ambitnym. Miał zaś pewne przyczyny, ażeby być rozgoryczonym na
przeszłość. Wytoczono mu, na krótko przed wojną, sprawę honorową w sądzie
wojskowym, wielce drażliwą. Chodziło o postępek jego względem żony, postępek
nie licujący z godnością oficera, a tak głośny, że nie dał się utrzymać w
tajemnicy czterech ścian prywatnego jego mieszkania. Wyrok zapadł dla płk
Berlinga nieprzychylny, to też pomstował on głośno na „stosunki panujące w
korpusie oficerskim”.
W Wilnie znalazł się podczas
wojny przypadkowo. Udziału w kampanii niemieckiej nie brał. Gdy przeczytał
rozlepione na murach obwieszczenia władz sowieckich, lojalnie zgłosił się do
tych władz i oczywiście, zamiast spodziewanego prawa powrotu do domu, został z
miejsca aresztowany, jak inni oficerowie polscy i wywieziony w głąb Rosji. Do
dziś nie jest rzeczą zupełnie jasną, jak cel miał na oku rząd sowiecki,
wydzielając „specjalne grupy” spośród jeńców różnych obozów? Do czego miał
służyć w przyszłości rezerwat kilkuset ludzi, zgrupowanych w obozie w
Griazowcu? Przypuszczać jedynie można,
iż na podstawie pewnej konfidencji, obserwacji i niezbyt zresztą dla Sowietów
szczęśliwego wyboru, dokonanego przez agentów politycznych, czuwających nad masą
jeńców polskich (którą traktowano jako „kontrrewolucyjną”) zamierzano wyłonić pewną kadrę, powolną
przyszłym, politycznym planom rządu sowieckiego w odniesieniu do Polski. Jakim
planom? Rozmowy początkowe, prowadzone z „wybrańcami”, były dosyć mętne. Z
czasem jednak krystalizują się coraz bardziej i to w stosunku nie do
wszystkich, a do „wybranych spośród wybrańców”.
W Griazowcu rozpoczęto
intensywną propagandę komunistyczną i pilnie obserwowano jej skutki i oddźwięk,
jaki budziła wśród uwięzionych. Na podstawie tej obserwacji obdarzono
specjalnym zaufaniem pułkowników: Berlinga, Bukojemskiego i Gorczyńskiego,
łącznie z dwunastoma jeszcze oficerami.
Jeżeli się zważy, że ogólna liczba trzymanych w ścisłej niewoli sięgała
piętnastu tysięcy, to te piętnaście osób stanowiło zaprawdę odsetek znikomy...
Pogawędki polityczne, jakie
prowadzono z tymi oficerami, miały początkowo charakter względnie niewinny.
Szły po dawnemu w kierunku dyskryminowania dawnej Polski, poniżania jej roli w
Europie, przedstawiania jej „zacofanego, antysocjalnego systemu”, przy
równoczesnym podkreślaniu epokowych zdobyczy w dziedzinie dobrobytu, wolności i
innych szczęśliwości ustroju bolszewickiego. Nie trudno się domyśleć, że przy
stosowaniu tego rodzaju systemu porównawczego, przekonywanie, nawet najbardziej
oportunistycznie usposobionych ludzi, szło nieco opornie. Niebawem jednak,
coraz częściej ponawiane pogawędki polityczne, przybrać miały charakter
bardziej konkretnych rozmów. Dnia 27 września 1940 r. Hitler podpisał pakt o
nieagresji pomiędzy Niemcami, Włochami i Japonią.
Dnia 7 października 1940 r.
wojska niemieckie wkraczają do Rumunii.
Sytuacja stawała się naprężona
i dla Związku Sowieckiego, dotychczasowego sojusznika Niemiec. Hitler przestał koordynować swe posunięcia z
Moskwą, a pan Ribbentrop konsultować pana Mołotowa. Zdawała się wyłaniać niepokojąca możliwość
takiej konfiguracji politycznej, w której Sowietom, wobec zwycięskich Niemiec,
przypadnie rola nie podmiotu, a przedmiotu. Z drugiej zaś strony, Związek
Sowiecki, w obliczu ciągłych zabiegów wokół niego Wielkiej Brytanii, poczuwał
się do możliwości przerzucenia steru politycznego. Na odległym jeszcze
horyzoncie zarysowywać się poczęła możliwość zbrojnego starcia z Niemcami.
Sowiety tego nie pragną. Chcą raczej żyć w zgodzie z Hitlerem, ale czy Hitler
zechce z nimi tę zgodę utrzymać?
Pomiędzy Niemcami i Związkiem
Sowieckim leży Polska. Jeżeli by do konfliktu doszło, Polska mogłaby stanowić
ważki czynnik, do wygrania dla jednej lub drugiej strony. Żołnierz polski i
oficer polski jest bitny, jest dobry.
W ten to sposób, równolegle do
grupowania we Lwowie i Moskwie politycznej garstki uległych Kominternowi
komunistów polskich (późniejszy „Związek Patriotów Polskich”), poczęła
kiełkować myśl tworzenia militarnej jednostki polskiej w rękach sowieckich.
Zważyć jednak należy, iż był to
dopiero rok 1940. Sowiety, w gruncie rzeczy, czując się jeszcze za słabe,
pragną wojny z Hitlerem uniknąć za wszelką cenę. Jeżeli zatem mowa być może o
kiełkowaniu projektu polskiej jednostki bojowej, to jedynie w płaszczyźnie
teoretycznej możliwości, na ewentualną przyszłość. Plan jednak rząd sowiecki
pragnie mieć gotowy. I otóż w dziedzinie
tych planów zarysowuje się wyraźne stanowisko Sowietów względem Polski, po raz
pierwszy zapowiedziane w mowie Mołotowa w dniu 31.X.1939 r., [12]
które następnie z twardą konsekwencją doprowadzone będzie do końca.
Jasnym jest, że Sowiety, już w
roku 1940, na wypadek konfliktu z Niemcami i szczęśliwego jego rozwiązania, nie
zamierzały przywrócić państwom przez się okupowanym, ich poprzedniej
suwerenności. Nie w traktacie Jałtańskim z roku 1944, a o cztery lata
wcześniej, jesienią roku 1940, postanowiono w Moskwie, że przyszła Polska
będzie już tylko terenem, w ten czy inny sposób związanym i zależnym od Związku
Sowieckiego.
Do tego właśnie poczęły
zmierzać, wyżej wzmiankowane rozmowy z grupą polskich oficerów:
– Przecież wasz tzw. „rząd londyński”, to
operetka!
Na razie Berling, odczuwając
wagę targu, o który szło, wykazał daleko idącą powściągliwość. Dnia 10 października 1940 roku, przewożą tę
grupę do więzienia w Butyrkach w Moskwie. Ale traktują więźniów z wyszukaną,
jak na stosunki sowieckie, grzecznością, udzielając wszelkich przywilejów. Przy
tym wyżywienie jest wyjątkowo obfite.
Dnia 13 tegoż miesiąca przetransportowano ich do jasnej, sympatycznej
celi w więzieniu w Łubiance i tu rozmowy na temat możliwości konfliktu z
Niemcami i ewentualnych jego konsekwencji, toczą się dalej. Poruszany jest też
los deportowanej do Rosji ludności cywilnej, a także jeńców. Bardzo wyraźnie
występuje już teza sowiecka, że ewentualna przyszła Polska, nie ma być tą
Polską, która była, a jakąś nową...
Właśnie w tym czasie następuje
doniosłe rozgraniczenie, a w praktyce rozszerzenie najważniejszego z
instrumentów sowieckiej władzy i sowieckiego terroru: NKWD i NKGB.
W pierwszych latach rewolucji
bolszewickiej powstała słynna tzw. „Czeka”, czyli „Czerezwyczajka”
(Czeriezwyczajnaja Komissija do borby s kontrriewolucjej – Komisja Nadzwyczajna
do walki z Kontrrewolucją). Ona to utopiła Rosję w powodzi krwi i zabrała jej
miliony ofiar. Po wojnie domowej, w kilka lat, przeobrażona została w GPU.
(Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije – Główny Zarząd Polityczny), mniej więcej
odpowiednik niemieckiej „Gestapo”. Zła sława, jaką zyskała ta instytucja,
zarówno wewnątrz, jak też na zewnątrz Sowietów, oraz tarcia w samym jej łonie,
spowodowały przemalowanie szyldu z GPU na NKWD (Narodnyj Komissariat
Wnutriennych Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). NKWD niczym się nie
różniła do GPU, tak jak GPU niczym się nie różniło od „Czeka”. Jednakże po roku 1939, wobec wybuchu drugiej
wojny światowej, oraz okupowania przez Sowiety nowych terytoriów (w czerwcu r.
1940 Sowiety dokonały kolejnej agresji na państwa bałtyckie, inkorporując je
następnie do Związku Sowieckiego), zachodzi konieczność wzmożenia wewnętrznego
terroru. Przeto NKWD zostaje rozszerzone, przez przydanie mu dobudówki,
właściwej, kolosalnie rozbudowanej policji politycznej, pod nazwą NKGB
(Narodnyj Komissariat Gosudarstwiennoj Biezopasnosti – Ludowy Komisariat
Bezpieczeństwa Publicznego). Na czele
NKWD stał w roku 1940 komisarz Beria, na czele NKGB komisarz Mierkułow. Oni to
stanowili w Sowietach właściwą władzę wykonawczą, której kierunek działania
nadawał Stalin, przy czynnym współudziale Mołotowa.
Dnia 30 października 1940 r.
Beria i Mierkułow zjawiają się osobiście w więzieniu na Łubiance w Moskwie i
zapraszają na rozmowę trzech oficerów polskich: pułkowników Berlinga,
Bukojemskiego i Gorczyńskiego. Komisarze sowieccy mówią o możliwości konfliktu
z Niemcami, zarysowują strukturę przyszłej Polski (odpowiadającej mniej więcej
stanowi obecnemu, tzn. po roku 1945), poruszają sprawę ewentualnej organizacji
polskich oddziałów zbrojnych, podległych dyrektywom sowieckim.
Berling w zasadzie godzi się z
tą koncepcją. Rozmowa przechodzi tedy w płaszczyznę bardziej konkretną.
Mierkułow poruszył kwestię ilości oficerów, jaką by można wziąć pod uwagę przy
tworzeniu przyszłych oddziałów polskich.
Beria się skrzywił w tym
momencie, ale było już za późno. Berling, który oczywiście nie wiedział,
podobnie jak inni, o zaginięciu jeńców z trzech poprzednich obozów, wypalił, że
gotów jest przygotować spisy z pamięci tych oficerów, o których wie, że zostali
uwięzieni na terytorium sowieckim.
Mierkułow zmilczał. Beria zaś,
po kłopotliwym odkrząknięciu, wypowiedział głosem miarowym następujące ważkie
słowa:
– Nie, oni nie wchodzą w rachubę... Myśmy
zrobili błąd. Błąd zrobili z nimi... (Dosłownie: „My sdiełali oszybku, oszybku
sdiełali”.)
*
Rozmowa ta odbywała się w
przestronnym gabinecie naczelnika więzienia. Po powrocie do celi Berling
przytoczył szczegółowy jej przebieg towarzyszom celi, którzy w niej udziału nie
brali. Oczywiście wypowiedzenie Berii zostało potraktowane jako rewelacja.
Zapadło grobowe milczenie. Pułkownik Gorczyński zwrócił uwagę, iż trzeba by te
doniosłe słowa niejako zaprotokółować, chociażby w pamięci. Wynika z nich
bowiem, że z większością oficerów musiało się coś stać.
– Co?
Nikt się nie odezwał.
Dopiero po chwili zagadnął
któryś:
– Jakże on w rezultacie powiedział?
– Moim zdaniem, tak – zreferował Gorczyński –
„Zróbcie spisy, ale dużo ich już nie ma. Zrobiliśmy wielki błąd... – Po chwili:
–„Oddaliśmy ich Niemcom” czy coś podobnego.
Jak można było tego wyraźnie nie dosłyszeć
Oczywiście rząd sowiecki
żadnych jeńców polskich Niemcom nie wydawał. Nikt ich nie widział, ani w
Niemczech, ani w przejeździe przez Polskę. Na żadnej granicy takie przekazanie
nie nastąpiło. Nie istnieje żaden dokument świadczący o tym akcie. Rząd niemiecki nigdy się nie przyznał do
otrzymania tych jeńców, a rząd sowiecki w przyszłości nie tylko że nie
podtrzymał tej wersji, ale w urzędowym naświetleniu (patrz: Część II)
najwyraźniej stwierdza, że żadne przekazanie jeńców polskich stronie
niemieckiej nie mogło mieć nigdy miejsca.
Oświadczenie
Berii traktować należy zatem bądź jako indywidualny wyskok, celem zatuszowania
nieprzyjemnego wrażenia, jakie na obecnych musiały sprawić jego słowa, bądź też
były wynikiem uprzedniego już omawiania tematu, przez najwyższe czynniki
sowieckie, które jeszcze przed wojną niemiecką zdecydowały, że w razie
poruszenia sprawy jeńców polskich, odpowiedzialność za ich zaginięcie zepchnąć
należy na stronę niemiecką. Prawdopodobnie jednak sprawy nie traktowano jako
pilnej, a raczej jako hipotetyczną jej możliwość. Toteż nie została
sprecyzowana i dlatego Beria wyrazić się mógł jedynie w słowach więcej niż
mglistych.
Nazajutrz,
dnia 31 października, piętnastu uprzywilejowanych oficerów polskich, z
Berlingiem na czele, wywiezionych zostało z więzienia na Łubiance do
miejscowości Małachówka, odległej o 40 km od Moskwy. Tam, w willi izolowanej od
świata zewnętrznego zamieszkali pod nadzorem agentów NKWD, ale w warunkach tak
dalece odbiegających od normalnych, obozowych, iż dom ten nazwali sami żartem
„willą szczęścia”. Miliony obywateli sowieckich mogło im zazdrościć tych
warunków życia...
Tymczasem
w Małachówce zorganizowano dla nich „kursy polityczne”, zaopatrzono wprawdzie w
książki i dano możliwość pracy umysłowej, ale
w jednym tylko kierunku: przekucia swej mentalności na światopogląd
komunistyczny.
Dzieje tej „willi szczęścia” to
epopea nadziei, zdrady, rozpaczliwego opamiętania, oporu i załamania, histerii,
wewnętrznej walki z samym sobą, z kolegami, z twardym parkanem, który ich
otaczał. Rzec można, iż spośród tych piętnastu, jedynie tylko Berling, szef
ekipy, nie zawiódł pokładanych w nim przez Sowiety nadziei. [13]
Konsekwentnie i bez złudzeń wyparł się swej przysięgi żołnierskiej, ojczyzny i
przeszedł całkowicie na usługi obcego państwa.
Czy po nocach nie budziły go złe sny, w których koszmar szeptał na ucho:
„Z nimi zrobiono błąd”?
Jaki błąd? Co za błąd? Kto
zrobił?
Z chwilą wybuchu wojny
niemiecko-sowieckiej i podpisania układu pomiędzy rządem sowieckim i polskim w
Londynie, zdawało się, że Sowiety zaniechają koncepcji Polski Czerwonej.
Berling i towarzysze zostają w nowo utworzonej w Rosji prawdziwej armii
polskiej. Ale on sam dezerteruje wkrótce ze stanowiska służbowego w
Krasnowodzku i powraca na usługi sowieckie. Rozkazem personalnym Dowództwa
Armii Polskiej na Wschodzie, nr 36, skreślony zostaje raz na zawsze z listy
oficerów polskich. W roku 1943 zostaje
mianowany generałem, ale przez... Stalina. Staje wówczas na czele oddziałów
polskich, formowanych nie przez władze polskie, ale sowieckie. Jest powolnym narzędziem tych
władz. Robi karierę. Jest o nim głośno, gdyż rządowi sowieckiemu zależy na
stworzeniu przeciwwagi niepodległemu rządowi i niepodległej armii polskiej na
emigracji. Rok 1944 to szczytowy okres kariery Berlinga. Potem słuch o nim
zanika stopniowo, aż zapada w nicość.
Co się stało z Berlingiem?
Sądzić wypada, iż gdyby był
wówczas nie powtarzał i nie rozgłaszał słów komisarza Berii, może by w dalszym
ciągu robił karierę. Ale rzecz stała się głośna. Przedostała do prasy i
publikacji polskich na emigracji. Istnieją świadkowie i protokóły zaopatrzone w
podpisy tych świadków.
Czy próbował wyprzeć się
wszystkiego? Nie wiadomo, zresztą ta
ostatnia okoliczność nie ma już znaczenia dla przebiegu dalszej sprawy.
ROZDZIAŁ VII
CZERWIEC ROKU 1941
Klęska Armii Czerwonej. Władze sowieckie masakrują więźniów.
W dniu 22 czerwca 1941 roku,
wzdłuż całej linii, rozgraniczającej na wschodzie Europy sferę okupacji
niemieckiej od sfery okupacji sowieckiej, huknęły o świcie działa. Hitler
napadł na Związek Sowiecki niespodzianie. Sowiety zbroiły się gwałtownie, ale o
tej dacie nie były jeszcze do wojny gotowe. Uderzenie stalowej pięści
niemieckiej było tak potężne, że pod jej ciosem armia sowiecka szła po prostu w
rozsypkę. Niebawem pierwsze porażki graniczne przeistoczyły się w masową
klęskę. Niemcy otaczali całe armie. Liczba jeńców wzrastała w zawrotnym tempie.
Padało jedno miasto za drugim, przełamywano linie obronne, zdobywano teren,
fabryki, kopalnie, zasoby zbóż i bezcennych surowców.
Klęska militarna Sowietów, ociężałość
ich aparatu, bezradność dowództwa, unieruchomienie środków transportowych,
przecięcie komunikacji, zniszczenie lotnictwa, wszystko to razem przybrało
rozmiary w dziejach wojen dotychczas nieznane.
Wypadki wojenne z tego okresu
należą do zupełnie innej dziedziny i nie dotyczyłyby nawet pośrednio
interesującej nas sprawy, gdyby nie pewna okoliczność, związana z metodą
odwrotu Armii Czerwonej. Chodzi o metodę zastosowaną przez władze sowieckie
względem więźniów. Oto bowiem zachodzi znamienny fakt: w stadium ostatecznego
rozprzężenia, w obliczu klęski, gdy armia szła w niewolę lub rozbiegała się po
lasach, gdy władze sowieckie pozostawiają w wielu ośrodkach ogromne zapasy
surowca i żywności, nie mogą nadążyć z wywiezieniem archiwów, porzucają akta – wykazują największą aktywność i
zapobiegliwość, jeżeli chodzi o opróżnianie więzień. Co ich do tego zmuszało?
Jakiś patologiczny kompleks terroru czy po prostu okoliczność, że jedyną
organizacją działającą sprawnie i sprężyście na terenie Związku Sowieckiego było
NKWD-NKGB? Trudno jest na to
odpowiedzieć. W każdym razie rzucało się w oczy, że postanowiono nie dopuścić,
aby Niemcy owładnęli choćby jednym więźniem. Ewakuowano wszystkie więzienia,
obozy koncentracyjne i pracy przymusowej. Tam zaś, gdzie zbyt szybkie posuwanie
się Niemców uniemożliwiało ewakuację, dokonywano masowych egzekucji lub
zwyczajnej masakry więźniów.
Reguła ta nie znała wyjątków i
dlatego w sposób jak najbardziej przekonywający i jaskrawy zaprzecza
późniejszej wersji sowieckiej, o rzekomym pozostawieniu, rzekomych obozów
jeńców polskich pod Smoleńskiem (patrz dalej: Komunikat Komisji Specjalnej,
część II). Dlatego fakty poniżej przytoczone, jakkolwiek wydać się mogą
pozornie odbiegające od sprawy zbrodni katyńskiej, w rzeczywistości związane są
z nią najbardziej ściśle.
Wszystkie więzienia i obozy,
bez względu na to, czy rozrzucone były na ogromnej przestrzeni ziem zabranych
od Estonii do Besarabii, czy też na właściwym terytorium Związku
Sowieckiego, spotkał ten sam los.
Znaczna część więźniów, która przetrzymała martyrologię tej, czasem krew
mrożącej ewakuacji lub masakry, a która później w ten czy inny sposób uzyskała
wolność i mogła się wydostać z granic Związku Sowieckiego, złożyła obszerne
relacje. Relacje te są różne co do okoliczności, identyczne co do metod
stosowanych względem więźniów. Zeznania
dużej ilości obywateli polskich, którzy przecierpieli niewolę lub okupację
sowiecką, złożyły się następnie na ogromne archiwum, pozostające w posiadaniu
polskich czynników na emigracji. Wykorzystując ten materiał, autor polski,
Zwierniak, opracował książkę pt. W więzieniach bolszewickich 1939-1942.
Dokumenty zawarte w rozdziale tego dzieła, zatytułowane Ewakuacja więzień po
wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, zaopatrzone są wszystkie w numery
kartoteki. Obejmują one relacje z ewakuacji więzień w Kijowie, Tarnopolu,
Równem, wstrząsający opis marszu pieszego do Moskwy, ewakuację na Łotwie i
pograniczu Finlandii, straszliwe przeżycia więźniów Berdyczowa, których
usiłowano spalić żywcem. Praca ta dotychczas nie ukazała się w druku, z braku
wydawcy..
Spośród innych relacji i
sprawozdań, na wyszczególnienie zasługuje raport ppłk Janusza
Prawdzic-Szlaskiego, który może służyć za klasyczny wzór metod sowieckich,
wymienionych powyżej.
DROGA ŚMIERCI
Zostałem aresztowany dnia 21
lutego 1941 roku w Grodnie i wywieziony do Mińska. Po przeprowadzeniu badań i
dochodzeń w Moskwie i Mińsku, trzymany byłem jako więzień polityczny w
specjalnym więzieniu NKWD w Mińsku.
Z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej,
Mińsk pozostawał pod silnym obstrzałem lotnictwa niemieckiego. Całe miasto
płonęło. Odczuwaliśmy brak wody i pożywienia.
Wieczorem dnia 24 czerwca
usłyszałem odgłosy mordowania aresztowanych. Słyszało się wyraźnie kolejne
otwieranie cel, jęki, szamotanie i od czasu do czasu strzał. Później mówiono,
że przemocą wlewano w usta więźniów truciznę. Ile osób zamordowano w ten
sposób, trudno mi jest określić. Odgłosy zbliżających się kroków, trzasku
otwieranych drzwi, oraz jęków, przesuwały się coraz bliżej mojej celi...
W ostatniej chwili nastąpił
jeden z największych nalotów niemieckich na Mińsk. Egzekucje przerwano. Po
nalocie zaś otworzono wszystkie drzwi cel i kazano wychodzić na podwórko
więzienne. Zaczem otoczono nas silną strażą i pędzono biegiem przez płonący
Mińsk. Grupa nasza liczyła około 200 osób. Grupę, w której byłem, trzymano na
uboczu, jako najniebezpieczniejszą. Wśród nas znajdowało się również 7 lotników sowieckich, którzy szli z rękami
związanymi na plecach drutem. Byli oni aresztowani w ostatniej chwili,
posądzeni o szpiegostwo.
Zorientowałem się, że
niedobrze będzie pozostawać w tej grupie nadal. Zdaniem swoim podzieliłem się z
najbliższymi współtowarzyszami i zaczęliśmy pojedynczo uciekać, mieszając się z
więźniami poprzednio wypędzonymi z Mińska. Przeczucie moje okazało się słuszne.
Po wymarszu z tego lasku, w dalszą drogę, grupę, do której poprzednio
należałem, wystrzelano na miejscu.
Pędzono nas drogą na wschód,
dzieląc na nowe grupy.
Obawiając się, aby nas nie
rozpoznano, niektórzy zaczęli zmieniać swój wygląd zewnętrzny. Tak na przykład
ja zamieniłem ubranie z innym nieznanym więźniem na gorsze. Dzięki temu, że na
oddziale kryminalnym zachowały się jeszcze żyletki, towarzysze zgolili mi brodę
i wąsy. Grupa, do której dołączyliśmy
się, wynosiła około 3.000 osób. Składała się z osób różnego wieku, począwszy od
starców, a skończywszy na dzieciach obu płci.
Tak szliśmy. Widząc koło siebie dziewczynkę lat około 12-tu, pytam ja,
za co ją aresztowano? Z wielką powagą i zdziwieniem odpowiada:
„Za kontrrewolucję i
szpiegostwo”. Pochodziła z Polski, z
okolic Nieświeża.
Pędzono nas forsownym
marszem. Kto nie mógł iść dalej, bez względu na to, czy to było dziecko,
starzec, mężczyzna, zostawał na miejscu zamordowany.
Na tle tego koszmaru
zdarzały się też cuda... Oto niejako pani Borkowska, z Lidy, staruszka, gdy
upadła z wyczerpania, podszedł do niej enkawudzista i tylko kopnąwszy nogą,
powiedział:
„Już i tak zdychasz, szkoda
dla ciebie kuli”.
Stało się jednak inaczej.
Borkowska wyżyła. Spotkałem ją później, w roku 1942, w Lidzie.
W marszu pomagaliśmy z
towarzyszem niedoli prezesowi Sądu Okręgowego w Łucku, Giedroyciowi, którego
męczyła astma. Nie mógł iść. W końcu, widząc, że naraża nas samych na
niebezpieczeństwo, przez ciągłe opóźnianie w pochodzie, prosił, by go zostawić.
Zdając sobie sprawę, że i tak dobiega ostatecznego kresu sił, a nie mając siły
go nieść, zmuszeni byliśmy pozostawić go samego. W naszych oczach został
zastrzelony. Coraz więcej ubywało z szeregów. Coraz trudniej było maszerować.
Przez całą drogę chodzili
funkcjonariusze NKWD i po rozpoznaniu, wywoływali niektórych, odciągali na bok
i rozstrzeliwali. Postoje były krótkie.
Jeść nie dawano. Pragnienie męczyło szalone. Upał panował nieznośny. W marszu
tym rozpoznano jednego z moich bliskich współpracowników organizacji podziemnej
polskiej, znanego pod pseudonimem „Oskara”, byłego prezesa Bratniej Pomocy
Wyższej Szkoły Handlowej. W naszych oczach odprowadzono go na bok i oddano doń
trzy strzały. Za pierwszym strzałem nieszczęśliwy podskoczył, rozłożył ręce i
upadł na krzaki. Enkawudzista strzelił jeszcze dwa razy do leżącego i poszedł, nie zwracając uwagi. Przekonani
byliśmy, że zginął. Jakież było moje
zdumienie, gdy po powrocie do kraju zobaczyłem go zdrowego! Okazało się, że za
pierwszym razem trafiony został w szczękę. A następne, oddane z lekceważeniem,
chybiły.
Dopędzono nas do miasta
Ihumeń i tu zatrzymano na podwórku więziennym. Jedna z grup znajdowała się już
we środku. Doszło nas około 2 tysięcy, reszta wyginęła po drodze. Z moich
znajomych rozstrzelano wielu, a między innymi Kazimierza Gumowskiego,
Aleksandra Polanko i szereg innych.
Droga ta nazwana została przez ludność miejscową: DROGĄ ŚMIERCI.
Na podwórzu więziennym w
Ihumeniu dano nam, po trzydniowej głodówce, po 100 gr. chleba. Podczas
odpoczynku nadeszli agenci NKWD i zaczęli wywoływać nazwiska. Między innymi
padło też moje. Dwóch naiwnych się zgłosiło. Natychmiast odprowadzono ich do
łaźni, gdzie zostali zastrzeleni. Pod wieczór nadleciały samoloty niemieckie.
Po tym nalocie zaczęto nas znowu dzielić na nowe grupy, według przestępstw.
Jednych skierowywano na prawo, innych na lewo. Ja z kilkoma najbliższymi
znalazłem się w grupie lewej. Grupa ta liczyła około 700 więźniów. Wyprowadzono
nas z więzienia nocą, pod silną eskortą i pędzono w kierunku wschodnim. Po
przejściu około trzech do czterech kilometrów weszliśmy w lasy. Usłyszeliśmy
strzały z tyłu. Okazało się, że zaczęto strzelać do ostatnich szeregów kolumny,
biorąc każdego za kołnierz i odrzucając zastrzelonego na bok. Wszyscy
przyśpieszyli kroku. Wtedy enkawudziści, znajdujący się po bokach, otworzyli
ogień.
Upadliśmy. Właśnie w tym
czasie nadjechały samochody z żołnierzami Czerwonej Armii, którzy w panice
uciekali przed Niemcami. Słysząc strzelaninę przed sobą, sądzili, że to
dywersja niemiecka na tyłach i również otworzyli ogień zarówno po nas, jak
naszej eskorcie. Dopiero po pewnym czasie doszli do porozumienia.
Eskorta NKWD przepuściła
samochody, które dosłownie przejechały się po leżących na drodze więźniach. Gdy
odjechały, nasi strażnicy zawołali:
„Uciekać do lasu. Będziemy
strzelać!”
Leżałem na gościńcu obok
Witolda Daszkiewicza z Lidy, trzymając go za rękę. Gdy chciał się poderwać po
wydanym rozkazie, przytrzymałem go. Jednakże większość poderwała się i wtedy
eskorta poczęła strzelać z broni maszynowej, oraz rzucać granaty. Huk strzałów
i wybuchów zgłuszył jęki rannych i konających. Zaczęliśmy się czołgać do
przydrożnego rowu, w którym też przeczekaliśmy największe nasilenie ognia. Później
wyczołgaliśmy się z rowu i uciekli do lasu.
W ten sposób udało się nam
ujść z rąk naszych katów. Była to noc z 27 na 28 czerwca 1941 roku. Po
odbiegnięciu około jednego kilometra, zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skraju
jakiejś polany. Po krótkim czasie nadciągnęli inni niedobitkowie. Zebrało się
nas 37 osób.
Grupa w Ihumeniu,
odprowadzona na prawo, została wyprowadzona do lasu na polanę, otoczona bronią
maszynową i wystrzelana. Ażeby nikt nie został żywy, sprowadzono samochody,
które się po nich przejechały. Z grupy tej uratował się tylko jeden człowiek,
ciężko ranny. Zabrali go do szpitala Niemcy. Po jakimś czasie powrócił do domu.
Grupa, która znajdowała się
w samym więzieniu ihumeńskim, została uratowana przez ludność, gdy NKWD
uciekło. Jedna z grup, która nie doszła do Ihumenia, wymordowana została przed
miastem. Wydzielono z niej 11 więźniów kryminalnych, do których miał przemowę
kapitan NKWD:
„Stalin darowuje wam życie i
każe bronić ojczyzny”.
Między innymi, którym udało
się podać za kryminalistów, znajduje się też porucznik Sankowski, przebywający
następnie w obozie jenieckim w Niemczech, w Langwasser. Opisał on swoje
przeżycia w pamiętniku. Co się stało z innymi grupami wypędzonymi z Mińska, nie
wiem.
Po trzydniowej wędrówce
przez lasy i bagna, zdecydowaliśmy się dojść do jakiejś wsi, zorientować się w
sytuacji i pożywić się. Szczęśliwie wpadliśmy w strefę niczyją, następnie
ogarnęły nas patrole niemieckie i skierowały do obozu w Mińsku.
Ppłk Szlaski wspomina, że
ludzie okoliczni, drogę, którą przebył, nazwali „Drogą Śmierci”. Nazwa, trzeba
to przyznać, równie banalna, jak... ścisła. Podobną drogę przebyło w tym czasie
dziesiątki tysięcy innych więźniów. Nikogo nie chciano zostawić, nikogo
wypuścić żywcem.
Dziś większość opinii
publicznej świata, w obliczu wciąż opisywanych masowych mordów i obozów
koncentracyjnych niemieckich, nie wie lub nie chce wiedzieć o czynach, jakich
dopuścili się bolszewicy podczas swego odwrotu, latem roku 1941. Wzdłuż całego pasa granicznego rozsiane były
liczne więzienia. Gdy je otwarto, po ustąpieniu Armii Czerwonej, zastano
tam zwały trupów.
Oto co mówi relacja naocznego
świadka ze wsi Waśkowicze, gmina Prozoroki, powiat Dzisna, województwo
wileńskie, zarejestrowane w kartotece wspomnianych wyżej archiwów pod nr
15.741:
Gdy w r. 1941 bolszewicy
cofali się przed Niemcami, usiłowali pozabijać wszystkich księży w parafii.
Nasz ksiądz uciekł z miasteczka i ukrywał się na wsi. W parafii Jazno
bolszewicy księdza ujęli.
A to z kartoteki pod numerem
15.744, mieszkańca miejscowości Wiazyń, powiat Wilejka:
Gdy otwarto więzienie w
Wilejce, po ucieczce bolszewików, oczom ludności przedstawił się straszliwy
widok pomordowanych przez NKWD więźniów. W jednej celi wisiał na drucie
kolczastym trup człowieka, powieszonego za szczęki, w innej kilku mężczyzn i
kobiet nagich, bez uszu, z wykłutymi oczyma. W ogrodzie przytykającym do
więzienia spostrzeżono, iż ziemia jest świeżo zruszana. Po rozkopaniu jej
znaleziono setki trupów ludzkich. Były to ofiary masowych mordów, popełnionych
przez NKWD.
Bardziej słynnym był mord
dokonany w Berezweczu, województwa wileńskiego, gdzie istniało duże więzienie.
Siedzieli w nim przeważnie okoliczni włościanie, oskarżani o niechętny wobec
władzy sowieckiej stosunek. Z chwilą wybuchu wojny więźniów nie zdołano
ewakuować i po prostu wszystkich wymordowano. W kilka godzin po wkroczeniu
Niemców otwarto bramy więzienia i naliczono w nim około 4 tysiące zwłok (patrz:
Załącznik Nr 6).
Charakterystyczny był mord
dokonany w sowieckim obozie koncentracyjnym w Prowieniszkach. Cała sprawa, na
podstawie zebranych następnie informacji, dokumentów i opowiadań dwóch
świadków, którym jedynie udało się ocaleć z masakry, miała przebieg
następujący:
Miejscowość Prowieniszki leży
na terytorium Republiki Litewskiej. W okresie okupacji sowieckiej 1940/41 i
stworzenia tzw. Litewskiej Socjalistycznej Republiki Rad, urządzono tam obóz
koncentracyjny zarówno dla przestępców kryminalnych, jak i politycznych. W chwili wybuchu wojny niemieckiej część
więźniów została wywieziona. Pozostało około 500 osób, pod strażą milicji
litewskiej, zorganizowanej przez bolszewików. Jednakże w chwili gdy zdawało
się, że Armia Czerwona opuściła już kraj, milicjanci zerwali sztandar czerwony
i wywiesili o barwach narodowych litewskich.
Po pewnym czasie do obozu zbliżyły się czołgi, które przez straż obozową
wzięte były początkowo za czołgi niemieckie. Okazały się jednak sowieckimi...
Bolszewicy otoczyli obóz,
wymordowali początkowo straż więzienną pod zarzutem zdrady, następnie wszystkim
więźniom kazali się zebrać na podwórzu. Gdy to nastąpiło, wjechały czołgi i
otwarły ogień z karabinów maszynowych. Zebrany tłum więźniów, ogarnięty
przerażeniem, widząc się otoczonym, tłoczył się coraz bardziej, zbijając w
kupę, przy czym każdy szukał ratunku i zasłony poza ciałami towarzyszy, bądź
żywych jeszcze, bądź już trafionych.
W krótkim czasie 500 ludzi
leżało pokotem na ziemi. Wtedy podeszli żołnierze i bagnetami dobijali lżej
rannych lub dających jakikolwiek znak życia.
Z ogólnej liczby zdołało ujść z życiem dwóch. Jeden ranny tylko, a
następnie niedobity, drugi zaś w ogóle nie trafiony, który wszelako upadł,
wymazał swoją głowę krwią i mózgiem obok zabitego i leżał nieruchomo, udając
martwego. Tych dwóch złożyło właśnie szczegółowe relacje o przebiegu masakry.
Najgłośniejszym wszelako z
masowych mordów dokonanych w Polsce przez władze sowieckie, była masakra
więzień lwowskich, w obliczu zbliżających się Niemców w r. 1941.
Fakt ten, podobnie jak inne
tego rodzaju, wyzyskała szeroko propaganda niemiecka, zamieszczając w prasie
obszerne relacje, fotografie i zapraszając dziennikarzy zagranicznych. We
Lwowie zamordowano przeszło 1.200 osób, spośród tych tylko, kogo nie zdążono
wywieźć w głąb Rosji.
Ze źródeł polskich nie zostały
dotychczas zgromadzone w tej sprawie wyczerpujące materiały. Jedynie prof.
Władysław Studnicki, który w okresie okupacji niemieckiej zbierał we Lwowie
materiały, dotyczące okupacji niemieckiej, w wydanej następnie broszurze pt. Rządy
Rosji sowieckiej we wschodniej Polsce 1939-1941, na s. 45 wspomina krótko:
W przededniu cofnięcia się
władz i wojska sowieckiego ze Lwowa, pod wpływem natarcia Niemców, rozpoczęło
się rozstrzeliwanie. Ofiarami tego w pierwszym rzędzie byli ci, których
pozostawienie w kraju uważały władze sowieckie za najbardziej niepożądane.
Rozstrzeliwanie odbywało się w sposób następujący: wywoływano więźnia,
prowadzono do piwnicy, w drodze otrzymywał wystrzał w tył głowy, całkiem dla
siebie niespodzianie. W ten sposób rozstrzelano 600 Ukraińców, 400 Polaków i 22
Żydów.
Podobnych mordów masowych
dokonano, jak już wspomniałem, na ogromnej przestrzeni od Zatoki Fińskiej do
Morza Czarnego. Nieco później jeden z masowych grobów, największy bodaj z
dotychczas znanych, odkryto w mieście Winnica, na Ukrainie. Tam władze
sowieckie wymordowały tych wszystkich Ukraińców, którzy uwięzieni byli za
przejawianie narodowo-ukraińskich, niepodległościowych tendencji politycznych. [14]
Na tle nowej wojny i tych
wszystkich krwawych wypadków, wstrząsających posadami świata, los 15 tysięcy
wojskowych polskich internowanych, a traktowanych jak jeńcy na terytorium
sowieckim, zaginionych bez wieści od półtora prawie roku zdawał się blednąć i sprawa ich zacichać. Ale
właśnie ta nowa zawierucha wojenna, klęska sowiecka i jej skutki w układzie sił
międzynarodowych, wyrzuciły zagadkę największej zbrodni na powierzchnię, jak
fale, które wzburzone wichrem, wyrywają przedmiot dawno już pogrzebany na dnie
morza i okazują go oczom zdumionych żeglarzy.
ROZDZIAŁ VIII
NA ZMYLONYCH ŚLADACH ZBRODNI
Co mówi Stalin, Mołotow,
Wyszynski o tajemniczym zniknięciu oficerów polskich? Daremne poszukiwania. Noty dyplomatyczne i konferencje. Sowieckie
aide-mémoire zamyka dyskusję.
Klęska sowiecka z każdym
tygodniem, począwszy od pierwszego dnia wojny, przybierała większe rozmiary.
Pod wpływem zmienionej sytuacji politycznej, Sowiety przechodzą do obozu
Aliantów zachodnich, wołają o pomoc, której im Churchill istotnie nie szczędzi. W lipcu roku 1941 Sowiety, stojące nad
brzegiem przepaści, gotowe są do wszelkich ustępstw i każdej ugody, byle się
przyczyniła do powstrzymania zwycięskiego pochodu armii niemieckiej. W tych
warunkach dochodzi do zbliżenia, a w rezultacie umowy, zawartej między rządem
polskim w Londynie i Związkiem Sowieckim.
Przyczyn tego porozumienia jest
wiele. Przede wszystkim wspólny wróg – Niemcy. Ale... Czyż Sowiety w stosunku
do Polski nie okazały się takim samym agresorem, a z pewnego punktu widzenia,
nawet gorszym? Niewątpliwie. Jednak rząd polski postanawia wykreślić z pamięci
niedawną przeszłość i zdradę Sowietów, po pierwsze dopingowany do tego kroku przez W. Brytanię, po drugie,
idąc za tendencją polityczną swego wodza naczelnego i premiera w jednej osobie,
gen. Sikorskiego, który był zawsze zwolennikiem porozumienia z Rosją. Po
trzecie, ze względu na realne, praktyczne korzyści, jakie ugoda podobna może
przynieść Polsce, w postaci zwolnienia wszystkich jeńców i ogromnej masy
deportowanej do Rosji ludności cywilnej polskiej, której cyfra, w obliczeniach
prowizorycznych, sięgać powinna około półtora miliona ludzi.
Po czwarte wreszcie, rząd
polski w Londynie nie wie, że 15 tysięcy jeńców polskich, w tym blisko 9
tysięcy oficerów, znikło bezpowrotnie z powierzchni ziemi...
Bo właściwie, kto o ich losie
coś wie? Poza odnośnymi władzami
sowieckimi nikt, nic konkretnego.
Rodziny w kraju, które nagle
przestały otrzymywać listy, domyślają się zaledwie i odpychają od siebie ten
straszliwy domysł ponurej zagadki.
Grupa jeńców, za drutami obozu
w Griazowcu, domyślać się jedynie może, znowuż na podstawie listów z kraju.
Grupa płk Berlinga na podstawie
słów, rzuconych przez komisarza Berię.
Ale rząd polski w Londynie miał
tylko utrudniony i pośredni dostęp do rodzin w kraju. Żadnego dostępu do obozu
jeńców w Griazowcu. Żadnego dostępu do grupy Berlinga w Małachówce.
W ten sposób, zawierając układ
z Sowietami, nie wysuwa innych postulatów, jak przywrócenie status quo
sprzed roku 1939, i... w dobrej wierze żąda wypuszczenia na wolność wszystkich
jeńców i deportowanych ludności cywilnej. Stanowisko to sprecyzowane zostało w:
a) nocie wręczonej przez polskie MSZ ministrowi
Edenowi dnia 8 lipca 1941 roku.
b) projekcie układu polsko-sowieckiego z dnia 12
lipca tegoż roku.
W rezultacie, dnia 30 lipca
1941 roku doszło do podpisania układu polsko-sowieckiego, którego protokół
dodatkowy brzmiał jak następuje:
1) Z chwilą przywrócenia
stosunków dyplomatycznych, Rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli
amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na
terytorium Związku Socjalistycznych Republik Rad, bądź jako jeńcy wojenni, bądź
z innych odpowiednich powodów.
2) Protokół niniejszy
wchodzi w życie równocześnie z układem z 30 lipca 1941 r.
Dnia 14 sierpnia 1941 roku
następuje podpisanie umowy wojskowej polsko-sowieckiej i od tej chwili do
formujących się na terytorium ZSSR oddziałów armii polskiej poczynają napływać
z obozów i więzień zwolnieni jeńcy polscy [15]
i ludzie cywilni. deportowani przez bolszewików w okresie inwazji na Polskę.
Wkrótce jednak dowództwo
polskie w ZSSR, orientuje się, że brak jest wielu, znanych dobrze, oficerów, o
których wiedziano z całą pewnością, że w r. 1939 trafili do niewoli sowieckiej.
Na przykład brakowało oficerów z grupy gen. Andersa, na czele z szefem sztabu
mjr Sołtanem, brakowało wieloletniego adiutanta gen. Sikorskiego, mjr Fuhrmana,
brakowało wielu pułkowników, a nawet generałów. Po upływie pewnego czasu
zorientowano się też w braku szeregu oficerów niższych stopni. W dalszym ciągu,
w miarę napływania jeńców wychodzi na jaw, że brakujących jest więcej, niż
zgłaszających się. Skonsternowane tym stwierdzeniem władze polskie, zwracają
się najpierw do sowieckich oficerów łącznikowych. Ci ze swej strony dają
odpowiedzi wymijające, mówią coś o zwolnieniu znacznej ilości jeńców do ich
ojczyzny jeszcze w roku 1940.
Ale władze polskie mają już
kontakt bezpośredni ze zwolnionymi jeńcami z grupy obozu Griazowca. Od nich
dowiadują się, że nieobecnych oficerów nie ma też w kraju, gdyż otrzymywali od
ich rodzin alarmujące listy z zapytaniem o ich los. Tłumaczenie zatem oficerów
łącznikowych sowieckich nie może być ścisłe. Rzecz trzymana jest na razie w
dyskrecji i wydane rozporządzenia do władz ruchu podziemnego pod okupacją
niemiecką, aby wersja została sprawdzona. Być może Niemcy osadzili ich w
obozach? Jednocześnie przy Dowództwie
Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR utworzony zostaje specjalny referat, którego
zadaniem jest sporządzenie listy zaginionych.
Zaznaczyć należy, iż mimo wielu
poszlak, w tej pierwszej fazie kontaktu z władzami sowieckimi, przedstawiciele
polscy nie chcieli kwestionować dobrej woli rządu sowieckiego. Przypuszczenie,
iż tylu oficerów i szeregowych można było po prostu zgładzić, nikomu nie
przychodziło na myśl. Przypuszczano natomiast, że powodem niezwolenienia jeńców
jest niesumienność władz lokalnych, bądź też ogromne trudności komunikacyjne, z
którymi Sowiety walczyć musiały podczas trwającej wojny.
Ambasadorem polskim w Moskwie
wyznaczony został podówczas pan Kot, zresztą wyraźny zwolennik sojuszu z
Sowietami. Dziwnym zbiegiem okoliczności na jego to osobę przypadło gros starań,
które rzuciły następnie niedwuznaczne światło na zagadkę katyńską. Dziwnym
dlatego, że człowiek ten przeszedł następnie do quislingowskiego „rządu
warszawskiego” pod rozkazami Moskwy i w r. 1945 został z jego ramienia
ambasadorem w Rzymie... Ale wówczas działał jak inni w dobrej wierze, a jego
rozmowy i interwencje, spisane i zaprotokółowane skrupulatnie, stanowią dziś
archiwum organicznie związana ze sprawą Katynia i innych zbrodni.
Pierwsza z tych rozmów, na
temat zaginionych jeńców, odbyła się pomiędzy nim i Wyszynskim, zastępcą
Komisarza Spraw Zagranicznych Sowietów, w dniu 20 września 1941 roku.
Po siedmiu dniach, 27 września,
ambasador Kot wręcza rządowi sowieckiemu notę, w której wymienia szereg
wypadków:
1) przetrzymywania obywateli
polskich indywidualnie lub grupowo w obozach pracy przymusowej i więzieniach,
2) uniemożliwianie im kontaktu
z ambasadą polską,
3) uniemożliwianie obywatelom
polskim swobodnego wyboru, oraz zmiany miejsca zamieszkania,
4) zmuszanie ich w dalszym ciągu
do pracy w warunkach więźniów,
5) odmawianie wydawania
świadectw amnestyjnych.
Panowie Kot i Wyszynski
spotykają się znowuż dnia 6 października, a dnia 13 października 1941 r.
ambasada polska składa ponowną notę w sprawie niewypełnienia zobowiązań sowieckich
co do zwolnienia z obozów obywateli polskich.
Od 30 lipca, dnia podpisania
umowy, upływa już dwa i pół miesiąca! Gdzież są oficerowie polscy w liczbie
przeszło 8 tysięcy? Gdzie reszta jeńców, około 7 tysięcy? Pan Kot nie chce jednak doprowadzić do zadrażnienia
i chce być cierpliwym. Zresztą do Rosji ma przyjechać sam generał Sikorski.
Nazajutrz tedy po wręczeniu noty, dnia 14 października, mówi do towarzysza
Wyszynskiego:
– Mam nadzieję, że gdy gen. Sikorski
przyjedzie, znajdzie on już wszystkich swoich oficerów.
– Oddamy wam wszystkich ludzi, jakich mamy –
odpowiada Wyszynski – ale nie możemy dać tych, których nie posiadamy. Na
przykład Anglicy podają nam nazwiska swoich ludzi, którzy mają się znajdować w
ZSSR, a których w rzeczywistości tu nigdy nie było.
I pan Wyszynski wzrusza
ramionami, jakby pierwszy raz słyszał o tym, że w centrum Sowietów, gdzie się
rejestruje nie tylko ludzi, ale ich czyny i słowa, miało się znajdować jeszcze
w roku 1940 piętnaście tysięcy oficerów i szeregowych armii polskiej,
zamkniętych w obozach. On, były najwyższy prokurator najbardziej policyjnego
państwa na świecie!
Generał Sikorski pragnie
dobrych stosunków z Sowietami. Ma z tego powodu kłopoty wewnątrz własnego rządu
i społeczeństwa, które nie może zapomnieć krzywd doznanych. Nie może strawić
tego sojuszu z wrogiem. Sikorski traktuje aktualne względy polityczne za sprawę
nadrzędną, zaś utyskiwania, protesty i pogłoski o zaginionych jeńcach za złe
podszepty i defetyzm. Nie wierzy, żeby mogli zginąć bez śladu.
– Znajdą się! – powiada.– Przecież nie chcecie panowie wmówić, że rząd
sowiecki kazał ich po prostu zamordować. Absurd! Niemożliwe.
W tej dobrej wierze oczekuje
jeszcze na sprawdzenie w kraju, okupowanym przez Niemców. Wreszcie nadchodzi stamtąd wieść, wieść hiobowa:
„Nikt poszukiwanych oficerów nie widział w kraju na wolności. Nie ma ich też w
obozach jeńców niemieckich. Nikt nie słyszał o żadnym przekazaniu na granicy.
Wszystkie rodziny potwierdzają zgodnie, że korespondencja z nimi ustała od
kwietnia-maja roku 1940, gdy jeszcze byli z całą pewnością w rękach
sowieckich”.
Sikorski każe się skontaktować
z ambasadą polską w Moskwie. Ambasada odpowiada, że na ślad tych ludzi w
dalszym ciągu nie natrafiono. Wówczas premier polski, wciąż w płaszczyźnie
przyjaznych negocjacji, zwraca się do ambasadora sowieckiego w Londynie z
listem osobistym w dniu 15 października 1941 roku. Na list ten nie otrzymuje odpowiedzi...
Wydaje więc polecenie podjęcia bardziej energicznych kroków w Moskwie.
Ambasador Kot udaje się tedy dnia
22 października, bezpośrednio do Mołotowa. Powołując się na swe poprzednie
rozmowy z Wyszynskim, mówi:
– Dałem szereg przykładów p. Wyszynskiemu, do
jakich ośrodków nie dotarło zarządzenie amnestii i jakie kategorie naszych
obywateli, jak na przykład oficerowie, sędziowie, prokuratorzy, policjanci nie
zostali zwolnieni.
Mołotow w odpowiedzi więcej
odkrząkiwał, niż mówił. Nic dziwnego: jesień późna, zimno, głęboka Rosja.
Ludzie chodzą przeziębieni. Opału brak. Wojna. Jednak z tego, co wykrząkał,
wyrozumieć można było słowa:
– W związku z wielkimi trudnościami
transportowymi i administracyjnymi... w szeregu okręgów pozostali niewątpliwie
w dotychczasowych miejscach zamieszkania...
[zdjęcie Mołotowa w
oryginale, z opisem:]
Mołotow też nie wie, gdzie
się mogli zapodzieć zaginieni jeńcy polscy?
„W związku z wielkimi trudnościami transportowymi...” – mówi dnia 22 października 1941 roku,
podsycając tym nadzieję na ich powrót.
Właściwie strona polska z
odpowiedzi tej jest zadowolona. Ostatecznie Mołotow to nie jakiś bezprizornyj,
bezdomny chłopak, który może gwizdać na wiatr, co mu fantazja przyniesie do
głowy. Zbyt wysokie zajmuje stanowisko i zbyt odpowiedzialne są jego słowa,
nawet przez zachrypnięte gardło wypowiadane. Należy zaś je rozumieć, jako potwierdzenie
optymistycznych przewidywań, że jeńców wywieziono prawdopodobnie na daleką
północ i teraz nie ma technicznej możliwości ich sprowadzenia.
Pomimo tego ambasador Kot
wręcza Mołotowowi, w dniu 1 listopada, notę o treści poufnej. Chodziło w niej,
aby sprawę jeńców jakoś załatwić, jeszcze przed przybyciem spodziewanym
generała Sikorskiego. Jednocześnie Kot prosi o rozmowę Wyszynskiego, która
odbywa się nazajutrz, dnia 2 listopada i jest czwartą z kolei na ten temat.
Wspominając o zdaniu Mołotowa, że zapewne tylko trudności techniczne stoją na
przeszkodzie w powrocie jeńców, ambasador polski prosi o jedno:
– Czy nie można ułatwić choćby telegraficznego
porozumienia z nimi? Przecież ktoś w końcu musi wiedzieć, gdzie się znajdują?
Wyszynski był tego dnia wyraźnie
w złym humorze. Wzruszył ramionami:
– Więc gdzie, zdaniem pana, mogą być?
Kot wymienił kilka nazw
domniemanych obozów. Wyszynski znowu wzruszył ramionami.
– Ileż czasu już minęło od podpisania umowy –
podjął po chwili milczenia Kot – a tak wielu z naszych ludzi nie uzyskało
wolności, która im się według prawa należy. Nie otrzymujemy od nich nawet
listów lub depesz. Nie mamy ich adresów. Tymczasem pan komisarz obiecał mi w
rozmowie z dnia 14 października dostarczyć interesujące zestawienia nazajutrz.
– Istotnie powiedziałem to, ale 15 nastąpił
wyjazd z Moskwy, w związku z czym rozluźniły się kontakty pomiędzy
poszczególnymi urzędami. To właśnie wpływa na opóźnienie danych...
– Centrala NKWD lub „GUŁAG” [16] posiadają odpowiednie dane. Proszę mi
umożliwić wysłanie delegatów, którzy by w towarzystwie urzędników NKWD
objechali obozy z tymi ludźmi, przyszli z pomocą i dodali otuchy, ułatwiając
przetrzymanie zimy.
– Pan ambasador stawia kwestię tak, jakbyśmy
chcieli jakichś obywateli polskich skrywać. Gdzież oni są?! – I Wyszynski
trzepnął sobie po kolanach. Później odwrócił głowę i patrzał w okno. Za oknem
cicho, bezszelestnie padał śnieg. Obydwaj panowie zapalili papierosy. Ambasador
polski zaciągnął się dymem, poprawił na fotelu i oświadczył:
– Dane posiadane przeze mnie mam od naocznych
świadków z zeznań i protokółów. Widzieli oni, że w takim czy innym czasie, tylu
lub tylu naszych oficerów zostało wywiezionych w jakimś nieznanym kierunku.
Gdybym dostał ścisłe dane od panów, zużytkowałbym je. Przecież ludzie to nie
para, nie śnieg, który teraz, oto, pada i na wiosnę się ulatnia...
Wyszynski odpowiedział:
– Pewna ilość osób ze spisów podanych przez
pana ambasadora już się odnalazła, innych szukamy. Gdy będę miał resztę
konkretnych nazwisk, mogę zwrócić się do kompetentnych władz i nawet ukarać
kogo należy. Te sprawy należą do mnie, bo referat polski w Komisariacie Spraw
Zagranicznych mnie właśnie podlega.
W dziesięć dni później, dnia 12
listopada, w piątej rozmowie z Kotem, Wyszynski oświadczył:
– W moim przekonaniu oficerowie są już
zwolnieni. Chodzi tylko o stwierdzenie, gdzie są? Jeżeli by ktoś z nich nie
znajdował się jeszcze na wolności, oczywiście będzie oswobodzony. Dla mnie
problem ten w ogóle nie istnieje.
Ale oficerowie się nie
zjawiali.
Bezsilny wobec ciągłych
wybiegów, wykrętów i nowych wersji zgłaszanych przez stronę sowiecką, rząd
polski zwrócił się do rządu brytyjskiego, prosząc o pośrednictwo.
Interwencja brytyjska nastąpiła
w dniu 3 listopada 1941. Dnia 8 listopada komisarz Mołotow wystosował notę, w
której znajdował się następujący ustęp:
Zgodnie z rozporządzeniem
Prezydium Rady Najwyższej ZSSR z 13 sierpnia 1941 roku o amnestii, wszyscy
obywatele polscy, którzy byli pozbawieni wolności jako jeńcy wojenni czy też na
zasadzie innych dostatecznych powodów, są zwolnieni, przy czym określonym
kategoriom zwolnionych jeńców i jeńcom wojennym, władze sowieckie udzieliły
pomocy materialnej.
Z noty tej jednoznacznie
wynika, że wszyscy jeńcy zostali
zwolnieni. Gdzież są w takim razie generałowie, pułkownicy, tysiące oficerów
niższych stopni?!! Gdzie policja i
żandarmeria, deportowana i osadzona w roku 1939 w obozie dla jeńców w
Ostaszkowie?!...
Krążą plotki, że gdzieś w
obozach koncentracyjnych na dalekiej północy. Ale oto dnia 14 listopada 1941
roku, ambasador sowiecki przy rządzie polskim w Londynie, Bogomołow, wręcza
ambasadorowi polskiemu Raczyńskiemu notę, w której między innymi oświadcza:
Zwolnieni zostali wszyscy
oficerowie polscy znajdujący się na terytorium ZSSR. Wyrażone zaś przez Pana
Prezesa Rady Ministrów przypuszczenia, że wielka ilość oficerów polskich jest
rozsiana w północnych obwodach ZSSR, oparte są widocznie na nieścisłych
informacjach.
W chwili, gdy pan Bogomołow w
Londynie odbierał w ten sposób ostatnią nadzieję rządowi polskiemu na
odnalezienie zaginionych jeńców, nadzieję, której kurczowo się trzymały władze
polskie, wmawiając w siebie i we władze sowieckie, że tamci są pewnie gdzieś na
dalekiej północy... tegoż 14 listopada
ambasador Kot dociera do samego dyktatora Związku Sowieckiego, Józefa Stalina.
Stalin przyjął go w obecności komisarza Mołotowa. Rozmowa ta, podobnie jak
wszystkie poprzednie i następne, spisana została zaraz po jej zakończeniu.
Ambasador Kot, który tytułował
Stalina per „Panie Prezydencie”, poruszył szereg bieżących spraw, wymagających
uregulowania w tych, na nowo nawiązanych, stosunkach polsko-sowieckich.
Stalin ma zwyczaj podczas
rozmów, zwłaszcza gdy kogoś słucha, kłaść przed sobą kawałek papieru i
gryzmolić na nim ołówkiem różne postacie, figury, czasem liczby. Nikt właściwie
dokładnie tym rysunkom się nie przyjrzał, albowiem dyktator jednej szóstej
części globu nagle, nerwowym ruchem, zamazuje to, co narysował, najczęściej
mnie papier zamazany, rzuca go w kąt, bierze czystą ćwiartkę i znowu rysuje.
Rysuje, rysuje bez końca. Ale słyszy przy tym każde słowo, które się doń mówi,
bo gdy co wtrąci, to zawsze na temat.
– Zabrałem już Panu Prezydentowi, zajętemu tak
ważnymi sprawami, wiele czasu. Mam jednak jeszcze jedną sprawę, czy mógłbym ją
poruszyć? – zapytał ambasador Kot.
– Proszę bardzo, panie ambasadorze –
odpowiedział Stalin uprzejmie, kiwnął przy tym głową pochyloną nad papierem, na
którym rysował pikę. Zwyczajną kozacką pikę.
– Jest pan autorem amnestii dla obywateli
polskich w ZSSR. Czy zechciałby pan wpłynąć, aby ten gest został w pełni
wykonany?
– O, czyż są jeszcze nie zwolnieni Polacy?
– odrzucił Stalin, jakby o tym po raz
pierwszy słyszał.
Mołotow, siedzący z drugiej
strony stołu, ani mrugnął.
– Z obozu w Starobielsku, rozpuszczonego
wiosną 1940, nie mamy jeszcze ani jednego oficera... – i Kot chciał dalej mówić
o Kozielsku i Ostaszkowie, ale Stalin mu przerwał.
– Rozpatrzę sprawę. Jednak ze zwolnieniami
różnie bywa. Jak się nazywał dowódca obrony Lwowa, jeśli się nie mylę, generał
Langer?
– Generał Langner, Panie Prezydencie –
poprawił ambasador.
– Słusznie, generał Langner. Zwolniliśmy go
jeszcze w zeszłym roku. Przywieźliśmy go do Moskwy, rozmawialiśmy z nim.
Tymczasem uciekł on zagranicę, bodaj że do Rumunii.
Mołotow potwierdza kiwnięciem
głowy.
– Amnestia nasza nie zna wyjątków – ciągnął
dalej Stalin – ale z pewnymi wojskowymi
mogło się stać jak z generałem Langnerem.
– Mamy nazwiska i spisy – odpowiedział pan Kot
– na przykład dotychczas nie odnalazł się generał Stanisław Haller, brak nam
oficerów ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa, wywiezionych stamtąd w
kwietniu-maju roku 1940.
– Zwolniliśmy wszystkich, nawet ludzi, których
nam przysyłał generał Sikorski, by wysadzali mosty i zabijali sowieckich
obywateli. Nawet te osoby pozwalnialiśmy. – Stalin zmiął papier i rzucił pod
stół. – Zresztą to nie generał Sikorski ich wysyłał, tylko jego szef sztabu
Sosnkowski. [17]
– A więc prośba moja do Pana Prezydenta –
odezwał się znów ambasador Kot – polega na tym, aby zechciał wydać polecenia, iżby
oficerowie, których potrzebujemy, byli zwolnieni. Posiadam protokóły o tym,
kiedy ich z obozu wywożono.
– Czy istnieją dokładne spisy? – zapytał
Stalin, z odcieniem wyraźnego zainteresowania. Wstał i zaczął przechadzać się
wzdłuż pokoju. Tam i nazad, tam i nazad.
– Wszystkie nazwiska są zapisane u sowieckich
dowódców obozów, którzy co dzień wszystkich jeńców wywoływali do apelu. Ponadto
NKWD z każdym z osobna prowadziło dochodzenie. Nie oddany został ani jeden
oficer ze sztabu generała Andersa, armii, jaką dowodził w Polsce.
Stalin zatrzymał się nagle,
zapalił papierosa, wysłuchał uważnie ostatnich słów i podszedł do telefonu,
stojącego na stole, przy którym siedział Mołotow. Szybkim ruchem zdjął
słuchawkę z aparatu... i w tej chwili Mołotow, po którego twarzy przebiegł
ledwo dostrzegalny uśmiech, powiedział:
– To nie tak się łączy... – i przesunął
przełącznik, po czym siadł z powrotem, tym razem przy głównym stole
konferencyjnym.
Cisza panowała w pokoju. Stalin
dzwoni do NKWD.
– ... Tu Stalin. Czy wszyscy Polacy zostali
zwolnieni z więzień?... – chwila ciszy. Słucha. – No, bo tu u mnie jest
ambasador polski, który mi mówi, że nie wszyscy... – słucha dłuższą chwilę, po
czym odkłada telefon i wracając do stołu konferencyjnego zmienia temat rozmowy.
Upłynęło może pięć, może osiem minut i nagle zadzwonił telefon. Stalin wstał
sam. Słuchał. Raz tylko mruknął coś pod nosem, ale nie powiedział słowa.
Odłożył słuchawkę, wrócił na swoje miejsce i tym razem milczał. Ambasador Kot uznał, że audiencja jego dobiegła
końca.
Józef Stalin wyraźnie
powiedział, że nie wie, gdzie są i co mogło się stać z jeńcami, którzy w roku
1939/40 przebywali w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku...
A jednak ze strony polskiej w
dalszym ciągu nie dopuszczano myśli, by z liczby około 15 tysięcy brakujących
jeńców, wszyscy mieli zniknąć na zawsze! Wbrew nocie posła Bogomołowa, wbrew
wszystkim oświadczeniom sowieckim, które wyraźnie stwierdzały, że nie wiedzą
nic o takich jeńcach. Nie wierzono władzom sowieckim, że zostali zwolnieni w r.
1940, nie wierzono też że ich nie ma na terytorium Związku Sowieckiego.
Przeciwnie, pocieszano się, przypuszczając, że skazano ich na bardzo ciężkie
warunki bytowania i teraz, rząd sowiecki, nie chcąc się do tego przyznać,
usiłuje jakoś sprawę zatuszować przez jej odwlekanie, może przeprowadzić ją
etapami... może istotnie zza kręgu polarnego nie jest w stanie ich dostarczyć.
Zima. Straszna zima zapanowała nad krajem. W pocieszeniu tym jednak tliła się
jednocześnie troska: jak oni tam żyją w tych mrożących warunkach sowieckich
obozów koncentracyjnych za kręgiem polarnym?!
Pierwsza rozmowa ze Stalinem
odbyła się 14 listopada 1941 roku. Od tego czasu nie podejmowano żadnych
kroków, w oczekiwaniu na przyjazd generała Sikorskiego do Rosji.
Dnia 1 grudnia ambasada polska
przygotowała dla Sikorskiego: „Notatkę w sprawie internowanych żołnierzy W.P. z
obozów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie”. Notatka ta stwierdzała fakt niewątpliwy, iż
ponad 98% wszystkich oficerów i żołnierzy zostało z powyższych trzech obozów
wywiezionych wiosną roku 1940 i ślad po nich zaginął.
Generał Sikorski przybył do
Moskwy, przestudiował notatkę, wziął ze sobą generała Andersa, wówczas
mianowanego dowódcą wszystkich oddziałów formowanych w Rosji, oraz ambasadora
Kota i udał się na Kreml. Tam, a było to
dnia 3 grudnia 1941 roku, przyjęty został przez Stalina, jak zawsze w obecności
Mołotowa.
Gen. Sikorski: – ... stwierdzam wobec pana prezydenta, że
jego oświadczenie o amnestii nie jest wykonywane. Dużo, i to najcenniejszych,
naszych ludzi znajduje się jeszcze w obozach i więzieniach.
Stalin (rysując): – To jest
niemożliwe, gdyż amnestia dotyczyła wszystkich i wszyscy Polacy są zwolnieni.
(Ostatnie słowa kieruje do Mołotowa, a ten kiwa potwierdzająco głową.)
Gen. Sikorski: (sięga po trzymaną przez Andersa listę) – Nie
naszą jest rzeczą dostarczać dokładne spisy naszych ludzi, pełne listy mają
komendanci obozów. Mam ze sobą listę około 4.000 oficerów, których wywieziono
siłą i którzy znajdują się jeszcze obecnie w więzieniach lub obozach. Ten spis
nie jest pełny, zawiera bowiem tylko nazwiska, które się dało zestawić z
pamięci. Poleciłem sprawdzić, czy nie ma ich w kraju, z którym mam stałą
łączność. Okazało się, że nie ma tam żadnego z nich, podobnie jak w obozach jeńców
wojennych w Niemczech. Ci ludzie znajdują się tutaj. Nikt z nich nie wrócił.
Stalin: – To niemożliwe! Oni uciekli.
Gen. Anders: – Dokądże mogli uciec?
Stalin: – No, do Mandżurii na przykład...
Gen. Anders: – To jest niemożliwe, żeby wszyscy mogli uciec...
Większość tych oficerów, wymienionych w spisie, znam osobiście. Są wśród nich
moi oficerowie sztabu i dowódcy.
Stalin: – Na pewno zwolniono ich, tylko jeszcze nie
przybyli.
Gen. Sikorski: – Rosja jest wielka i trudności również duże.
Może władze lokalne nie wykonały rozkazu? Gdyby ktokolwiek wydostał się poza
granice Rosji, ten na pewno zameldowałby się u mnie.
Stalin: – Wiedzcie, że rząd sowiecki nie ma
najmniejszego powodu, żeby zatrzymywać choć jednego Polaka.
Mołotow: – Myśmy zatrzymali tylko tych, którzy po
wojnie dopuścili się zbrodni, wywoływali dywersje, zakładali stacje radiowe
itp. O tych wam na pewno nie będzie chodziło.
Kot: – Oczywiście, że nie, ale prosiłem, żeby nam
dano spisy tych ludzi, gdyż w bardzo wielu wypadkach oskarża się o to gorących
patriotów i absolutnie niewinnych.
Mołotow potakuje.
Gen. Sikorski: – Dobrze by
było, żeby pan prezydent dał publiczne wyjaśnienie w tej sprawie, żeby wywołać
w Rosji Sowieckiej zwrot zasadniczy dla Polaków. Nie są to przecież turyści, ale
ludzie wywiezieni siłą ze swych domów. Nie znaleźli się tu z własnej woli, lecz
zostali deportowani i przeszli olbrzymie cierpienia.
Stalin: – To będzie załatwione. Specjalne zarządzenia
zostaną wydane władzom wykonawczym, trzeba jednak zrozumieć, że prowadzimy
wojnę.
[zdjęcie Stalina w
oryginale, z opisem:]
„Nie wiem, gdzie oni są” –
mówi Stalin dnia 3 grudnia 1941 r. – Może uciekli do Mandżurii?...”
Rozmowa ta jeszcze bardziej
utwierdziła stronę polską w przekonaniu, że zaginieni jeńcy żyją i są przetrzymywani
na dalekiej północy lub gdzieś na równie dalekim wschodzie, na co by wskazywały
supozycje Stalina, że jeńcy „uciekli do Mandżurii”, a następnie jego słowa, że
„wszystkich zwolniono”, że „jeszcze nie przybyli”, że wreszcie „wyda odnośne
zarządzenia władzom wykonawczym”.
Po tej wizycie na Kremlu
nastąpiła krótka przerwa w interwencjach dyplomatycznych. Natomiast ze strony
polskich władz wojskowych, do poszukiwania na własną rękę wyznaczony został
wspomniany już wielokrotnie mjr Józef Czapski (zwolniony z obozu w Griazowcu),
który z pominięciem wszystkich władz pośrednich udał się wprost do generała
Nasiedkina, komendanta wszystkich obozów koncentracyjnych (GUŁAG), następnie do
generałów NKWD Bzyrowa i Rajchmana (patrz: Załącznik Nr 7). Misja jego
zakończyła się niepowodzeniem zupełnym. Żaden z tych dostojników
sowieckich „nie wiedział”, co się stało,
co się w ogóle stać mogło z 15 tysiącami jeńców polskich!
Tymczasem kalendarz przewalił
już za Nowy Rok i wskazywał 1942.
Dnia 28 stycznia, rząd polski w
Londynie wystąpił raz jeszcze z interwencją w sprawie zaginionych jeńców. Była
to kolejna nota nr 49. Ze strony sowieckiej nie nastąpiła żadna na nią
odpowiedź...
Czekano więc.
Czekano w styczniu, czekano w
lutym. Usiłowano przeczekać zimę. Wciąż z oczyma utkwionymi w daleką północ.
Ażeby zrozumieć to stanowisko strony polskiej, graniczące z zaślepieniem,
nieomal z maniackim uporem, z jakim wszystkie nadzieje uczepiono do Koła
Polarnego, należy nadmienić, iż tam właśnie, za tym Kołem Polarnym, znajdowało się gros sowieckich obozów
koncentracyjnych, w których siedziało nie tysiące, ale miliony więźniów! Nadzieja zaś podsycana była
wciąż na nowo przez przybywających stamtąd Polaków, pojedynczo i grupowo,
którzy istotnie w przejeździe przez tundry i tajgi północy, gdzieś po drogach,
po etapach, po obozach przejściowych ubiegłych miesięcy natrafiali na ślady
jakichś jeńców polskich. Była to jednak pomyłka. Chodziło bowiem wciąż o tych
samych, nie z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska, ale z obozów internowanych
w państwach bałtyckich, których władze sowieckie zagarnęły łącznie z tymi
państwami i zesłały na daleką północ do ciężkich robót przymusowych. W tym
rozgardiaszu wojennym, plątaninie dat i losów ludzkich, o taką pomyłkę było
łatwo. Myślano tedy, że gdy ruszą lody... Ale lody tam ruszają późno.
Nie czekając tej daty, a śnieg
jeszcze pokrywał grubą warstwą Rosję, dnia 18 marca 1942 roku, generał Anders,
w towarzystwie swego szefa sztabu, płk Okulickiego, znów prosi o audiencję
u wszechwładnego. Stalin przyjął ich na
Kremlu i Mołotow był naturalnie obecny.
Anders przedstawia sytuację
tworzącej się armii polskiej w Sowietach i mówi:
– Ale ciągle brakuje nam oficerów. Do tego
czasu nie zjawili się wciąż oficerowie z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa.
Oni jednak muszą być gdzieś u was. Zebraliśmy dodatkowe dane i wręcza dwie listy, które zabiera mu z ręki
Mołotow. Gdzież oni mogli się podziać?
Mamy ślady ich pobytu nad Kołymą.
Stalin, paląc papierosa i
bazgrząc na papierze, odpowiada:
– Ja już wydałem wszystkie rozkazy, by ich
zwolnić. Mówią nawet, że są na Ziemi Franciszka Józefa, a tam przecież nikogo
nie ma. Nie wiem, gdzie są. Na co nam ich trzymać? Być może znajdują się w
obozach na terenach, które zajęli Niemcy, rozbiegli się...
– To niemożliwe, o tym byśmy wiedzieli –
wtrącił żywo płk Okulicki.
– Myśmy zatrzymywali tych tylko Polaków,
którzy są na niemieckiej służbie – odparł sucho Stalin i zmienił temat rozmowy.
„Na terenach zajętych przez
Niemców?” „Rozbiegli się?” Skąd się mieli rozbiec? W jakim miejscu, z jakiego
obozu? Kiedy się na tych terenach mogli znaleźć?...
Oto po ośmiu miesiącach
daremnych poszukiwań, po czterdziestu dziewięciu notach dyplomatycznych, po
niezliczonych konferencjach, staraniach, zabiegach, prośbach – na które wszystkie
była tylko odpowiedź: „nie wiemy!”, albo: „oddaliśmy ich już w roku 1940” –
Stalin rzuca, niezrozumiałe na razie zdanie. Tak sobie, en passant, puszczając
jednocześnie dym z papierosa i odrywając wzrok od bezmyślnego kawałka papieru,
na którym rysował, tym razem, jakiegoś fantastycznego byka... Czy nagle wpadł mu ten pomysł do głowy, czy
został ukartowany z góry? Czy miał to być próbny balon, który w rok później
stanie się podwaliną sowieckiej wersji oficjalnej? Decydującym zwrotem w
stanowisku sowieckim wobec coraz bardziej drażliwej sytuacji wytworzonej
naleganiem strony polskiej? Raczej nie
to ostatnie. Gdyż w późniejszych negocjacjach na ten temat i odpowiedziach
oficjalnych, strona sowiecka nie powróci na razie do tego oświadczenia i nie
podtrzyma słów, rzuconych z papierosowym dymem przez Stalina. Wręcz przeciwnie.
Gdy rząd polski złożył w
sprawie zaginionych jeńców jeszcze jedno memorandum w dniu 19 maja 1942 r. i
jeszcze jedną notę w dniu 13 czerwca tegoż roku (patrz: Załącznik Nr 8), Ludowy
Komisariat Spraw Zagranicznych oświadczył w aide-mémoire, z dnia 10 lipca 1942
r., co następuje:
Wiadomym jest, iż wielu
obywateli polskich, którzy byli zwolnieni jeszcze przed wydaniem dekretu o
amnestii, wyjechało z ZSSR do ojczyzny. Należy również zaznaczyć, iż wielu
obywateli polskich, spośród zwolnionych na podstawie dekretu, uciekło
zagranicę, przy czym niektórzy z nich zbiegli do Niemiec... Wreszcie w związku
z nie zorganizowanymi przejazdami w zimie 1941 roku, z północnych obwodów ZSSR
do południowych, które nastąpiły wbrew wielokrotnym uprzedzeniom Ludowego
Komisariatu, pewna część obywateli polskich uległa w drodze chorobom i była
wysadzona na rozmaitych stacjach, przy czym niektórzy z nich zmarli w drodze.
Wszystkie te okoliczności mogły naturalnie spowodować, że pewna liczba
obywateli polskich nie dała o sobie znać...
Na dwa dni przed tym
ostatecznym, zamykającym dyskusję, oświadczeniem sowieckim, dnia 8 lipca, pan
Kot, w towarzystwie chargé d'affaires Sokolnickiego, złożył wizytę
pożegnalną Wyszynskiemu i w rozmowie, która miała raczej charakter prywatny,
Wyszynski powiedział:
– Co do rzekomego przetrzymywania Polaków w
więzieniach czy obozach, to muszę zapewnić pana ambasadora, że zbadałem tę
sprawę i ich tam naprawdę nie ma. Oficerów nie ma ani na dalekiej, ani na
bliższej północy, ani gdzie indziej. Może są poza ZSSR, może część zmarła...
Wszyscy są oswobodzeni. Część została zwolniona przed naszą wojną z Niemcami,
część później.
– Co do oficerów – odpowiedział Kot – to muszę
stwierdzić, że właśnie z kraju otrzymuję największą ilość zapytań od ich
rodzin, pełnych niepokoju o ich los, bo ich tam nie ma. Nie ma ani jednego.
– Jeśli naszych jeńców zwolniono – wtrącił
Sokolnicki – to proszę o dostarczenie mi spisu zwolnionych, oraz daty i miejsca
zwolnienia. Rząd sowiecki wielokrotnie spisy jeńców sporządzał i dostarczenie
listy nie może sprawiać trudności.
Wyszynski rozłożył ręce:
– Niestety takich spisów nie
mamy.
Stosunki polsko-sowieckie
zaczęły się psuć. Okazało się, iż rząd sowiecki, po powstrzymaniu pierwszego
uderzenia niemieckiego, bynajmniej nie ma zamiaru zrezygnować z pół Polski,
którą anektował przy poparciu tychże Niemców w r. 1939/40. Począł też czynić
dalsze trudności w formowaniu armii polskiej. Daje temu wyraz ostatnia nota
rządu polskiego, ostatnia przed zasadniczym zwrotem w całej sprawie, złożona w
Moskwie dnia 27 sierpnia 1942 roku:
... To negatywne stanowisko
rządu sowieckiego do dalszego rozwoju armii polskiej, znajduje również
potwierdzenie w fakcie nie odnalezienia dotychczas jeszcze przeszło 8 tysięcy
oficerów polskich, przebywających wiosną roku 1940 w obozach jeńców w
Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, mimo tylokrotnych interwencji rządu
polskiego i mimo iż częściowa lista tych oficerów została wręczona
przewodniczącemu Rady Komisarzy Ludowych (Stalinowi), przez generała
Sikorskiego w grudniu 1941 roku, oraz przez generała Andersa w marcu 1942.
Nie zmieniło już jednak to
oświadczenie zasadniczego stanowiska rządu sowieckiego w sprawie tajemniczej
zagadki zniknięcia jeńców polskich. To zasadnicze stanowisko sprecyzowane
zostało w wymienionym aide-mémoire z dnia 10 lipca, w którym rząd sowiecki za
przyczynę zaginięcia podaje tylko:
1) wyjechali do ojczyzny,
2) uciekli zagranicę,
3) zmarli w drodze.
O żadnej innej wersji ze strony
sowieckiej nie było wtedy [wiadomo].
ROZDZIAŁ IX
STRASZLIWA REWELACJA RADIA NIEMIECKIEGO.
„Wszyscy zamordowani
strzałem w kark! Pod Smoleńskiem
wykopano 10 tysięcy oficerów polskich.”
I znowuż nieprzenikniona
zasłona okryła los zaginionych. Nieprzeniknione milczenie panowało też w prasie
światowej na ten temat, gdyż daremne poszukiwania rządu polskiego nie były
rozgłaszane, jakkolwiek najwyższe czynniki angielskie i amerykańskie wiedziały
oczywiście o przebiegu negocjacji, a rząd brytyjski sam interweniował w tej
sprawie. Do prasy rzecz ta się nie dostawała w trosce, jak to się mówiło po
cichu, o dobro jedności obozu Narodów Zjednoczonych, a jeszcze ciszej: w obawie
szantażu ze strony sowieckiej. Ten szantaż w każdej chwili mógł się wyrazić
groźbą zawarcia odrębnego pokoju pomiędzy Niemcami i Sowietami. W ten sposób minęła jesień roku 1942,
przyszła zima i wreszcie wiosna 1943. Miesiące brzemienne w wypadki, od których
zależeć miały przyszłe losy świata.
Wśród tych wypadków zaszedł też
jeden, nieznaczący i prawie nieinteresujący. Niemcy, do nieskończonego łańcucha
pogwałceń prawa międzynarodowego i wojennego, dodali jeszcze jedno ogniwo: oto
na terenach zabranych poczęli przymusowo werbować ludność do akcji związanej
bezpośrednio z działaniami wojennymi. W liczbie tych ludzi znalazło się sporo
Polaków, robotników, woźniców, szoferów itd., częściowo zmobilizowanych do
organizacji „Todt”. Wielu z nich wysłano na front wschodni jeszcze latem roku
1942.
A na froncie wschodnim leżał
między innymi Smoleńsk, okupowany przez Niemców od lipca roku 1941. Dwanaście
kilometrów na zachód od Smoleńska stacja Gniezdowo. Cztery kilometry od stacji
Gniezdowo, tzw. las katyński, a w nim miejsce przezwane Kozie Góry czy też
Kosogory. Opodal tych Kozich Gór mieszkał staruszek, chłop, Parfemon Kisielew,
liczący sobie wówczas 72 lata.
Otóż mniej więcej w tym samym
czasie, gdy rząd sowiecki wręcza swe aide-mémoire z lipca 1942, w którym
oświadcza, że nie wie, co się stało z jeńcami polskimi... w tym samym mniej
więcej czasie, gdy ambasador Kot rozmawia po raz ostatni z Wyszynskim... w tym
samym czasie, gdy w mglistym Londynie rząd emigracyjny polski redaguje swą
pięćdziesiątą którąś notę... – kilku Polaków, robotników przebywających na
przymusowych niemieckich robotach pod Smoleńskiem, zaszło do chaty Parfemona
Kisielewa. O czym tam rozmawiano w chacie, Kisielew nie powiedział nikomu
jeszcze w przeciągu następnych długich miesięcy. Po co miał gadać? Komu? Ludzie
tam, na Wschodzie, nie są gadatliwi...
Wtedy był lipiec 1942 roku. [18]
I dopiero dnia 13 kwietnia 1943
roku, o godzinie 9 minut 15, czasu nowojorskiego, radio Berlin nadaje komunikat
następującej treści:
Ze Smoleńska donoszą, że
miejscowa ludność wskazała władzom niemieckim miejsce tajnych egzekucji
masowych, dokonywanych przez bolszewików, i gdzie GPU wymordowało 10.000
oficerów polskich. Władze niemieckie udały się do miejscowości Kosogory,
będącej sowieckim uzdrowiskiem, położonym o 16 kilometrów na zachód od
Smoleńska, gdzie dokonały straszliwego odkrycia. Znalazły dół, mający 28 metrów
długości i 16 metrów szerokości, w którym znajdowały się, ułożone w 12
warstwach trupy oficerów polskich w liczbie 3 tysięcy. Byli oni w pełnych
mundurach wojskowych, częściowo powiązani i wszyscy mieli rany od strzałów
rewolwerowych w tyle głowy. Identyfikowanie trupów nie będzie przedstawiało
trudności, gdyż są one w stanie mumifikacji z powodu właściwości gruntu i
ponieważ bolszewicy pozostawili na ich ciałach papiery osobiste. Już dziś ustalono,
że wśród zamordowanych znajduje się m.in. generał Smorawiński z Lublina.
Oficerowie znajdowali się początkowo w Kozielsku pod Orłem, skąd w lutym, marcu
1940 r. sprowadzeni zostali w bydlęcych wagonach pod Smoleńsk, a stamtąd
ciężarówkami zawiezieni do Kosogór, gdzie bolszewicy ich wszystkich
wymordowali. Poszukiwania i odkrycia nowych dołów są w toku. Pod już wykopanymi
warstwami znajdują się dalsze warstwy. Ogólna ilość zamordowanych oficerów
obliczana jest na 10 tysięcy, co odpowiada mniej więcej całości korpusu
oficerskiego, wziętego przez bolszewików do niewoli. Korespondenci pism
norweskich, którzy byli na miejscu i mogli osobiście i naocznie przekonać się o
prawdzie tej zbrodni, donieśli o niej do pism swoich w Oslo.
[cztery zdjęcia w oryginale,
z opisem:]
Większość zwłok posiadała
przy sobie liczne drobiazgi i dokumenty osobiste, z których niektóre
dobrze zachowane, co ułatwiało ich identyfikację.
[1] Przy zwłokach generała
Mieczysława Smorawińskiego znaleziono książeczkę oszczędnościową PKO,
legitymację krzyża „Virtuti Militari”, dowód tożsamości, papierośnicę, złoty
pierścionek i 2 medaliki. Na zdjęciu
legitymacja Kapituły Orderu „Virtuti Militari”.
[2] W kieszeniach
zamordowanego St. Kapelana Jana Ziółkowskiego znaleziono kartę wizytową,
legitymację odznaki Korpusu Ochrony Pogranicza, 2 książeczki do nabożeństwa, 2
fotografie, papierośnicę drewnianą, różaniec i 2 łańcuszki. Na zdjęciu legitymacja odznaki Korpusu
Ochrony Pogranicza.
[3] Ogólny widok pola
grobowego (niemieckie zdjęcie lotnicze), po rozpoczęciu prac ekshumacyjnych.
Obok rozkopanych dołów wydobyte z nich zwłoki, poukładane rzędami, w
oczekiwaniu na identyfikację. Na dalszym planie piasczysta droga, przecinająca
lasek od szosy smoleńskiej do domu wypoczynkowego funkcjonariuszów NKWD,
zwanego przez miejscową ludność „daczą”.
[4] Wnętrze grobu:
charakterystyczne warstwy trupów widziane z boku.
Była to wiadomość straszna.
Zbrodnia, która nawet w wojnie, obfitującej w zbrodnie, wydała się zarówno co
do ilości, jak przede wszystkim jakości swej
przerastająca wszystkie inne. Pierwszym odruchem opinii świata
demokratycznego było: nie dać jej wiary. Nie dać wiary przede wszystkim
dlatego, że rozgłaszali ją Niemcy, na których sumieniu leżało już tyle
popełnionych przez nich samych zbrodni! Oczywiście szerokie sfery tej opinii
światowej nie miały nawet pojęcia o sprawie zaginięcia 15 tysięcy jeńców
polskich w Sowietach, o rok przeszło trwających, bezowocnych poszukiwaniach, o
wielu, wielu znanych już szczegółach, a jedynie nie publikowanych w prasie
alianckiej.
Tymczasem w następnych już
audycjach radio berlińskie przynosi nowe wiadomości:
W miesiącach letnich 1942
roku, kilku Polaków należących do oddziałów pracy przy armii niemieckiej, oraz
osoby cywilne wyzwolone z niewoli bolszewickiej, dowiedziały się od ludzi
miejscowych, że w pobliżu Smoleńska bolszewicy rozstrzeliwali Polaków. Z
opowiadań tych ujawnia się dalej, że rozstrzelanych zakopywano przypuszczalnie
w lesie katyńskim, na prawo od drogi prowadzącej od szosy Smoleńsk-Katyń do domu
wypoczynkowego NKWD (dawniej GPU). Podobno na dworzec w Gniezdowie
niejednokrotnie przychodziły transporty z jeńcami, oficerami polskimi, którzy
następnie byli odtransportowywani ciężarówkami do pobliskiego lasku
katyńskiego. Osoby te zainteresowały się bliżej losem swych rodaków i zaczęły
kopać w pagórku, który na pierwszy rzut oka nie harmonizował z naturalnym
otoczeniem krajobrazu i wydawał się dziełem rąk ludzkich. Niebawem natrafiono
na zwłoki polskiego oficera, jak świadczył o tym mundur. Nie przypuszczano
jednak początkowo, że natrafiono na grób masowy. Ponieważ oddział niemiecki, do
którego byli przydzieleni owi Polacy, musiał udać się gdzie indziej,
zaprzestano poszukiwań.
Sterroryzowana panowaniem
bolszewickim ludność nie opowiadała chętnie o swoich przeżyciach z roku 1940.
Dopiero wiosną 1943 roku docierają do władz niemieckich wiadomości o zwłokach w
lesie katyńskim. Władze niemieckie podejmują wobec tego systematyczne, rozległe
badania, które stopniowo pozwalają odtworzyć z przerażającą dokładnością
wypadki poprzedzające ową masową zbrodnię. Powoli też ujawniają się potworne
szczegóły. Złożone pod przysięgą zeznania licznych świadków jasno oświetlają
stan rzeczy i pokrywają się z danymi, wynikającymi z badań ekshumacyjnych.
Zeznania te udowadniają, że już od szeregu lat lasek katyński był używany jako
miejsce straceń przez GPU.
W Londynie zapanowała
konsternacja. Czynniki rządowe angielskie doskonale wiedzą, że liczba
zamordowanych, podana przez Niemców, odpowiada mniej więcej liczbie zaginionych,
których daremnie rząd polski poszukuje w Sowietach. Poza tym rząd angielski zna
doskonale przebieg rozmów, treść not polskich i ... odpowiedzi na ten temat
strony sowieckiej.
Wieczorem radio niemieckie
nadaje treść zeznań Parfemona Kisielewa, z których świat się dowiaduje, co u
niego w chacie robili robotnicy Polacy, latem 1942 roku. Mianowicie: doszły ich
słuchy, że tu rozstrzeliwano oficerów polskich i że Kisielew wie coś o tym
więcej, niż inni mieszkańcy, ponieważ mieszkał najbliżej. Przyszło doń przeto
10 Polaków z niemieckiego „Todta”. Było to w lipcu. Prosili o wskazanie
miejsca. Wzięli ze sobą łopaty. Po stwierdzeniu i przekonaniu się na miejscu,
zasypali z powrotem jamę i postawili dwa krzyże z drzewa brzozowego.
Przez cały dzień 14 kwietnia trwa,
po stronie Aliantów, kłopotliwe milczenie. Ale w czterdzieści osiem godzin po
ogłoszeniu rewelacji niemieckich, rząd sowiecki, ten sam rząd sowiecki, który w
przeciągu całego roku nie mógł dać jakiejkolwiek usprawiedliwionej wskazówki,
gdzie się podzieli zaginieni jeńcy... ten rząd sowiecki, którego dyktator
Stalin, jego ministrowie, szefowie policji politycznej NKWD, komendanci
obozów i wszyscy inni funkcjonariusze olbrzymiego państwa, rozkładali tylko
ręce i wzruszali ramionami... nagle teraz, za pośrednictwem urzędowej agencji
„Tass”, podaje, jako o rzeczy
notorycznie znanej:
Jeńcy polscy, o których
mowa, osadzeni byli w okolicy Smoleńska w specjalnych obozach i zatrudnieni przy budowie szos. Nie zdążono
ich ewakuować w chwili zbliżania się wojsk niemieckich, to też wpadli w ich
ręce. Skoro obecnie znalezieni zostali jako pomordowani, to znaczy, że ich
zamordowali Niemcy, a w celach prowokacji rozpuszczają oszczerczą wiadomość, że
to zrobiły władze sowieckie.
I rząd angielski, jakkolwiek
zna treść aide-mémoire rządu sowieckiego z dnia 10 lipca 1942 roku, najbardziej
sprzeczną z tezą obecną – poleca rozgłosić oświadczenie sowieckie. Dnia 15
kwietnia 1943 roku radio BBC, o godzinie 7 min. 15, nadaje komunikat treści
następującej:
Radio moskiewskie oficjalnie
i kategorycznie zaprzeczyło dziś wiadomościom rozpuszczanym przez Niemców o
rozstrzelaniu przez władze sowieckie oficerów polskich. Te kłamstwa niemieckie
wskazują, jaki los spotkał tych oficerów polskich, których Niemcy zatrudniali w
r. 1941 przy budowach, w tamtych okolicach. Emisja moskiewska była przez cały
czas głuszona przez Berlin.
Od tej chwili wersja sowiecka,
powtarzana przez radio i prasę moskiewską ustala się w formie notorycznie
znanej:
Zgrupowani od roku 1940 w
obozach jenieckich pod Smoleńskiem i tam zatrudnieni, jeńcy polscy wpadli w
ręce niemieckie w lipcu roku 1941 i rozstrzelani zostali przez nich w
miesiącach sierpniu-wrześniu tegoż roku.
Ale opinia polska zareagowała
inaczej niż oficjalne czynniki angielskie. Teraz już nie mogło chodzić li tylko
o jakiś akt polityczny, ale o zajęcie stanowiska wobec ciosu, który dotyczył
całego narodu: kilkanaście tysięcy spośród jego najlepszych synów wymordowano
podstępnie i zrzucono jak nawóz do olbrzymich dołów, zasypano piaskiem!
W materiałach, gromadzonych już
po wojnie w sprawie katyńskiej przez czynniki polskie w Londynie, znajduje się
następujący ustęp, charakteryzujący reakcję społeczeństwa i opinii polskiej
tamtejszego okresu:
Rewelacje radia niemieckiego
wstrząsnęły do głębi polską opinią publiczną na emigracji. Z zestawienia
nadchodzących wiadomości nie ulegało już żadnej wątpliwości, iż znalezione w
Katyniu trupy, są istotnie zamordowanymi oficerami polskimi.
Jednocześnie przestudiowano
raz jeszcze notatki i protokóły z polsko-sowieckich rozmów w tej sprawie.
Nabrały one w świetle rewelacji niemieckich wymownej treści.
Dopiero teraz stawały się jasne
rozmaicie dotąd przez Polaków komentowane wypowiedzi i fakty, jak np.:
1) zakłopotanie Wyszynskiego
przy poruszeniu z nim po raz pierwszy sprawy zaginionych jeńców podczas rozmowy
w dniu 6.X.1941...
2) jego rozdrażnienie podczas
rozmowy 14.X.1941 i obietnica oddania „wszystkich ludzi, jakich mamy”, z
podkreśleniem, że nie możemy dać tych, których nie mamy...
3) niedotrzymanie przez Wyszynskiego
kategorycznej obietnicy danej w rozmowie z dnia 12.XI.1941: „mamy zestawienie
wszystkich żywych, albo umarłych. Obiecałem dane i dostarczę je...”
4) milczenie Stalina w czasie
rozmowy dnia 14.XI. 1941...
5) jego nieprawdopodobne i
wręcz dziwacznie brzmiące twierdzenie podczas rozmowy w dniu 3.XII.1941, że
tysiące zaginionych jeńców z obozów sowieckich mogło zbiec do Mandżurii...
6) dziwne perypetie mjr
Czapskiego w Czkałowie i Moskwie...
7) słowa Stalina podczas
rozmowy 18.III.1942: „Nie wiem, gdzie są...”
8) twierdzenie aide-mémoire
sowieckiego z 10.VII.1942...
Dnia 16 kwietnia 1943 roku
zbiera się na posiedzenie Rada Ministrów Rządu Polskiego w Londynie. Dalszy przebieg wypadków, to długi szereg
not, oświadczeń i posunięć dyplomatycznych, które wszakże w sposób precyzyjny
charakteryzują postawy poszczególnych państw zainteresowanych, bądź w
usiłowaniach rozwikłania zagadki, bądź też w usiłowaniach jej zaciemnienia.
ROZDZIAŁ X
DLACZEGO MIĘDZYNARODOWY CZERWONY KRZYŻ
NIE PODJĄŁ BADAŃ W KATYNIU
Skomplikowana sytuacja
polityczna. Sowieckie zerwanie i tajemnicza śmierć generała Sikorskiego w
Gibraltarze.
Sytuacja polityczna po
rewelacjach niemieckich była istotnie trudna. Polska, która pierwsza na świecie
podjęła walkę z najazdem Hitlera i która, jak to powiedział prezydent
Roosevelt, „stała się natchnieniem narodów”, dochowuje w dalszym ciągu
wierności swym aliantom w wojnie z Niemcami i tej wierności i solidarności nie
ma zamiaru zrywać, ani ze względów emocjonalnych, ani wyrachowań politycznych.
Nie ma jednak na naszym niedoskonałym świecie rzeczy nieograniczonych. Więc i
najbardziej wyrachowane względy polityczne też mają zakreśloną granicę, przez
które polityka danego narodu przekroczyć nie jest w stanie.
Wszystkim na świecie, którzy
walczą z Hitlerem, w tej liczbie, a może przede wszystkim, Polsce, zależy na
tym, aby rewelacje niemieckie okazały się nieprawdziwe. Ale rząd polski, jedyny
spośród innych rządów zainteresowanych w tej sprawie, dźwiga na swych barkach
odpowiedzialność za życie i śmierć swych obywateli, swych żołnierzy, i nie może
rzucać ich losem jak kartą w grze politycznej, wbrew oczywistym zasadom
sprawiedliwości i moralności ludzkiej. Tam, w kraju, dziesiątki tysięcy rodzin,
matek, dzieci, ojców, opłakuje zaginionych jeńców, o których wiadomo teraz, że
w niesłychanym pogwałceniu prawa i zwyczajów, obowiązujących cały świat
cywilizowany, zabici zostali skrytobójczo, wrzuceni do dołów, zasypani ziemią,
przez nieznanego, a tylko domniemanego sprawcę. Generałowie, pułkownicy, oficerowie,
na których piersiach pozostały jeszcze ordery, krzyże, którymi ich ojczyzna
obdarzyła i odznaczyła. Wobec tej strasznej zbrodni niepodobieństwem jest
przejść do porządku i żaden rząd na świecie, który by się nie chciał okryć
hańbą wobec własnego narodu, na takie postawienie sprawy by nie przystał. Rząd
polski musi domagać się wyjaśnienia tej zbrodni.
Ale kto takiego wyjaśnienia
podjąć się może w obecnie wytworzonej sytuacji politycznej? Kto, wobec zajęcia
przez Niemców terenu, na którym zbrodni dokonano, gwarantuje bezstronność
zbadania rzeczy na miejscu i orzeczenia?
W roku 1864 powstała, na mocy
konwencji genewskiej, Międzynarodowa Organizacja Czerwonego Krzyża, która od 79
lat oddała niezliczone usługi ludzkości, wciąż na nowo uwikłanej w krwawe
między sobą rozprawy. Bezstronność, powaga i autorytet Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, nigdy nie były kwestionowane przez żaden naród na
świecie. To też w cztery dni od
ogłoszenia rewelacji katyńskich, dnia 17 kwietnia 1943 roku, ukazuje się
następujący komunikat polskiej Rady Ministrów w Londynie:
Nie ma Polaka, który by nie
był głęboko poruszony odkryciem koło Smoleńska wspólnych grobów oficerów
polskich, których ślad zaginął w Rosji Sowieckiej, a którzy padli ofiarą
masowej egzekucji.
Wiadomości tej propaganda
niemiecka stara się nadać jak największy rozgłos. Rząd polski polecił posłowi
polskiemu w Szwajcarii, aby zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w
Genewie, z prośbą o wysłanie delegacji, która by ustalić mogła na miejscu
prawdziwy stan rzeczy. Pożądanym będzie, aby wyniki badań tej instytucji,
której powierzone będzie zadanie wyjaśnienia sprawy i ustalenia
odpowiedzialności były ogłoszone
niezwłocznie.
Jednocześnie, tego samego 17
kwietnia, polski minister Obrony Narodowej, generał Kukiel, ogłosił komunikat,
w którym streściwszy całokształt sprawy (Patrz Załącznik Nr 9), w ten sposób
zakończył:
Jesteśmy przyzwyczajeni do
kłamstw propagandy niemieckiej i zdajemy sobie sprawę z celu jej ostatnich
rewelacji. Jednakowoż z uwagi na dokładne informacje dostarczone przez Niemców
w sprawie znalezienia zwłok szeregu tysięcy oficerów polskich w pobliżu
Smoleńska i w świetle kategorycznego oświadczenia, że zostali oni zamordowani
przez Sowiety, na wiosnę roku 1940 – powstaje konieczność, aby zbadane zostały
odkryte zbiorowe mogiły i aby fakty ustalone zostały przez odpowiednie czynniki
międzynarodowe, tego rodzaju jak MCK. Rząd Polski zwraca się do powyższej
instytucji, prosząc o wysłanie delegacji na miejsce, w którym polscy jeńcy
wojenni mieli być zamordowani.
Uprzednio jednak, na tym samym
posiedzeniu, rząd polski postanowił dokonać jeszcze jednej próby zwrócenia się
do rządu sowieckiego bezpośrednio z prośbą o udzielenie wyjaśnień. W tym celu
wystosowana została nota do ambasadora sowieckiego w Londynie. W nocie tej, po
przypomnieniu, iż sprawa zaginionych jeńców była wielokrotnie poruszana, rząd
polski zwracał uwagę, że nie otrzymał nigdy dokładnych wyjaśnień, dokąd ci
jeńcy wywiezieni zostali w roku 1940 i gdzie przebywają. A w dalszym ciągu:
... Gdy tedy, jak się
okazuje z sowieckiego komunikatu Biura Informacyjnego z dnia 15 kwietnia 1943
r., rząd ZSRR zdaje się posiadać znacznie więcej wiadomości w tej sprawie niż
te, które były w swoim czasie komunikowane przedstawicielom rządu polskiego,
zwracam się do pana ambasadora ponownie z prośbą o udzielenie rządowi polskiemu
szczegółowych i dokładnych informacji co do losu jeńców wojennych...
Tylko fakty niezbite
stanowić mogą, w słusznie do głębi poruszonej opinii polskiej i całego świata,
przeciwwagę dla tak obfitych i szczegółowych twierdzeń niemieckich o
odnalezieniu wielu tysięcy zwłok oficerów polskich pomordowanych pod
Smoleńskiem wiosną roku 1940.
Na notę powyższą nie nadeszła
żadna odpowiedź.
Tymczasem decyzja rządu
polskiego, zwrócenia się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, dosięga
zastępcę delegata Polskiego Czerwonego Krzyża w Szwajcarii, ks. Radziwiłła,
dnia 17 kwietnia o godzinie 16-tej. Już o godzinie 16 minut 30 wręcza on notę
polską przedstawicielowi MCK, panu Ruegerowi.
Dowiaduje się przy tym, że już dnia poprzedniego, 16 kwietnia, nadeszła
analogiczna prośba o podjęcie zbadania sprawy katyńskiej ze strony Niemieckiego
Czerwonego Krzyża (patrz: Załącznik Nr 10).
Stanowisko Niemiec było w danym
wypadku konsekwentne, ale również znamienne. Konsekwentne przez zwrócenie się
do autorytatywnej i bezstronnej organizacji międzynarodowej z prośbą o zbadanie
zbrodni. Znamienne przez fakt, że cieszący się nieskazitelną opinią i powagą w
całym świecie Międzynarodowy Czerwony Krzyż, raz wysławszy na miejsce swoich
delegatów, nie dałby się na pewno ani oszukać, ani tym bardziej przekupić, ani
w inny sposób nakłonić dla wydania opinii niezgodnej z faktycznym stanem
rzeczy. Wynikało z tego, że Niemcy musieli być zupełnie pewni potwierdzenia swej
własnej relacji i nie obawiali się ujawnienia prawdy przed światem. Natomiast
zależało im oczywiście, ze względów politycznych, na jak największym jej
rozgłosie i propagandzie, która by obciążała rząd sowiecki.
Ale rząd sowiecki oświadczył,
że nie jest winien tej zbrodni, której według niego dokonali Niemcy. Wobec
jednak wspomnianych, obciążających go poszlak, winien był tym bardziej i
bardziej jeszcze od Niemców zabiegać o to, by w jak najszybszym oświetleniu
sprawy, przez apolityczny, autorytatywny organ, wszelkie nieporozumienia w tym
względzie zostały wyjaśnione. To znaczy, winien był zabiegać, o ile...
oświadczenie jego odpowiadało prawdzie.
Dalszy przebieg wypadków był
następujący. Wobec złożenia przez obydwie strony wojujące, tzn. Polskę i Niemcy,
odpowiednich wniosków, czego właśnie domagał się statut, uchwalony przez MCK na
początku drugiej wojny światowej, na podstawie którego podjęte być mogły
dochodzenia międzynarodowe,
przedstawiciel MCK oświadczył delegatowi polskiemu, że wnioski te zostaną
najprawdopodobniej przez zarząd MCK uwzględnione i zapowiedział zebranie
odpowiedniej komisji dla wyznaczenia neutralnej delegacji już na dzień 20
kwietnia 1943 r.
Ale zebranie to nie miało się
nigdy odbyć! Gdyż nagle następuje zasadniczy zwrot w stanowisku
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, wskutek nacisku... rządu sowieckiego.
Zamiast oczekiwanego zebrania, zarząd MCK wystosowuje memorandum. Punkt trzeci
tego memorandum brzmi, jak następuje:
3) stosownie do ducha
memorandum z dnia 12.IX.1939 r., w zasadzie (MCK) nie mógłby wziąć pod uwagę
udziału w technicznej procedurze identyfikowania zwłok przez wysłanie
ekspertów, jak tylko za zgodą w s z y s
t k i c h stron zainteresowanych.
Delegat polski interweniuje.
Otrzymuje w formie prywatnych informacji wiadomość, że Czerwony Krzyż gotów był
już do wysłania do Katynia komisji śledczej, która miała się składać z
rzeczoznawców szwedzkich, portugalskich i szwajcarskich, pod przewodnictwem
Szwajcara. Ale ze strony państw trzecich nadeszła sugestia, iż akt podobny
będzie bardzo źle widziany przez Sowiety... Sowiety są zaś też „stroną
zainteresowaną”. Wobec tego zarząd MCK stanął na stanowisku, że bez ich zgody
podjąć badań nie można. Na razie nie ma innego wyjścia, jak to aby rząd polski
sam lub za pośrednictwem aliantów zwrócił się do rządu sowieckiego, celem
uzyskania odeń zgody na śledztwo.
Oficjalne pismo w tej sprawie wysłane zostało również do Niemieckiego
Czerwonego Krzyża. Niech się stara o zgodę rządu sowieckiego za pośrednictwem
„puissance protectrice”.
Sprawa jednak nabiera rozgłosu
i nie da się jej trzymać w ramach dyskrecji. Wszyscy wiedzą już o mającym
nastąpić orzeczeniu ze strony Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i oczekują go
z zainteresowaniem. Wobec tego zarząd MCK zmuszony jest do opublikowania
oficjalnego komunikatu w dniu 23 kwietnia:
Niemiecki Czerwony Krzyż
oraz Polski Rząd w Londynie zwróciły się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża
z prośbą o współdziałanie przy identyfikacji zwłok, które według doniesień
niemieckich znalezione zostały w pobliżu Smoleńska.
W obydwóch wypadkach MCK
odpowiedział, że zasadniczo gotowy jest do udzielenia swej pomocy przy doborze
ekspertów neutralnych, pod warunkiem jednak, że odpowiednie wezwania zostaną do
niego skierowane przez wszystkie strony w tej sprawie zainteresowane, a to
zgodnie z memorandum, które Komitet MCK przesłał 12 września 1939 do wszystkich
narodów, biorących udział w wojnie, a w którym zostały sprecyzowane zasady
mające się stać podstawą udziały MCK w tego rodzaju dochodzeniach.
Oczywiście że w danym wypadku
pod słowem "wszystkie" strony, rozumiana była strona sowiecka.
Tymczasem rząd sowiecki nie tylko że nie zgadzał się na podjęcie badań w
Katyniu przez MCK, ale na dwa dni przed ogłoszeniem tego komunikatu, w dniu 21
kwietnia, radio moskiewskie rozgłosiło artykuł, jaki się ukazał w „Prawdzie”,
pod tytułem: Polscy współpracownicy Hitlera. W artykule tym, urzędowy
organ partii komunistycznej zarzuca rządowi polskiemu ni mniej ni więcej jak...
współpracę z Hitlerem! Równocześnie rządowa agencja „Tass” zaatakowała rząd
generała Sikorskiego, twierdząc że jego apel do MCK świadczy, jak wielki wpływ
w kołach rządowych polskich posiadają prohitlerowskie elementy.
To, w potocznej mowie,
niesłychane, a w gruncie rzeczy tylko niespodziewane stanowisko rządu
sowieckiego, wprawiło opinię publiczną zachodnią zrazu w osłupienie. Jasnym
było, że podobne posunięcie nie tylko kompromitowało rząd sowiecki w oczach
świata, ze względu na obawę, wykazaną przed bezstronnym śledztwem, ale
potrącało o groteskę: Sowiety, które współpracowały z Hitlerem od roku 1939 do
1941, zarzucały rządowi polskiemu, który pierwszy na świecie oparł się agresji,
że on właśnie jest zwolennikiem Hitlera.
Pozornie, oświadczenie „Tassa”
istotnie wyglądało na jakieś nieporozumienie lub żart, ale rząd sowiecki dobrze
wiedział, co czyni. Dobrze wiedział, że w tym okresie wojny nikt nie będzie
miał zamiaru traktowania Związku Sowieckiego jako groteski... Rok 1942 i 1943
był okresem największych zabiegów Anglii i Ameryki o przyjazne stosunki z
Sowietami. Ubiegłego sierpnia Churchill bawił w Moskwie, gdzie ściskał z
serdecznością rękę Stalina i powiedział o nim największy komplement, na jaki
Anglik zdobyć się może, że mianowicie dyktator bolszewicki „obdarzony jest
ogromnym poczuciem humoru”... Za niespełna rok, od przytoczonych wyżej
wypadków, król angielski Jerzy VI. prześle temuż Stalinowi do Teheranu honorową
szablę o złotej gardzie.
Na tym tle problem
skrytobójczego wymordowania 10 tysięcy oficerów polskich nabierał szczególnie
nieprzyjemnego smaku, zarówno dla Londynu jak Waszyngtonu. Alianci zachodni
chcieliby raczej całą sprawę zatuszować, a nie wyolbrzymiać, w każdym razie
zlikwidować czym prędzej i wycofać z tematu opinii publicznej.
Churchill pokładał duże
nadzieje w generale Sikorskim, którego cenił jako twardego polityka, ale
zarazem jako zdecydowanego zwolennika zbliżenia z Rosją. Zbliżała się
Wielkanoc. W nocy z Wielkiej Soboty na pierwszy dzień świąt, tzn. z 24 na 25
kwietnia 1943 r. został wykonany nacisk dyplomatyczny na generała Sikorskiego,
aby złożył on uroczyste oświadczenie. że oficerowie polscy znalezieni w Katyniu
nie mogli być zamordowani przez bolszewików i że cała sprawa jest wyłącznie
tylko produktem oszczerczej propagandy niemieckiej. Generał Sikorski istotnie był zwolennikiem
zbliżenia z Rosją. Zawarł on z Sowietami pakt 30 lipca 1941 roku, w którym
poszedł na najdalej idące kompromisy, puszczając w niepamięć złamanie
traktatów, zdradziecki napad itd. Martyrologię setek tysięcy Polaków! Ale tym razem generał Sikorski powiedział:
Nie!
Stanowisko to nie powinno było
nikogo właściwie dziwić. Generał Sikorski był złym czy dobrym politykiem, ale
był nade wszystko żołnierzem prawym i dobrym Polakiem. Nie mógł tedy nie
odpowiedzieć: „Nie!”, w obliczu nie tylko poszlak, ale pośrednich dowodów i
wreszcie swego głębokiego przekonania, że jednak zbrodni dopuścili się bolszewicy.
W dwadzieścia cztery godziny po
odrzuceniu tych sugestii i nacisku dyplomatycznego, punktualnie o godzinie 015
w nocy z dnia 25 na 26 kwietnia, ambasador polski w Moskwie, p. Romer, wezwany
został do Komisariatu Spraw Zagranicznych przez p. Mołotowa, podobnie jak przed
trzema i pół laty ambasador Grzybowski i tak samo jak wówczas Mołotow odczytał
notę.
Nota ta zawierała szereg
inwektyw pod adresem rządu polskiego, opublikowanych już w „Prawdzie”
moskiewskiej i urzędowym komunikacie „Tassa”, oskarżających ten rząd o
„współpracę z Hitlerem” i zawierała oświadczenie zerwania stosunków
dyplomatycznych pomiędzy Związkiem Sowieckim i Polską. Przy czym stwierdzała,
że bezpośrednim powodem tego zerwania jest zwrócenie się rządu polskiego do MCK
w Genewie z prośbą o zbadanie mordu katyńskiego. Odnośny ustęp tej noty brzmiał:
Zrozumiałe, że takie
„zbadanie” dokonywane za plecami rządu sowieckiego nie może wzbudzać zaufania
wśród jako tako uczciwych ludzi...
... Na podstawie tego
wszystkiego rząd sowiecki zdecydował się zerwać stosunki z rządem polskim.
Ambasador Romer postąpił
również podobnie, jak jego poprzednik z roku 1939, tzn. oświadczył:
Odmawiam przyjęcia noty, stwierdzając
jednocześnie, iż zawiera ona nieprawdę i oszczerstwa.
Ale cóż gest ten mógł zmienić w
sytuacji narzuconej siłą! A siła była po stronie Sowietów. Dnia 2 lutego tegoż roku nastąpiła klęska
Niemców pod Stalingradem. Sowiety roku 1943, to już nie Sowiety z roku
1941... Dlatego komunikat ich o zerwaniu
stosunków z rządem polskim wywołał wyraźne zaniepokojenie w sferach alianckich.
Cała sprawa przesunęła się z dziedziny kryminalnej w dziedzinę polityczną.
Zerwanie to było pierwszym objawem niezgody, rozłamu w obozie Zjednoczonych
Narodów. Do czego to mogło doprowadzić w przyszłości, gdyby Anglia i Stany
Zjednoczone zechciały poprzeć stanowisko Polski? Do ... odrębnego pokoju
pomiędzy ZSSR i Niemcami? Jakkolwiek
małe było prawdopodobieństwo takiego obrotu rzeczy, jednakże Churchill pragnął
uniknąć za wszelką cenę nawet cienia podobnej groźby.
Polska w tym czasie nie
przedstawiała żadnej efektywnej siły materialnej. Kraj był okupowany przez
wroga. Na zewnątrz rozporządzała zaledwie garstką wojska. Sowiety
reprezentowały natomiast potęgę. Mocarstwa zachodnie widziały swój absolutny
interes, gdyby miały dokonać wyboru pomiędzy Polską i Sowietami, raczej w
sojuszu ze Związkiem Sowieckim niźli z Polską. Ale sytuacja polityczna nie była
prostą. Wręcz przeciwnie, była bardzo skomplikowaną. Opuścić Polskę w jej
słusznych sprawach, znaczyło przysporzyć argumentów propagandzie p. Goebbelsa.
Znaczyło jednocześnie oburzyć opinię państw neutralnych, utwierdzić w sojuszu z
Niemcami Finlandię, Rumunię, Węgry, Słowację, Bułgarię. Znaczyło zachwiać wiarę
w dobro sprawy Jugosławii, Grecji, Norwegii, a nawet Francji... Na podobny
wyłom moralny mocarstwa zachodnie nie mogły sobie jeszcze wówczas pozwolić. To
też z ich strony podjęte zostały energiczne interwencje, celem polubownego
zażegnania konfliktu.
Dnia 4 maja 1943 roku minister
Eden w mowie wygłoszonej na temat wytworzonej sytuacji, oświadczył między
innymi:
... Rząd Jego Królewskiej
Mości poczynił wszelkie wysiłki w kierunku przekonania zarówno Polaków jak
Rosjan o konieczności nie dopuszczenia do tego, iżby manewry niemieckie
posiadły choć pozór powodzenia. Z największym żalem dowiedział się przeto, iż
rząd sowiecki, w odpowiedzi na apel rządu polskiego do Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, poczuł się zmuszony do zerwania stosunków z rządem
polskim...
Ale były to już tylko słowa i
słowa... Uczyniono jeszcze raz nacisk na generała Sikorskiego, aby przynajmniej
wycofał swe żądanie skierowane do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wycofanie
to jednak stało się w międzyczasie bezprzedmiotowym wobec stanowiska Sowietów,
które stanowczo odrzuciły interwencję Czerwonego Krzyża i wobec stanowiska
tegoż Czerwonego Krzyża, który zgadzał się podjąć badania tylko pod warunkiem
wyrażonej na nie zgody strony sowieckiej.
Tymczasem prasa państw
neutralnych, szwajcarska, szwedzka i turecka, pisała już głośno, że potworny
mord w Katyniu popełniony został przez bolszewików. Niebawem też niezależne
pisma angielskie i amerykańskie wystąpiły przeciw stanowisku, jakie zajął rząd
sowiecki (patrz: Załącznik Nr 11).
Do zażegnania konfliktu
polsko-sowieckiego jednak nie doszło i dojść nie mogło. Sowiety odczuwały
własną siłę. Wzmocnione na froncie przez aliantów zachodnich, a jeszcze
bardziej przez obłędną politykę Hitlera na ziemiach zabranych, której metody
zwróciły przeciwko Niemcom nie tylko całą Europę, ale zwłaszcza podcięły
skrzydła wszelkiej, poważnej akcji kontrrewolucyjnej na terenie Rosji i
antybolszewickiej w ogóle – Sowiety były już w stanie odkryć karty swych istotnych
zamierzeń w stosunku do Polski. To też nie tylko z naciskiem podkreślały w
następnych oświadczeniach, iż pół Polski, zagarniętej przez nich w roku 1939 na
mocy układu Ribbentrop-Mołotow, traktują jako integralną część Związku
Sowieckiego, ale jednocześnie przystąpiły do formowania bez żadnych obsłonek
własnej polityki „polskiej”. W Moskwie utworzono Związek Patriotów Polskich,
złożony z komunistów. Zarazem, po wycofaniu się z terytorium Związku
Sowieckiego do Persji, tworzonej przez gen. Andersa armii polskiej, w r. 1942
przystąpiono na rozkaz Stalina do organizacji własnych, sowieckich
oddziałów polskich, nad którymi komenda powierzona została generałowi Berlingowi.
W ten sposób rozpoczęła się
realizacja tych planów, których pierwszą zapowiedź wyczytać było można z mowy
Mołotowa, jeszcze z października 1939 roku, a o których dalszym rozpracowaniu
debatował komisarz Beria i Mierkułow na jesieni roku 1940.
W takich warunkach możliwość
bezstronnego i autorytatywnego dla świata demokratycznego rozpatrzenia sprawy
zaginionych jeńców i odkrytych w Katyniu grobów – zostaje skutecznie
storpedowana. Chodziłoby jednak Sowietom, ażeby wszelkie rozmowy na ten temat w
obozie Zjednoczonych Narodów zmilkły raz na zawsze.
Tymczasem stanowisko generała
Sikorskiego jest w dalszym ciągu nieugięte. W początku lata udaje się on na
Bliski Wschód, celem dokonania inspekcji stacjonujących tam wojsk polskich.
Dnia 2 lipca, w siedzibie poselstwa polskiego w Kairze, zwołuje konferencję
prasową, na którą przybywa znaczna ilość dziennikarzy egipskich, angielskich,
amerykańskich, francuskich i polskich. Wieczorem tego dnia, wychodząc na
balkon, aby odetchnąć świeżym powietrzem, po całodziennym upale, przeciąga się
i wyznaje w otoczeniu najbliższych mu osób, że czuje się zmęczony, zawiedziony...
– Nazajutrz muszę wracać do Londynu, a jakoś
dziwnie mi się nie chce...
– Niech pan zostanie, generale, odpocznie
jeszcze kilka dni.
– O nie! –
podrywa się Sikorski. – W Londynie czekają na mnie bardzo pilne sprawy i
rozmowy. Zresztą – uśmiecha się – tu, u was w Egipcie jest strasznie gorąco.
Nazajutrz wylatuje samolotem z
Kairu na zachód.
Dnia 4 lipca 1943 roku ginie w
katastrofie samolotowej w Gibraltarze, nigdy dotychczas dostatecznie nie
wyjaśnionej, z której ratuje się z życiem jeden tylko pilot.
ROZDZIAŁ XI
GŁOSY ZZA GROBU
Zanim jednak wypadki zaszły tak
daleko, w Katyniu koło Smoleńska wre praca ekshumacyjna. Na trzy miesiące przed
tragiczną katastrofą w Gibraltarze, z głównego grobu na Kozich Górach, który
miał według wersji niemieckiej zawierać około 3 tysięcy zwłok, wydobyto
kolejne, czterysta dwudzieste czwarte. Podczas rewizji tych zwłok, znaleziono
ukryte w ubraniu naramienniki, odprute z munduru, bez dystynkcji, jeden
medalik, rysunek ołówkiem, przedstawiający mężczyznę z brodą i podpisany: „Kruk
Wacław, Kozielsk 1940 r.” (Patrz Załącznik Nr 4) i notatnik. W notatniku tym
zamordowany prowadził dzienniczek, z którego dało się, ze względną łatwością,
odcyfrować następującą, wstrząsającą opowieść:
8.IV.1940 r. Do tego czasu
nic nie napisałem, bo uważałem, że nie ma nic szczególnego. Ostatnimi czasy, to
jest pod koniec marca i z początkiem kwietnia, zaczęły się nastroje wyjazdowe.
Uważaliśmy to za normalne plotki. Tymczasem plotka zrealizowała się. W
pierwszych dniach kwietnia poczęto wysyłać transporty, początkowo niewielkie.
Ze „Skitu” [19]
przeważnie... (nieczytelne) po kilkanaście osób. Wreszcie w sobotę 6-go
zlikwidowano „Skit” i przeniesiono go do obozu głównego. Tymczasem ulokowano
nas w bloku majorowskim. Wczoraj odszedł transport wyższych oficerów: trzech
generałów, 20-25 pułkowników i tyluż majorów. Sądząc ze sposobu odprawy,
byliśmy najlepszej myśli. Dziś przyszła kolej na mnie. Rano wykąpałem się w
łaźni, wyprałem skarpetki, chusteczki... (nieczytelne) do klubu „z wieszczami”.
Po zdaniu „kazionnych” rzeczy, ponownie przeprowadzono rewizję w 19 baraku i
stamtąd bramą wyprowadzono do aut, którymi dojechaliśmy do stacyjki, nie do
Kozielska (Kozielsk odcięty przez powódź). Na stacji załadowano nas do wagonów
więziennych pod ostrym konwojem. W celi więziennej (którą po raz pierwszy w
ogóle widzę) jest nas trzynastu. Jeszcze nie znam mych przygodnych towarzyszy
niewoli. Teraz czekamy na odjazd... Jak przedtem byłem nastawiony
optymistycznie, tak teraz wnoszę, że ta podróż to wcale nic dobrego. Gorzej to,
że nie wiadomo, czy będziemy mogli zbadać, w jakim kierunku będziemy jechać.
Czekajmy cierpliwie. Jedziemy w kierunku Smoleńska.
Pogoda słoneczna. Na polach
jeszcze dużo śniegu.
9.IV.40. Wtorek. Noc
spędziliśmy wygodniej niż w dawnych wagonach bydlęcych. Było nieco więcej
miejsca i nie trzęsło tak okropnie. Dziś pogoda całkiem zimowa. Śnieg sypie,
pochmurno. Na polach śnieg jak w styczniu. Nie można zorientować się, w którym
jedziemy kierunku. W nocy jechaliśmy bardzo mało, obecnie minęliśmy większą
stację Spas-Demjanskoje. Takiej stacji w drodze do Smoleńska na mapie nie
widziałem. Obawiam się, że jedziemy na północ lub płn.wschód sądząc po pogodzie.
Jest za dnia tak jak dawniej
bywało. Wczoraj rano dali porcje chleba i cukru, a w wagonie zimnej,
przegotowanej wody. Teraz zbliża się południe, a nic nowego do jedzenia nie
dają. Obejście się także... ordynarne. Na nic nie pozwalają. Wyjść do ustępu
można wtedy, kiedy konwojentom podoba się, nie pomagają ani prośby, ani krzyki.
(W tym miejscu pamiętnik
nawraca znowuż do wspomnień z Kozielska.)
... Jest godzina 1430,
zajeżdżamy do Smoleńska. Na razie stoimy na dworcu towarowym... Jednak jesteśmy
w Smoleńsku.
Jest pod wieczór, minęliśmy
Smoleńsk, dojechaliśmy do stacji Gniezdowo. Wygląda tak, jakbyśmy tu mieli
wysiadać, bo kręci się wielu wojskowych.
W każdym razie nie dali nam
dotychczas dosłownie nic do jedzenia. Od wczorajszego śniadania żyjemy porcją
chleba i skromną dawką wody.
Na tym urywa się pamiętnik.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Rozkopywanie największego
grobu, który później, ze względu na jego charakterystyczną powierzchnię,
przezwany będzie grobem „L”.
Gdy wydobyto w Katyniu zwłoki
czterysta dwudzieste czwarte, zbliżał się już zmierzch. Prace tego dnia
przerwano. Nazajutrz, jeszcze przed
południem, wydobyto kolejne zwłoki czterysta dziewięćdziesiąte. Mundur nosił wyraźne
dystynkcje majora. W kieszeniach znaleziono szereg przedmiotów: świadectwo
szczepienia, rachunek, 2 medaliki, list pisany po rosyjsku, świadectwo
lekarskie, kartkę z adresami i aż dwa notesy. Po skonfrontowaniu tych
dokumentów ustalono bez wątpliwości, że zamordowanym był Adam Solski, major 57
pułku piechoty.
Notatnik majora Solskiego
zawierał takie oto straszne słowa końcowe:
Niedziela.
7.IV.1940. Rano. Po wczorajszym dniu przydział do „Skitowców”. Pakować rzeczy!
do 1140, na odejście do klubu na rewizję. Obiad w klubie... (nieczytelne)
Po rewizji, o godzinie 1655 (nasz polski czas 14 55)
opuściliśmy mury i druty obozu Kozielsk Wsadzono nas do wozów
więziennych. Takich wozów, jakich w życiu nie widziałem. [mówią] że 50 %
wagonów w SSSR spośród osobowych, to wozy więzienne. Ze mną jedzie Józek
Kutyba, kapitan Paweł Szyfter i jeszcze major, pułkownik i kilku kapitanów,
razem dwunastu. Miejsca najwyżej dla siedmiu.
8.IV. godz. 330
wyjazd ze stacji Kozielsk na zachód. 945 na stacji Jelnia.
8.IV.40 od godziny 12 stoimy
w Smoleńsku na bocznicy.
9.IV. rano paręnaście minut
przed 5-tą pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie się do wychodzenia.
Gdzieś mamy jechać samochodami. I co dalej?
9.IV 5 rano
9.IV od świtu dzień
rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne).
Przywieziono gdzieś do lasu, coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja.
Zabrano zegarek, na którym była godzina 63o (830) pytano
mnie o obrączkę, którą [...] zabrano ruble, pas główny – scyzoryk... [20]
Na tym pamiętnik się urywa.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Zwłoki majora Wojsk
Polskich. Po oczyszczeniu naramienników, dystynkcje stopnia oficerskiego
wyraźnie widoczne.
ROZDZIAŁ XII
ORZECZENIA I KULISY MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI EKSPERTÓW
Oberleutnant Slowentchik
pisze do żony... Czaszka nr 526. Dr Markow i dr Palmieri.
Niemcy traktowali groby
katyńskie jako kopalnię dla swej akcji propagandowo-politycznej, której
usiłowali nadać jak najszerszy zasięg. Stosunki polsko-sowieckie już uprzednio
tak dalece uległy zepsuciu, iż wymagały tylko wbicia ostatniego klina pomiędzy
obydwie strony. Chodziło też Niemcom o urobienie własnej opinii w Rzeszy,
bardziej jeszcze o propagandę pośród podbitych narodów Europy, a zwłaszcza
Europy Wschodniej, którym wstrząsające fotosy z masakry katyńskiej miały w
sposób plastyczny przedstawić los, jaki ich czeka pod panowaniem
bolszewickim. Ale wygrywanie propagandowe
niesłychanej zbrodni miało też na celu wstrząśnięcie sumieniem świata
demokratycznego, który się połączył w sojuszu z bolszewikami dla wspólnej walki
z Hitlerem.
Celem pobocznym było też
przelicytowanie i usunięcie na plan drugi własnych, hitlerowskich zbrodni,
które ze swej strony, z niesłabnącą energią reklamowane były przez prasę i
propagandę Zjednoczonych Narodów.
Akcja niemiecka częściowo
odniosła skutek. Zerwanie stosunków polsko-sowieckich i pierwszy w ten sposób
rozłam w obozie aliantów, zapisała na swe dobro, w rubryce: sukces.
Dał temu wyraz Gregor
Slowentchik, Oberleutnant przy Geheime Feldpolizei, przydzielony do akcji
propagandowej w Katyniu. W liście do żony pisał:
... od rana do wieczora
jestem ze swoimi trupami o 14 kilometrów od Smoleńska. Dzięki tym biednym
chłopcom mogę coś zrobić dla Niemiec i to jest piękne... Katyń obciąża mnie
pracą bez miary. Muszę wszystkim dyrygować, podejmować delegacje, przemawiać
przez radio, poza tym opracowuję własną książkę pt. Katyń.
Slowentchik kończy swój list
wyrażeniem dumy z sukcesu politycznego, polegającego na zerwaniu
polsko-sowieckim.
Gregor Slowentchik był
Austriakiem i w cywilu drobnym dziennikarzem wiedeńskim. Żona jego mieszkała w
Wiedniu. List ten w jakiś sposób trafił do dossier norymberskiego procesu i
pismo francuskie „Le Monde” ogłosiło z niego wyjątki, jako pośrednie
stwierdzenie faktu, że sprawa Katynia była li tylko inscenizacją niemiecką,
niczym więcej.
Osobiście pamiętam, jak
Slowentchik, wylazłszy z grobu, przezwanego literą „L” (ze względu na kształt
jego powierzchni) i otrzepawszy piasek, który zasypał jego ciężkie, policyjne
buty, powiedział mi w cztery oczy, gdyśmy odeszli dalej, ponieważ z
nieprzyzwyczajenia nie mogłem dłużej oddychać tym straszliwym, trupim odorem:
– Proszę pana, nie chodzi tu, po której stronie
są nasze sentymenty. Pan jest Polakiem i może jest panu przykro, może pana
boli, że robimy taką... no, powiedzmy, ordynarną propagandę na naszą korzyść z
waszej tragedii. Ale chyba musi pan przyznać, że z naszego, niemieckiego punktu
widzenia bylibyśmy chyba auf den Kopf
gefallen, na głowę upadli, żeby natrafiwszy na taką gratkę propagandową,
nie wyzyskać jej następnie, nie wygrać, nie ukuć z niej akcji politycznej!
Trzymałem wówczas ciągle
chustkę zakrywającą nos i usta i prawdopodobnie Slowentchik nie widział, czy mu
tę racje przyznaję, czy nie.
Ale sądząc obiektywnie, sprawa,
z niemieckiego punktu widzenia, nie mogła podlegać żadnej dyskusji.
Jednakże rząd sowiecki, jak to
przytoczyłem wyżej, już w drugim dniu rewelacji, odparowuje cios ogłaszając, że
zbrodni dopuścił się nie on, a właśnie Niemcy. Hitlerowsko-bolszewickie klingi,
równie symbolicznie jak upiornie skrzyżowane nad zwałami trupów oficerów
polskich, błyskają nadal w pojedynku. Trzeciego dnia Niemcy zadają cięcie,
zapraszając na arbitra Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Bolszewicy parują,
paraliżując decyzję organizacji genewskiej. W odpowiedzi Niemcy zadają nowy
cios, powołując „Międzynarodową Komisję przedstawicieli medycyny sądowej i
kryminologii uniwersytetów europejskich”, która w dniu 28 kwietnia przybyła do
Smoleńska.
Ale cios ten nie wypadł już tak
efektownie, ponieważ poza jedynym dr Naville, profesorem medycyny sądowej w
Genewie, który reprezentował Szwajcarię, kraj neutralny, wszyscy inni eksperci
pochodzili z krajów europejskich bądź okupowanych przez Niemców, bądź też
pozostających pod ich bezpośrednim wpływem politycznym. Tym niemniej powagę jej
podnosił właśnie fakt, że Niemcy uprzednio zwrócili się z apelem do organizacji
międzynarodowej i absolutnie niezależnej.
Komisja ta składała się z
następujących członków:
Belgia: dr Speleers, profesor
okulistyki uniwersytetu w Gandawie.
Bułgaria: dr Markow, docent
medycyny sądowej i kryminologii w Sofii.
Dania: dr Tramsen, asystent instytutu medycyny
sądowej w Kopenhadze.
Finlandia: dr Saxén, profesor anatomii patologicznej w Helsinkach.
Chorwacja: dr Miloslavich,
profesor medycyny sądowej i kryminologii w Zagrzebiu.
Włochy: dr Palmieri, profesor
medycyny sądowej i kryminologii w Neapolu.
Holandia: dr de Burlet, profesor anatomii uniwersytetu
w Groningen.
Czechy: dr Hájek, profesor medycyny sądowej i kryminologii w
Pradze.
Rumunia: dr Birkle,
rzeczoznawca medycyny sądowej rumuńskiego ministerstwa sprawiedliwości.
Szwajcaria: dr Naville,
profesor medycyny sądowej w Genewie.
Słowacja: dr Šubik, profesor anatomii patologicznej w Bratysławie.
Węgry: dr Orsós, profesor
medycyny sądowej i kryminologii w Budapeszcie.
Komisji tej ze strony
niemieckiej towarzyszyli: dr Buhtz, profesor medycyny sądowej i kryminologii we
Wrocławiu, prowadzący z ramienia niemieckiego naczelnego dowództwa ekshumacje w
Katyniu, oraz dr Costedoat, przydzielony do komisji z ramienia szefa rządu
francuskiego w Vichy.
W dniu 31 kwietnia 1943 roku
członkowie Komisji podpisali w Smoleńsku
[21]
ekspertyzę, a w pierwszych dniach maja ogłosili Komunikat, zawierający
szczegółowy raport z dokonanych w Katyniu badań (patrz: Załącznik Nr 12).
Raport Komisji potwierdzał na
ogół znane już z publikacji niemieckich okoliczności, dotyczące zeznań
świadków, stanu konserwacji trupów, zachowania
mundurów, które pozwalało ponad wszelką wątpliwość ustalić, że
zamordowani byli oficerami polskimi, dużą ilość dokumentów, listów, notatek,
gazet itd., znalezionych w ich kieszeniach. Na specjalne jednak podkreślenie w
raporcie Komisji zasługuje kilka szczegółów.
Komisja nie wspomniała ani
jednym słowem, ani w formie afirmatywnej, ani hipotetycznej, o przypuszczalnej,
ogólnej ilości znalezionych w Katyniu trupów, o której propaganda niemiecka
twierdziła uprzednio, że wynosi 10 tysięcy, a następnie, że od 10 do 12
tysięcy. Natomiast pierwotny szacunek niemiecki, dotyczący największego grobu
(„L”), zredukowany został z liczby 3 tysięcy do 2 i pół.
Komisja skonstatowała ponadto
różny stopień rozkładu zwłok i w ogólnym rezultacie potwierdziła jedynie fakt,
że w obecnym stadium rozwoju medycyny sądowej trudno jest ustalić na podstawie
tylko stanu zwłok, termin śmierci. Dlatego też jako rewelację w tej dziedzinie
wypada podkreślić, przyjęte przez Komisję do wiadomości, odkrycie dokonane
przez profesora Orsósa z Budapesztu. Uczony ten stwierdził mianowicie na
podstawie doświadczeń, że czaszki ludzkie przebywające w ziemi ulegają
przemianom w postaci złogów tworzących na powierzchni mózgu masę, podobną do
glinki. Czaszki, przebywające w ziemi mniej niż trzy lata, nie ulegają tym
przemianom. Natomiast znalezione w Katyniu czaszki częściowo je wykazywały.
[trzy zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Międzynarodowa Komisja
ekspertów przy sekcji zwłok w lesie katyńskim.
[2] Komisja Międzynarodowa
stwierdziła, iż zwłoki w grobie stanowią uciśniętą warstwę, częściowo
zdeformowaną pod wpływem ciężaru i zlepione, złączone wzajem trupią cieczą. Nie
mogły być zatem ruszane od czasu, gdy je wrzucano do dołów.
[3] Dr Orsós, profesor
medycyny sądowej i kryminologii w Budapeszcie, który zna język rosyjski,
rozmawia na miejscu zbrodni ze świadkiem, Parfemonem Kisielewem.
Wykopano zwłoki oficera,
którego mundur wskazywał wyraźne dystynkcje porucznika. Nie miał przy sobie nic
ponad dwa listy, ukryte na piersi, fotografię kobiety, medalik z Matką Boską.
Nazwiska nie można było zidentyfikować, bo i listy były bez kopert...
„Kochany...” zaczynał się jeden z nich, dalej w litery imienia wgryzła się
ciecz trupia i przeżarła je, unicestwiła. Pozostał więc bez imienia nawet i
tylko odznaczony kolejnym numerem ekshumacyjnym.
Tym to właśnie numerem zajął
się specjalnie prof. Orsós. Czaszki, czaszka „kochanego...” przez kogoś, leży
teraz na stole sekcyjnym, a profesor węgierski, w rękawiczkach gumowych,
uzbrojony lancetem, obraca ją na wsze świata strony. Rzecz tak normalna w
prosektoriach i tak wyświechtana w zestawieniach literackich. Uczony tłumaczy
członkom Komisji wyniki swoich doświadczeń: numer 526 wykazuje najwyraźniej
fenomen przemiany, jakiej ulega czaszka zwłok, które leżą w ziemi dłużej niż
trzy lata. To znaczy, że numer 526, tym oto tu wystrzałem w tył głowy, po
którym pozostał wyraźny wlotowy i wylotowy otwór kuli, zabity został nie
później niż w roku 1940...
A w roku 1940, pod Smoleńskiem,
mogli to uczynić tylko bolszewicy.
Bardzo też wyraźnie stwierdza
Komisja, że zlepienia i złączenia zwłok przez trupią ciecz i szczególne
zdeformowania dzięki naciskowi, wskazują, że zwłoki te nie były, nie mogły być
ruszane od czasu, gdy je wrzucono do dołów śmierci. Komisja jako termin dokonanego mordu
jednogłośnie przyjmuje rok 1940.
W związku z tym jednoznacznym
orzeczeniem, raz jeszcze wypada w tym rozdziale potrącić o Proces Norymberski.
Oskarżyciel sowiecki na tym procesie, zaprezentował sądowi osobę profesora
Markowa z Sofii, członka b. Komisji zwołanej przez Niemców. Markow, który
przyjechał z Bułgarii, opanowanej dziś przez Sowiety, złożył zeznania, z
których wnioskować było można, że Komisja ekspertów działała i ogłosiła
Komunikat pod naciskiem władz niemieckich.
Dnia 2 lipca 1946 roku agencja prasowe nadały z Norymbergi następującą
wiadomość:
Jeden z członków tzw.
Międzynarodowej Komisji, zwołanej przez Niemców dla rozpatrzenia zbrodni
katyńskiej, stwierdza, iż została ona na odosobnionym lotnisku, otoczonym przez
żołnierzy niemieckich, zmuszona do podpisania raportu, który całkowicie
zdejmował z Niemców odpowiedzialność za tę zbrodnię.
Świadek ten, profesor Markow
z Sofii, bułgarski członek Komisji, przedstawił sądowi, jak to Niemcy używali
tzw. „ostrej psychologii” dla otrzymania podpisów od ekspertów, na dokumencie,
którego ci eksperci nigdy nie mieli okazji przeczytać, ani tym bardziej
napisać.
Markow został powołany przez
Sowiety w celu ustalenia, że nie władze sowieckie, ale niemieckie zamordowały
11 tysięcy oficerów polskich pod Smoleńskiem.
Świadek opowiedział w
dalszym ciągu, że został on odkomenderowany przez uniwersytet bułgarski do
Komisji, stworzonej przez podobnych jak on profesorów państw satelickich
Rzeszy. Do Katynia przybył dnia 29 kwietnia 1943 roku. Pozwolono im zbadać
tylko 8 ciał w ciągu dwu dni i następnie zabrano do Berlina. Po drodze właśnie cała grupa zatrzymana
została na odosobnionym lotnisku i każdy z członków otrzymał już gotowy
dokument ekspertyzy do podpisu. Stwierdzał on, że zwłoki w Katyniu leżały co
najmniej trzy lata, czyli od czasu, gdy tam nie było jeszcze Niemców. Wszyscy
członkowie Komisji złożyli swoje podpisy, choć nie byli doszli do żadnych
wniosków. „Nie miałem odwagi nie
podpisać – oświadczył Markow – choć według mego zdania data śmierci nie była
zgodna z prawdą.”
Wszystko to, co powiedział
profesor Markow na sądzie w Norymberdze, było nieprawdą. [22]
Zaprzeczyli temu inni członkowie Komisji w rozmowach prywatnych, gdyż
nikt ich na świadków nie zapraszał, ani o potwierdzenie słów profesora Markowa
nie indagował. Nie ulega też wątpliwości, że i sam Markow podobnych rzeczy by
nie opowiadał, gdyby nie musiał tak mówić pod naciskiem, wywieranym nań z
zewnątrz. Jak w swej istocie wyglądały
kulisy Międzynarodowej Komisji ekspertów, opowiada profesor Palmieri z Neapolu,
któremu oddaję głos:
Komisja ta została powołana
na skutek odmowy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wzięcia udziału w
śledztwie. Wiadomo zaś, że Międzynarodowy Czerwony Krzyż zmuszony był odmówić,
gdyż nie otrzymał na udział w śledztwie mandatu ze strony rządu sowieckiego.
Wobec takiego stanu rzeczy, rząd niemiecki zdecydował zarządzić śledztwo w
zakresie własnych możliwości, powierzając zbadanie zbrodni katyńskiej
najbardziej znanym w Europie specjalistom z dziedziny medycyny sądowej. Do komisji tej zaproszony został również
delegat rządu polskiego, który z zaproszenia wszelako nie skorzystał.
W Berlinie zebrało się
trzynastu delegatów różnych państw. Uczeni niemieccy nie wzięli udziału,
jedynie prof. Buhtz, ordynariusz medycyny sądowej Uniwersytetu we Wrocławiu,
odgrywał rolę łącznika pomiędzy Komisją i władzami niemieckimi.
Już na początku, na wstępnym
posiedzeniu członków Komisji, ustalono zgodnie, że śledztwo prowadzone będzie
wyłącznie pod kątem naukowym, wykluczając wszelkie momenty polityczne czy też
polemiczne. Następnie zaś przystąpiono do opracowania pytań, do których Komisja
powinna ograniczyć swe odpowiedzi:
1) identyfikacja zwłok,
2) przyczyna śmierci,
3) określenie terminu, w którym śmierć zadano.
Należy zaznaczyć, że przy
opracowywaniu wniosków, które zostały zredagowane po osiągnięciu kompletnej
zgody wszystkich członków Komisji, oraz podczas zupełnie obiektywnych badań,
Komisja trzymała się ściśle wyżej wymienionej wytycznej.
Członkowie Komisji posiadali
zupełną wolność ruchu i otrzymali wszelkie środki techniczne, jakie mogły im
być pomocne. Mogli osobiście schodzić do grobów, aby kierować pracami nad
wydobywaniem zwłok, w miejscu i w warunkach, według własnego wyboru i uznania.
Jednocześnie, lecz osobno, pracowała w Katyniu Komisja Polskiego Czerwonego
Krzyża, przybyła z Warszawy, która doszła do tych samych wniosków.
Po swym powrocie do Berlina
Komisja złożyła znane sprawozdanie na ręce dr Conti, szefa oddziału biura
zdrowia Rzeszy, zaczem została rozwiązana. Żadnego nacisku, ani sugestii ze
strony władz niemieckich nie było.
Należy zaznaczyć, że prace
członków Komisji były całkowicie bezpłatne. Żaden z członków nie otrzymał ani
diet, ani honorariów, ani żadnych odznaczeń, ani też żadnych honorów
akademickich czy jakiegokolwiek innego „surogatu” wynagrodzenia. Zostały im
tylko wręczone bilety podróży, a rachunki w hotelach zostały bezpośrednio
uregulowane.
Oświadczenie profesora
Palmieriego jest jasne, wzbudzające zaufanie, a prawdziwość jego w każdej
chwili poddana może być sprawdzeniu u pozostałych członków Komisji,
pozostających poza zasięgiem władz sowieckich. Ale ani oficjalna opinia
publiczna, ani tym mniej czynniki miarodajne alianckie, ani przedtem, ani potem
i do dziś dnia – nie uznały orzeczenia tej Komisji za rozstrzygające zagadkę
mordu katyńskiego. Fakt, że przed Trybunał w Norymberdze nie powołano w
charakterze świadków wszystkich osiągalnych członków Komisji, a stanął przed
nim tylko jeden z liczby trzynastu i to właśnie taki, który z własnej czy
cudzej woli usiłował podważyć prawdomówność i rzetelność – świadczy w
dostatecznej mierze o świadomej tendencji, z jaką postanowiono traktować
orzeczenie Komisji.
Nie wniosło ono zatem do sprawy
elementu decydującego, a kontrofensywa propagandy sowieckiej, podjęta z okazji
tego orzeczenia, zdołała tyle osiągnąć, że nad rozkopaną, straszliwie cuchnącą
ziemią grobów katyńskich, w dalszym ciągu wisiało widmo znaku zapytania. Nie
był to jednak znak, podobny do innych znaków pisarskich. Jego punkt u dołu
zdawał się mieć kształt kropli, gdyż była to żywa krew, którą ociekał.
ROZDZIAŁ XIII
WALKA O TRZECIE PYTANIE
Dalsze chwyty propagandy
niemieckiej. Przeoczony szczegół w
raporcie Voßa. Delegacje z Polski. Trup kobiety.
Tajemnica wystrzelonych łusek.
Krecia robota agentów sowieckich.
Wyzyskując straszliwy mord
katyński dla propagandy, zakrojonej na światową skalę, władze niemieckie
rozumiały naturalnie, że nad całą sprawą dominują trzy zasadnicze pytania, na
które należy dać odpowiedź:
1) Kto są zamordowani?
2) Ilu jest zamordowanych?
3) Kiedy zostali zamordowani?
Odpowiedź na pierwsze pytanie,
że mianowicie są to oficerowie polscy, wynikała z oczywistości i nie była, i
nie jest kwestionowaną przez żadną ze stron zainteresowanych ani nikogo na
świecie.
Na drugie pytanie: ilu?
odpowiedzieli Niemcy: „od 10 do 12 tysięcy”. Szacunek ten w pewnym przybliżeniu
odpowiadał ilości zaginionych jeńców, których poszukiwała strona polska. Nie
był też kwestionowany przez stronę sowiecką.
Trzecie pytanie: kiedy?
równoznaczne było z pytaniem najbardziej zasadniczym, a mianowicie: kto
zamordował? Jasnym bowiem było, że
podobnie masowej rzezi nie mogła wykonać osoba czy osoby prywatne, a jedynie
organizacja państwowa. Ponieważ zaś mord dokonany został na terenie, który z
biegiem czasu przechodził z rąk jednego państwa do rąk drugiego państwa, więc
termin egzekucji pozwalał jednocześnie ustalić, które z tych dwóch państw winne
jest jej wykonania. Ponieważ, dalej,
strona sowiecka wyparła się kategorycznie tej zbrodni, a zarzuciła ją z kolei
Niemcom, odpowiedź na to trzecie pytanie stała się na razie wyłącznym sporem,
wokół którego zogniskowało się całe zagadnienie i na które Niemcy kładli cały
nacisk w ujawnionych przez swą propagandę szczegółach śledztwa.
Dnia 26 kwietnia 1943 roku, a
więc na dwa dni przed przybyciem Komisji Międzynarodowej, sekretarz niemieckiej
tajnej policji polowej (Geheime Feldpolizei), Ludwik Voß, złożył na ręce sędziego, dr Conrada, w obecności
urzędnika urzędu prawnego armii, Bornemanna, zeznanie, dające się streścić w
następującym ujęciu:
Pierwsza wiadomość o masowych
grobach w Katyniu nadeszła w początkach lutego 1943 roku.
W lesie katyńskim stwierdzono
kopce, które przy bliższym zbadaniu okazały się dziełem rąk ludzkich i
obsadzone były sztucznie młodymi sosenkami. Próbne kopania, podjęte w okresie
mrozów lutowych, ustaliły fakt istnienia masowych grobów.
Z powodu panujących mrozów nie
mogła być podjęta praca na większą skalę.
Celem ustalenia szczegółów
zostali zbadani mieszkańcy okoliczni w charakterze świadków.
Na rozkaz Głównej Komendy Armii
(OKH – Oberkommando des Heeres) rozpoczęto rozkopywanie pierwszego grobu dnia
29 marca 1943 roku. Dotychczas
zidentyfikowano 600 trupów. W pierwszym z masowych grobów znajduje się około
3.000 trupów. W grobach, leżących w bezpośredniej bliskości znajdować się musi,
według oszacowania, dalszych 5.000 do 6.000 trupów.
Dotychczas przeprowadzona
identyfikacja stwierdza jednoznacznie, że chodzi tu prawie wyłącznie o oficerów
armii polskiej.
Notatki w pamiętnikach i
notatnikach kończą się datą pomiędzy 6 i 20 kwietnia 1940 roku.
W zeznaniach tych Voß potwierdza na ogół okoliczności i daty, znane już z
poprzednich komunikatów, natomiast po raz pierwszy od ujawnienia grobów i wbrew
oficjalnej wersji niemieckiej, obniża szacunek ilości zamordowanych. Mówi
mianowicie najwyżej o 9 tysiącach (3 tysiące + 5 do 6 tysięcy). Zarówno
propaganda niemiecka, jak szeroka opinia przechodzi nad tym faktem do porządku,
nie poświęcając mu żadnej uwagi. Tymczasem, gdyby się na przykład dodało,
zamiast 3 tysięcy, tylko cyfrę 2.500 (na którą zredukowany został szacunek
największego grobu przez Komisję ekspertów), nie do najwyższej liczby
przewidywanej przez Voßa reszty zwłok, a do niższej, tzn. do 5 tysięcy,
otrzymalibyśmy sumę: 7.500 zwłok. Czyż ta cyfra, w ten sposób wyrozumowana, nie
odbiegała bardzo daleko od najwyższego szacunku 12 tysięcy propagandy
niemieckiej?! Czy różnica ta nie była zastanawiająca, zwłaszcza biorąc pod
uwagę, że wynikała z zeznań rządowego funkcjonariusza? Jakże się to mogło
zdarzyć, że Goebbels twierdził 12
tysięcy, a pan Ludwik Voß ośmielał się sugerować, że może tylko 8 tysięcy? Dziwnym też zbiegiem okoliczności, propaganda
sowiecka, tak czuła na każdy szczegół śledztwa ogłaszanego przez Niemców, nie
wyzyskała tej pierwszej, poważnej rozbieżności w oficjalnej wersji
niemieckiej...
Być może, w ferworze walki o
odpowiedź na trzecie pytanie, pytanie zasadnicze, wszystkie strony zapomniały
o drugim. Być może... w tym się coś
kryło? Ale co? Czy bowiem odpowiedź na drugie
pytanie: „ilu?” mogła wkraczać w istotę pytania trzeciego: „kiedy (kto)?” O tym na razie nikt nie pomyślał.
Z każdym dniem propaganda
niemiecka przybiera na sile. Ujawnia się wkrótce, że Niemcy, jeszcze przed
ogłoszeniem swych rewelacji, tzn. przed 13 kwietnia 1943 roku, sprowadzili do
Katynia delegację polską z okupowanej przez nich Warszawy i Krakowa. Delegacja ta, w skład której wchodzili między
innymi: przedstawiciel polskiej organizacji samopomocowej (RGO) E. Seyfried, dr K. Orzechowski, dr E. Grodzki,
K. Prochownik i inni, [23]
przyleciała samolotem do Smoleńska już dnia 10 kwietnia. Władze niemieckie
udostępniły jej swobodny wgląd w dwa wówczas tylko otwarte groby, w znalezione
dokumenty, listy, pamiętniki itp. Mogli rozmawiać z mieszkańcami okolicznych
wsi, zatrudnionymi w Katyniu itd. Na
podstawie tych oględzin, członkowie delegacji dochodzą do wniosku, że mord
dokonany być mógł nie później, niż w kwietniu roku 1940.
[dwa zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Delegacja Polskiego
Czerwonego Krzyża w Katyniu, w połowie kwietnia 1943 r.
[2] Kanonik krakowski, ks.
Stanisław Jasiński, delegowany do Katynia przez ks. Metropolitę Sapiehę,
odmawia modlitwę za umarłych, nad ułożonymi szeregami wydobytych z grobu
trupów.
Po kilku dniach przybywa do
Katynia druga grupa polska, w charakterze techniczno-fachowym, do której
wszakże przymknął kanonik krakowski, ks. Stanisław Jasiński, zaufany
metropolity ks. Sapiehy, i redaktor Marian Martens. Poza tym sami lekarze i
członkowie Polskiego Czerwonego Krzyża: dr A. Szebesta, dr T. Susz-Pragłowski,
dr H. Bartoszewski, S. Klappert, K. Skarżyński, L. Rojkiewicz, J. Wodzinowski,
S. Kołodziejski, Z. Bohowski i R. Banach. Ta druga delegacja, której część
pozostaje następnie na miejscu i bierze udział w pracach rozkopywania i
identyfikowania zwłok (patrz: Załącznik nr 13), również na podstawie znalezionych
dokumentów i wypowiedzi świadków, dochodzi do przekonania, że mord mógł być
dokonany nie później wiosny roku 1940.
Równocześnie z tą wycieczką,
przybywa z Berlina wycieczka dziennikarzy zagranicznych: korespondent
„Stockholm Tidningen”, p. Jaederlund ze Szwecji, korespondent „Der Bund”, p.
Schnetzer z Szwajcarii, korespondent „Informaciones”, p. Sanchez z Hiszpanii,
oraz szereg dziennikarzy państw okupowanych przez Niemcy. Tej prasowej
wycieczce towarzyszyli przedstawiciel wydziału prasowego Urzędu Kanclerskiego
Rzeszy, radca Schippert i sekretarz legacyjny, Lassler.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Wycieczka dziennikarzy
zagranicznych, w tej liczbie przedstawiciele prasy szwedzkiej, szwajcarskiej i
hiszpańskiej, przy jednym z grobów w Katyniu.
O ilości zwłok wcale się
wówczas nie dyskutuje, ponieważ groby są ledwo napoczęte, rozgraniczenie ich
nieznane, ogólna zaś płaszczyzna pomiędzy poszczególnymi rozkopami raczej
wskazuje, że szacunek niemiecki od 10 do 12 tysięcy powinien być słuszny. Natomiast
dziennikarze, zapoznawszy się z całokształtem materiału dowodowego i nabrawszy
przekonania, że mord popełniony być mógł nie później jak wiosną roku 1940,
stawiają po raz pierwszy pytanie, nie poruszane dotychczas:
– Dlaczego bolszewicy pozostawili przy
zwłokach wszystkie dokumenty i w ogóle wszystko, co nie budziło w oprawcach
bezpośredniego pożądania jako przedmioty wartościowe?
– Dlatego – odpowiada im niemiecki pułkownik
von Gersdorff, który oprowadzał wycieczkę – że bolszewicy jeszcze w roku 1940
nigdy nie mogli przypuszczać, aby zwłoki zakopane, het, w głębi Rosji, pod
Smoleńskiem, mogły być w niedługim czasie, przez jakiegoś ich nieprzyjaciela
wykopane i zidentyfikowane.
Dziennikarze milkną, przekonani
tym argumentem. Dalsze pytania byłyby nietaktem. Dziennikarze przypominają
sobie bowiem dobrze, że jeszcze w roku 1940 Hitler był przyjacielem Stalina, a
Stalin Hitlera... Zmieniając temat, proszą o dokonanie przy nich rozkopania
grobu nienaruszonego dotychczas. Życzeniu temu staje się zadość i obecni
przekonują się, że zlepiona ze sobą warstwa trupów dowodzi, iż oczywiście nie
mogła być uprzednio przez nikogo ruszana. Nagle...
Było to istotnie rewelacją.
Nagle jeden z dziennikarzy wskazuje na trupa i uwaga wszystkich koncentruje się
na tym jednym:
Kobieta?!!
Tak jest – kobieta. Trup
kobiety w masie trupów oficerskich. Nie
wiadomo dlaczego, kilku dziennikarzy zdjęło kapelusze, choć nie oddali
uprzednio tego hołdu w stosunku do zamordowanych mężczyzn. Jeńcy sowieccy, zatrudnieni
przy rozkopywaniu, patrzą z ukosa i z zaciekawieniem. Nastaje cisza. Wiatr
tylko szarpie obłokami gdzieś w górze i pcha je
na północ, jakby czym prędzej chciał nawiać wiosny do tego ponurego
kraju. Słychać, jak na odległej sośnie kuje dzięcioł. Dziennikarze są przejęci,
Niemcy skonsternowani. Jeden z nich poszedł do telefonu polowego, umieszczonego
w prowizorycznym baraku.
Wieczorem usiłują
zbagatelizować odkrycie i odwrócić uwagę dziennikarzy w innym kierunku.
Władze niemieckie tak dalece
zaskoczone i zaniepokojone były odkryciem trupa kobiety w Katyniu, że fakt ten
postanowiły przemilczeć i do końca nie ujawniły go w oficjalnych raportach.
Zdawało się im bowiem, iż nieprawdopodobieństwo okoliczności, w których kobieta
mogła się znaleźć w masie zamordowanych oficerów-jeńców, stanie się odskocznią
dla nowych wątpliwości, podważy autentyczność relacji, zaciemni obraz
odtwarzanego przebiegu wypadków, które dotychczas „klapowały” tak doskonale,
będzie wymagał komentarzy, których Niemcy udzielić nie będą mogli. Bo Niemcy
nic o tym nie wiedzieli i wiedzieć nie byli w stanie, że w obozie jeńców
polskich w Kozielsku, do wiosny roku 1940, znajdowała się jedna kobieta,
porucznik-pilot i że trup jej odnaleziony teraz w grobach katyńskich, nie obala
i nie podważa, a przeciwnie potwierdza
znane okoliczności!...
Jest jeszcze jeden szczegół,
przemilczany przez wszystkie komunikaty propagandy niemieckiej. Szczegół bardzo
istotny, i dlatego choć się o nim nie mówi głośno, mówi się po cichu: „gdzie
się podziały łuski wystrzelonych nabojów pistoletowych? Przecież na ich
podstawie ustalić by można, jakiego państwa fabrykacji była broń i amunicja
użyta do mordowania?”
Znany jest kaliber broni: 7,65.
A nie znana jest marka? Mogło być rzeczą
prawdopodobną, że mordercy sprzątli wystrzelone łuski. Ale jest rzeczą
nieprawdopodobną, żeby na tyle tysięcy oddanych strzałów nie pozostał na
miejscu pewien odsetek tych łusek. Zresztą, czyż eksperci fachowcy nie mogą
dojść do jakiegoś wniosku na podstawie kul, które w bardzo wielu wypadkach tkwią
jeszcze w czaszkach zabitych i znajdywane są obficie?
Ale Niemcy uparcie milczą w tej
sprawie.
Co jest jednak zastanawiające,
że i propaganda sowiecka, której uwagi nie mógł ujść brak tak ważnego szczegółu
w śledztwie niemieckim, również nie podnosi tego tematu wcale...
Po pierwszej wycieczce
dziennikarzy następują dalsze. Niemcy przywożą do Katynia różnych ludzi z całej
Europy. Przywożą też z „Oflagów” (oficerskich obozów jenieckich) jeńców
oficerów angielskich i amerykańskich. Przywożą grupę oficerów jeńców polskich.
Początkowo próbowali ukuć z tego nową broń dla swej propagandy, proponując
oficerom polskim wygłoszenie przemówień, odczytów, oświadczeń, nagranie na
płyty, nadanie przez radio. Ale Polacy odmówili stanowczo i postawili swoje
warunki, pod jakimi zgadzają się pojechać do Katynia: żadnych przemówień,
wywiadów, nawet nie ogłaszanie nazwisk. Niemcy zgodzili się i warunków
dotrzymali.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Przywiezieni przez Niemców
do Katynia oficerowie-jeńcy angielscy, kanadyjscy i Stanów Zjednoczonych,
przyglądają się rezultatom dokonanej obdukcji zwłok.
Oficerowie polscy przywiezieni
byli również w kwietniu Przypuszczali, że mają przed sobą jeden wielki grób.
Zmierzyli jego powierzchnię i głębokość. Na podstawie obliczeń doszli do przekonania,
iż twierdzenie niemieckie o 10 do 12 tysiącach zwłok jest raczej słuszne.
Porucznik pilot Rowiński zrobił nawet odręczny szkic tego domniemanego,
wspólnego grobu. [24]
Niemcy w niczym nie ograniczali ruchów i inicjatywy oficerów przy badaniu
zwłok, dokumentów itd. Jeden z oficerów,
leśnik fachowy, wszedł do grobu w miejscu, gdzie nad jego krawędzią rosła duża
sosna. Zauważył bowiem, iż korzeń tej sosny wypuścił pęd w zwartą masę trupów.
Uciął go i po przeprowadzonej ekspertyzie stwierdził:
Zgadza się. Pęd tego korzenia ma najmniej trzy
lata.
A więc rok 1940.
Członkowie tych wszystkich
wycieczek zapoznawali się z treścią zeznań, złożonych przez świadków,
okolicznych mieszkańców, głównie w końcu lutego i w pierwszych dniach kwietnia.
Na temat samego wzgórza Kosogory w Katyniu mówili: Kuźma Godunow, Iwan
Kriwoziercew, Michaił Żygulew.
Zeznali oni, że wzgórze znane
jest powszechnie jako miejsce kaźni już od roku 1918. Dokonywano na nim
egzekucji jeszcze za słynnej „Czeka”. Od roku 1931 teren został ogrodzony i
specjalne tablice przestrzegały mieszkańców, aby go nie przekraczać. Od roku
1940 Kosogory strzeżone były ponadto przez wartowników i psy policyjne.
Na temat transportowania i
likwidacji jeńców w roku 1940 zeznawał tenże Kriwoziercew, poza tym Matwiej
Zacharow, Gregor Silwierstow, Iwan Andriejew, Parfemon Kisielew.
Kriwoziercew widział w marcu i
kwietniu 1940 roku, że na stację Gniezdowo przychodziły codziennie pociągi ze Smoleńska
w składzie 3 do 4 wagonów, z zakratowanymi oknami.
Zacharow, który pracował na
dworcu w Smoleńsku, stwierdza przybywanie wagonów z jeńcami w tym samym
okresie. Byli to jeńcy w mundurach polskich. Transport jeńców w kierunku stacji
Gniezdowo trwał 28 dni.
Silwierstow widział
przybywające wagony na stację Gniezdowo, następnie wyładowywano z nich jeńców w
uniformach. Odbierano od nich bagaż ręczny i wrzucano go na ciężarówkę,
więźniów zaś wsadzano do trzech aut więziennych i wieziono w kierunku Katynia.
Nieraz auta nawracały do 10 razy dziennie, kursując pomiędzy domem
wypoczynkowym w Kosogorach i Gniezdowem.
Andriejew widział w marcu i
kwietniu r. 1940 pociągi z aresztowanymi przybywające na stację Gniezdowo. Byli
w nich polscy żołnierze, których poznawał po kształcie czapki. Wsadzano ich do
aut i odwożono do Katynia.
Kisielew opowiada szczegóły,
jak wskazał robotnikom polskim w r. 1942 miejsce kaźni.
W grupie jeńców oficerów
polskich, która zwiedzała Katyń, było sporo znających język rosyjski i ci mogli
swobodnie rozmawiać z wymienionymi świadkami, bez pośrednictwa narzuconego
tłumacza.
Pierwotne zeznania świadków,
którzy twierdzili, że wzgórze Kosogory od dawna już służyło za miejsce kaźni,
mogły być łatwo sprawdzone. Toteż Niemcy zarządzili rozkopanie miejsc
wskazanych. Natrafiono na 11 grobów, a raczej dołów, których powierzchnia dawno
już zlała się z powierzchnią lasu. W dołach tych znaleziono zwłoki w ubraniach
cywilnych. Nie było ich dużo. Kilkadziesiąt. Wszystkie wskazywały na ten sam
system mordu: strzał w potylicę. Stan rozkładu trupów wskazywał wielką
rozpiętość, co pozwalało wnioskować, że egzekucje dokonane zostały w różnych
latach przed toczącą się wojną.
Taki był stan faktyczny w
Katyniu, miejscowości, o której nikt na szerokim świecie nie słyszał przedtem,
że istnieje, a dziś wiedziano, że jest odległa o 16 kilometrów od Smoleńska, a
cztery od stacji Gniezdowo, że rosną tam sosny, że wiosną jest zimno jeszcze,
że Dniepr omywa jego lesiste wzgórze, że stoi tam dom w stylu rosyjskiej „daczy”,
który służył za miejsce wypoczynku dla funkcjonariuszów Ludowego Komisariatu
Spraw Wewnętrznych ZSSR, a którego fotografie budziły w niektórych dreszcz
zgrozy, w innych wątpliwość lub lekceważący gest, zaprzeczający wszystkim tym
rewelacjom.
Przez rozgłośnie kontrolowane
przez Niemców na przestrzeni całej bez mała Europy, nadawano nieustannie nowe
szczegóły. Radio niemieckie „Transozean” transmitowało na cały świat.
W odpowiedzi, propaganda
sowiecka zmobilizowała wszelkie środki, ażeby odparować ostrze twierdzeń
niemieckich. I Moskwa powtarzała z
uporem: „Jeńcy oficerowie polscy wymordowani zostali przez bandę katów
hitlerowskich w sierpniu-wrześniu roku 1941”.
Jednocześnie z tym urzędowym
oświetleniem sowieckim, które milcząco i bez komentarzy przyjęte zostało przez
rozgłośnie alianckie, szła równoległa akcja podziemna w okupowanej przez
Niemców Europie. Celem tej akcji było obalenie, podważenie czy chociażby
wprowadzenie zamętu w twierdzenia niemieckie, zaszczepienie wątpliwości i
podejrzeń. Intensywność jej działania wskazywała wyraźnie na jednolity ośrodek
nią kierujący. A grunt był podatny. Grunt, który przygotowali Niemcy przeciwko
sobie samym. Brutalność ich metod, masowe egzekucje w obozach koncentracyjnych,
piece krematoryjne, cała ich tępa, nieubłagana polityka eksterminacyjna i
cynizm programu „Nowej Europy” pod egidą swastyki hitlerowskiej – wszystko to
razem zmobilizowało przeciw nim umęczoną Europę, o wiele wcześniej zanim
zdążyli nadać wiadomość o potwornej zbrodni dokonanej pod Smoleńskiem. Ludzie
wierzą zazwyczaj w to, w co chcą wierzyć. Propagandzie niemieckiej wierzyć nie
chcieli.
Nawet we wschodniej Europie,
która tyle wycierpiała pod okupacją sowiecką, w niepamięć już szły tamte rany,
pod ciosami zadawanymi przez okupację niemiecką.
Ale Katyń był zbrodnią
niesłychaną. Mógł naprawdę wprowadzić zmianę nastrojów, gdyby jednocześnie
polityka niemiecka zechciała zmienić swe metody działania. W obliczu tego
zagrożenia, agenci propagandy sowieckiej zdwoili wysiłki i nie przebierali w
chwytach, byle skutek wypadał na ich korzyść. Rozpuszczano
najnieprawdopodobniejsze historie, sprzeczne nawzajem i sprzeczne nieraz z
urzędowym stanowiskiem sowieckim, byle w ogólnym zamęcie wytworzyć stan
zwątpienia w autentyczność śledczych rezultatów katyńskich.
Pewnego kwietniowego dnia tego
roku, dnia, który był tak ciepły, jakby był letnim, przyszedł do mnie na
werandę człowiek z pobliskiej wsi i jak przystało na rolnika, zaczął rozmowę od
pogody. Gdyśmy następnie przeszli na, nieunikniony w tym czasie, temat
aktualnych wypadków, zapytał:
– Czy to może być prawdą, co ludzie gadają, że
Niemcy jeżdżą do każdej rodziny, o której dowiedzą się, że miała krewniaka w
obozie w Kozielsku, spisują jego dane, żeby później mieć kogo ogłosić na
liście, niby to zabitych w Katyniu? A tam, tam – wskazał ręką na wschód –
podobno żadnych grobów i nie ma...
– Kto to panu mówił...
– Ot, ludzie gadają...
Innym razem gadali, że z obozów
koncentracyjnych w Oświęcimiu przywieziono do Katynia trupy i ubrano je w
mundury polskie.
Trzecim razem, że to Niemcy
rozstrzelali jeńców, ale sowieckich.
Czwartym znów, że to
rozstrzelani Żydzi.
Trzeba zwrócić uwagę, że każda
z tych wersji obalała jednocześnie
wersję sowiecką. Ale po pierwsze, ta ostatnia mało była znana pod okupacją
niemiecką, ze względu na konfiskatę odbiorników radiowych, po drugie na terenie
polskim nieszczególnie nadawała się do kolportowania... Zbyt dużo tu jeszcze,
mimo wszystko, pamiętano, no, a poza tym... listy! Dlaczegoż, skoro by żyć
mieli jeszcze pod Smoleńskiem, aż do sierpnia 1941 roku, wszelki słuch i ślad
po nich zaginął, właśnie od wiosny roku 1940?!
Nie, ludzie kiwali głową i
znowu zaczynali wierzyć w wersję niemiecką.
Ale agenci propagandy
sowieckiej nigdy się prawie nie demaskowali jako tacy. Taktyką, nakazaną im
zresztą z góry, było przenikanie do narodowych organizacji podziemnych. Stąd o
wiele łatwiej i skuteczniej było im działać. Zwłaszcza przenikali do
organizacji podziemnych tych państw, okupowanych przez Niemców, które
sąsiadowały z Rosją, a które w planach imperialnej polityki Związku Sowieckiego
miałyby być doń włączone po zwycięskiej wojnie.
Pewnej niedzieli usłyszałem
wiadomość, że kolega mój, rotmistrz Konstanty Anton, z 4 pułku ułanów,
uwięziony w Kozielsku i figurujący następnie w niemieckich spisach ofiar
katyńskich, które były systematycznie ogłaszane – żyje.
– Ależ żyje, naprawdę! – mówiono. – Niech pan
sprawdzi. Żona jego otrzymała list z Turcji. Znajduje się w armii polskiej na
Bliskim Wschodzie.
Po tygodniu mówili już o tym
wszyscy w okolicy i w mieście. Ja, który byłem w Katyniu i widziałem na własne
oczy procedurę identyfikacji, z początku odniosłem się do wersji sceptycznie,
wobec jednak jej uporu sam uwierzyłem, sądząc że Anton być może zamienił z kimś
swe dokumenty. Ale nikt, w tej liczbie
ja sam, nie poszedł sprawdzić do żony, która miała rzekomo ten list otrzymać.
Trzeba znać psychologię, żeby operować w biały dzień takimi chwytami.
Bolszewicy ją znają: każdy powtórzy, nikt nie sprawdzi. Sprawdziłem dopiero trzy lata później, we
Włoszech. Dowiedziałem się, że Anton zginął z Kozielska bez wieści. Nigdy nie
był w armii polskiej na Wschodzie, żona jego nie mogła nigdy odeń otrzymać
listu, via Turcja...
W Warszawie ukuto taka plotkę:
„Pewna pani, przeczytała w wykazie niemieckim nazwisko swego męża, jako ofiary
katyńskiej zbrodni, podczas gdy w rzeczywistości aresztowany był przez Niemców
i wywieziony do Oświęcimia. Poszła tedy („głupia!”) do Gestapo i... nie wróciła
nigdy!” To już było sprytniej: tej
wersji nikt nie mógł sprawdzić. I choć nikt też nie znał, ani nazwiska tej
rzekomej pani, ani jej adresu, ani żadnych innych szczegółów, mityczny ten
wypadek obleciał całą Polskę i powtarzany był jako autentyczny, z ust do ust.
Oczywiście, była to nieprawda, gdyż po ostatnim sprawdzeniu, ani jedna osoba
figurująca w spisie ofiar katyńskich, od roku 1940 nie była widziana nigdzie.
Ale chwytały takie plotki. Nie
tylko w szerokim świecie, ale nawet w Polsce, gdzie mimo iż ogólnie zdawano sobie sprawę z
prawdopodobnego przebiegu tragedii – daleko jeszcze było do całkowitej pewności
losu, jaki spotkał zaginionych jeńców.
ROZDZIAŁ XIV
MOJE ODKRYCIA W KATYNIU
Gazety znalezione ustalają
datę mordu. Nie 10 i 12 tysięcy, a ...
cztery! Tajemnica łusek się wyjaśnia. Żydzi świadczą...
W drugiej połowie kwietnia,
krytycznego 1943 roku, mieszkałem w dalszym ciągu w swym małym, wiejskim domku,
w odległości 12 kilometrów od Wilna i do miasta przychodziłem piechotą i
rzadko. Za czasów okupacji sowieckiej zmieniłem swój zawód dziennikarza i
literata na bardziej odpowiadający warunkom
– zostałem mianowicie furmanem ciężarowego wozu. Za czasów okupacji
niemieckiej siedziałem cicho na wsi i nie byłem niepokojony, jakkolwiek władze
niemieckie nie mogły oczywiście nie wiedzieć o mojej egzystencji.
Na jakiś tydzień przed
Wielkanocą, sprzedawałem na rynku w Wilnie palto letnie i tu spotkałem dawnego
swego kolegę. Pracował on w charakterze akwizytora ogłoszeniowego w
administracji wydawanego przez Niemców pisma w języku polskim, stąd miał
kontakty i wiadomości często z pierwszej ręki.
Było ciepło. Wiosna. Podmuchy
południowego wiatru wzniosły rtęć w termometrach. Ludzie wyszli bez watowanych
palt, ale już bez tej nadziei na rychły koniec cierpień, jaką przywiązywano
dotychczas do każdej, corocznej wiosny.
Właśnie przeżywano wrażenia i komentarze do straszliwej, nowej zbrodni,
odkrytej pod Smoleńskiem. – Poza tym wlokło się życie przygnębiające, głodne,
biedne, raczej apatyczne. Ale mój znajomy błysnął oczyma na mój widok, łatwo
było poznać, że z jakowegoś wewnętrznego podniecenia. Zaraz też, chwytając za
guzik palta, które trzymałem w ręku, rzekł mi głosem przyciszonym:
– Od wczoraj telefonuje Klau. Werner Klau,
szef biura prasowego przy Gebietskomissariat Wilna-Stadt, dopytuje, czy ktoś z
pracowników nie zna przypadkiem twego adresu. Chcą cię zaprosić do Katynia.
Ktokolwiek się zetknął z
organizacja podziemną w okresie panowania Gestapo, wie, jak bardzo utrudnione
były kontakty wewnętrzne, ile czasu marnowało się nieraz w oczekiwaniu na
porozumienie. Ze słów usłyszanych
rozumiem od razu, że wyjazd do Katynia jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, ale
nie chcę tego czynić [25]
bez uprzedniego skontaktowania z władzami
organizacji podziemnej. Mówię tedy:
– To bardzo dobrze. Mój drogi, postaraj się
zawiadomić tego Klaua, że sam podejmujesz się mnie odszukać w ciągu trzech dni.
Niech mnie nie szuka sam. Ja tymczasem te trzy dni wyzyskam...
– Rozumiem.
„Jadzi”, łączniczki mojej z
osobą zastępcy Komendanta podziemnej organizacji wojskowej, naturalnie nie ma
tam, gdzie powinna być – w małej jadłodajni, mieszczącej się w suterynie,
wzruszają tylko ramionami. „Roman”, zecer podziemnego pisma, oficjalnie kelner
innej jadłodajni, z którym mam stały kontakt, jest co prawda na miejscu, ale
nie może zapewnić natychmiastowego połączenia.
– Postaram się... – odpowiada.
„Zygmunt”, w hierarchii
konspiracyjnej bardziej eksponowany, jest właśnie śledzony i musi zachowywać
ostrożność, której zresztą nie zachowywał. W trzy miesiące później zawisł na
własnych skarpetkach w celi więzienia śledczego Gestapo, nie wytrzymawszy
tortur, zadawanych przy badaniu.
Okoliczności te nie mają
oczywiście żadnego związku bezpośredniego ze sprawą Katynia, której poświęcona
jest niniejsza książka, charakteryzują jednak nie tylko duże, ale i małe
trudności, jakie w nieskończonym splocie piętrzyły się na drodze do wyjaśnienia
prawdy. Po trzech dniach okazuje się, że
wyjechał „komendant” i jest tylko jego zastępca. [26]
Zanim zastępca komendanta dał wyraźny rozkaz: „jechać”, upłynął już dzień piąty
i dopiero popołudniu szóstego, mogłem zasiąść w wygodnym fotelu przed biurkiem
szefa niemieckiego biura prasowego.
Werner Klau, sam były
dziennikarz berliński, przyjmuje mnie uprzejmie. Żadnych zobowiązań, żadnych
podpisów, przymusu, deklaracji. Po prostu:
– Pan pojedzie i zobaczy.
Myli się jednak, kto sądzi, że
machina administracyjna niemiecka pracowała sprężyście. Każdy totalizm zwiększa
biurokrację i komplikuje rzeczy najprostsze. Mija więc jeszcze trzy tygodnie
zawiłej korespondencji pomiędzy Ostministerium w Berlinie, dowództwem frontu,
Gestapo. Ja czekam.
W międzyczasie odnajduję b.
profesora Uniwersytetu Wileńskiego, największy w Polsce autorytet w dziedzinie
medycyny sądowej, dr Sengalewicza. Proszę, niech mnie przygotuje teoretycznie
do rzeczy, które mam oglądać na własne oczy.
Profesor ściąga z półek wielką
ilość książek. Pokazuje ilustracje. Tłumaczy i konfrontuje z wiadomościami,
jakie dotychczas wyczytał w gazetach niemieckich na temat stanu trupów w
Katyniu.
– Jeżeli gleba tam jest rzeczywiście
gliniasto-piasczysta, wytwarza częściową konserwację zwłok, znaną w medycynie
pod nazwą „tłuszczowosku”. Na pozór żadnych sprzeczności, ani zagadek w
komunikatach niemieckich nie dostrzegam. I jeszcze jedna rzecz ważna: kieruje
pracami ekshumacyjnymi i całokształtem badania, jak to wynika z gazet, profesor
Uniwersytetu Wrocławskiego, dr Buhtz. To jest mój kolega jeszcze z czasów
akademickich. Zupełnie prywatnie zapewnić pana mogę, że po pierwsze, jest to
uczony na miarę europejską w tej dziedzinie, po drugie człowiek niewątpliwie
uczciwy, który w żadnym wypadku nie położyłby swego podpisu pod sfałszowaną
ekspertyzą. Niech pan z nim porozmawia, powołując się na moją z nim starą
zażyłość.
– Dziękuję. A czy pana profesora nie
zastanowił w komunikatach niemieckich fakt, że brak w nich jakiejkolwiek
wzmianki o znalezieniu i pochodzeniu łusek, od wystrzelonych pocisków
pistoletowych, którymi mordowani byli nasi oficerowie?
– Ach, właśnie! Zauważyłem. O tym chciałem
powiedzieć. Przecież zabezpieczenie łusek należy do najkardynalniejszej
podstawy każdego śledztwa w morderstwie, popełnionym z broni palnej. Nie
rozumiem, dlaczego się o tym nie pisze...
Dopiero w drugiej połowie maja
1943 roku, wlecze nas poprzez powietrze pudło starej niemieckiej „JU 88”,
samolotu o typie przestarzałym. Leci dwóch dziennikarzy portugalskich, jeden
dziennikarz szwedzki. Z Warszawy Niemcy wyekspediowali ekipę dziesięciu
robotników fabrycznych, ażeby się przekonali na miejscu i opowiedzieli rodakom.
To są ich chwyty propagandowe, stosowane już od dłuższego czasu. Towarzyszy nam oficer Wehrmachtu, b. attaché
niemiecki w Tokio, będący łącznikiem z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. W takim składzie przedzieramy się przez
chmury, wskutek nagłego oziębienia ociężałe gradem, śniegiem, deszczem. Wiatr
dmie teraz z północnego wschodu, a więc w łeb maszyny. Podróż trwa długo,
bardzo długo, ponad krajem zrujnowanym wojną. Myśliwce sowieckie polują o tym
czasie w pasie przyfrontowym. Trzeba uważać. Jest źle, niewygodnie siedzieć w
tej maszynie, przeznaczonej dla spadochroniarzy, mdło. Gdy lądujemy za
Dnieprem, termometr wskazuje zaledwie 3 stopnie powyżej zera, pada drobny
deszczyk.
– To dobrze – mówi oficer niemiecki.
– Dobrze, dlaczego?
– W ciepło panowie by nie wytrzymali przy
grobach katyńskich.
Wszystko jest wokół rude od
gliny, cegieł rozwalonych domów, rdzy, która rzuciła się na pobojowisko
połamanych wozów, armat, czołgów i wszelkiego rodzaju żelaziwa, od spalonych
lasków i całej tej zgnilizny, którą każda wojna pozostawia za sobą i wokół
siebie. Ludzi cywilnych mało. A tam gdzie ich widać, obdarci są i bojaźliwi.
Znając życie sowieckie, nie dziwię się temu, że każdy z mieszkańców Smoleńska
stara się mówić jak najmniej, a jak najwięcej wzruszać ramionami. Ale
dziennikarzy zagranicznych to dziwi:
– Jak to! Oni, tu w Smoleńsku, w odległości 16
kilometrów od masowej zbrodni, nic o niej mieliby nie słyszeć?!
Obywatel smoleński stoi ponury
i patrzy w ziemię usianą szkłem rozbitych okien, gruzem własnych domów i ma
swoje myśli w głowie.
Ja się uśmiecham w
zakłopotaniu, jakbym był współwinnym tych stosunków, panujących w Europie
wschodniej. Rosjanin podnosi głowę i rozumiejąc mnie po wyrazie twarzy,
uśmiecha się również blado, tak blado, jak to niebo zawieszone nad krajem.
Plan sytuacyjny jest taki: na
zachód od Smoleńska prowadzi linia kolejowa w kierunku Witebska, przez stację
Gniezdowo. Mniej więcej równolegle biegnie szosa. Do tej stacji przywożeni byli
jeńcy polscy w roku 1940, na wiosnę, to nie ulega już żadnej wątpliwości i
przez nikogo nie jest kwestionowane. W Gniezdowie ich wyładowywano. Szosa
biegnie dalej przez Katyń. Z Gniezdowa do lasu katyńskiego około 4 kilometrów.
Po bokach wilgotne laski, wyręby, na których wyrosły już pojedyncze brzózki,
olszyna. Wzrok mija je obojętnie, ślizgając się po mokrych badylach, gałęziach,
strzelistych prętach jakichś krzaków. I
tylko myśl pobudzana wyobraźnią kołuje po tej szosie do wtóru obracających się
opon: „Tędy, tędy jechali ci ludzie”. [27]
Raptowne zahamowanie przed
bramą i druty kolczaste przecinają pasmo wyobraźni. Wszystko staje się naraz
realne. Żandarm, z blachą na piersi. Deszczyk, który wciąż kropi. Ociekające
sosny. Ptaszek, który słusznie o tej porze domaga się wiosny: „tiń-tiń-tiń!” A
ponad tym wszystkim, straszliwy, dławiący odór trupi. Takim powietrzem nie
oddaje żaden las na świecie i chciałoby się nagle krzyknąć: – Boże! co oni
zrobili z naszej przyrody!
[dwa zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Droga do prac ekshumacyjnych, przy nie
opróżnionych jeszcze grobach, prowadzi pomiędzy koszmarne szeregi już
wydobytych trupów, oczekujących swej kolejki na identyfikacje i zbadanie.
[2] Przy rewizji zwłok:
autor niniejszej książki (po środku) przegląda gazety i dokumenty wydobyte z
kieszeni trupów. Obok dr Wodziński (z opaską Czerwonego Krzyża). Z prawa i
lewa, członkowie polskiej delegacji robotniczej. Na prawo, w drugim szeregu,
dziennikarz szwedzki (w okularach). [zdjęcie zamieszczone na odwrotnej stronie
okładki niniejszej książki]
W chwili, gdy przybyłem do
Katynia, rozkopano już wszystkie siedem grobów. Niektóre zostały opróżnione.
Inne zastałem jeszcze w trakcie prac ekshumacyjnych, ale raczej na ukończeniu.
Rzeczą pierwszą, która się rzuciła w oczy, było zaśmiecenie lasu wokół dołów
już opróżnionych. Skąd zaśmiecenie to pochodziło, wyjaśniło się niebawem i
jednocześnie naprowadziło mnie na najważniejsze odkrycie.
Ażeby uplastycznić jego
doniosłość, należy pokrótce przedstawić metodę prac ekshumacyjnych. Ogólne
kierownictwo spoczywało w rękach niemieckich oczywiście. Ale bezpośrednie
roboty wykonywane były przez wspomnianą już uprzednio ekipę Polskiego
Czerwonego Krzyża, na czele której stał dr Wodziński z Krakowa. Do swej
dyspozycji miał robotników zarówno wolnego najmu spośród mieszkańców
okolicznych, jak też przydzielonych jeńców sowieckich. Trupy wydobywane z dołów
śmierci układano szeregami na ziemi. Z szeregów brano po jednym, celem
dokonania oględzin i zrewidowania. Mundury były przeważnie w dobrym stanie,
rozpoznawało się nawet gatunek materiału, jedynie odbarwione. Wszystkie części
skórzane, w tej liczbie buty, robiły na pierwszy rzut oka wrażenie gumowych.
Ponieważ z reguły, każde zwłoki sklejone były niejako sokiem trupim, lepkim,
strasznym, cuchnącym, więc o rozpinaniu kieszeni, ani tym bardziej ściąganiu
butów, mowy być nie mogło. Manipulacja odbywała się tedy w ten sposób, że
specjalni robotnicy, w obecności dyżurnego delegata Polskiego Czerwonego
Krzyża, rozcinali nożami kieszenie i cholewy butów, bo w tych ostatnich też
znajdowano nieraz ukryte różne przedmioty. Wszystko znalezione wydostawano na
światło dzienne. Wszystko, co mogło stanowić wartość dowodową, pamiątkę dla
rodziny, wskazówkę przy identyfikacji lub wartość materialną (dokumenty
osobiste, legitymacje, pamiętniki, notatniki, listy, fotografie, medaliki,
książeczki do nabożeństwa, kwity, medale, ordery, pierścionki itd.) składane
było do specjalnie na ten cel przygotowanych kopert, zaopatrzonych kolejnym
numerem. Takiż numer ewidencyjny przyczepiano następnie do zwłok, które o ile
nie wykazywały specjalnego interesu dla ekspertyzy medycznej, odkładano zaraz
do innego szeregu. Potem grzebano je w nowych, wspólnych mogiłach. Ale...
[dwa zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Typowa zawartość
kieszeni zamordowanego: znak rozpoznawczy, karta pocztowa, banknoty polskie,
skórzana sakiewka do tytoniu, portmonetka, kawałek zielonego ołówka, resztki
gazety, paszport, pudełko sowieckich zapałek, grzebyk itp.
[2] Po oczyszczeniu zewnętrznym: naramienniki,
polskie banknoty stuzłotowe, odznaki, łańcuszki, monety, medale, ordery i
krzyże wojskowe. Wszystkie przedmiotu łatwe do rozpoznania. Napisy na
banknotach czytelne.
Co się działo z resztą
przedmiotów?
Człowiek żyjący, żyjący nawet w
warunkach tak ograniczonego bytowania, jakim były obozy sowieckie, użytkuje
masę przeróżnych drobiazgów. A więc szczoteczki, grzebyki, zapałki,
cygarniczki, jakieś pudełka, tytoń, papierosy, ołówki, żyletki, lusterka,
portmonetki, bo ja wiem... na pamięć mi już nie przychodzi to wszystko biedne,
skurczone, na wpół zgniłe... U jednego w mojej obecności wydobyto nawet pudełko
prezerwatywów, z wyraźnym nadrukiem fabryki, i ten wstydliwy, intymny przedmiot
jego życia, ogołocony tu, w tym potwornym lesie, w smrodzie i śmierci, w
obliczu tragedii, u człowieka, którego czaszka przebita była kulą na wylot,
wydawał się czymś straszliwie ludzkim, na tle tej nieludzkiej zbrodni. Do masy tych rzeczy dochodziły banknoty
polskie, nie będące już w obiegu, a więc bezwartościowe. Znajdowano je nieraz w
całych plikach. To wszystko wyrzucano z miejsca precz, w las, na jego podszycie
liści borówkowych, wrzosu, czernic, na mech, pod krzaki jałowców. Ale łącznie z
tym wyrzucano coś jeszcze:
gazety.
Wprawdzie zarówno Komisja
ekspertów międzynarodowych (patrz Załącznik nr 12), jak późniejsze sprawozdanie
sekretarza Geheime Feldpolizei, Voßa (patrz Załącznik nr 14) i dr Buhtza (patrz Załącznik nr 15), słusznie
zwracają uwagę na daty znalezionych przy zwłokach gazet, nie uwzględniły ich
jednak w tym stopniu, na jaki zasługują, z punktu interesu dowodowego i
rozwiązania zagadki:
Kiedy dokonano mordu? a więc: kto?
Zachowano kilka gazet, jako
eksponaty, resztę rzucano w las. Ale w większości wypadków nie były to całe
gazety. W większości wypadków były to części gazet. Papier gazetowy stanowi dla
człowieka biednego, jakim jest jeniec, materiał nieraz niezbędny dla licznych
celów. Tak więc zastępuje brak portfelu, portmonetki i w ogóle służy do
opakowania przeróżnych przedmiotów, które się nosi w kieszeni, worku czy
plecaku; zastępuje bibułkę do palenia, wkładki do butów, nawet ciepłe skarpetki
itd. Otóż tych strzępów gazetowych, obok całkowitych lub części gazet,
rozrzuconych po lesie, jako rzeczy bezwartościowych, była masa.
Oberleutnant Slowentchik, który
nas oprowadzał, powiedział zataczając gestem ręki po lesie, ponad wrzosem i
rozkopanymi dołami:
– Możecie sobie panowie brać
stąd, na pamiątkę, wszystko, co wam się podoba.
Pochylony przerzucałem
kawałkiem patyka w tych strzępach przesiąkłych trupim odorem. I ja też nie od
razu zwróciłem należytą uwagę na skrawki gazet. Dopiero gdy następnie udałem
się na miejsce właściwej rewizji zwłok, dokonywanej przez dr Wodzińskiego, gdy
raz i drugi z kieszeni trupa wydobyto przy mnie, gazetę... trzeci i piąty raz,
i każda z datą: marzec-kwiecień 1940 roku – pojąłem siłę przekonywającą tego
faktu. „Głos Radziecki”, sowiecka gazeta
po polsku, przewijała szczególnie często pośród innych pism w języku rosyjskim.
„Głos Radziecki”! Dziś mogę potwierdzić zeznanie porucznika Młynarskiego, który
konstatował, że obozy jenieckie w r. 1940, specjalnie tą gazetą były obsyłane...
Daty zaś nie budziły wątpliwości. Tu zaznaczyć muszę, że wszelki druk zachował
się w grobach stosunkowo najlepiej. Niektóre z gazet wykazywały doskonałą
wyrazistość, przebijając mniej więcej tak wyraźnie, jak przebijają litery
drukowane poprzez normalnie zatłuszczony papier.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Gazety wydobyte z grobów, w
ich typowym stanie i wyglądzie.
U góry: „Głos Radziecki”,
pismo komunistyczne w języku polskim, z dnia 28 kwietnia 1940 roku.
U dołu: dwa numery
sowieckiej gazety „Raboczij Put'” z dnia
1-go i 6-go maja 1940 roku, wydobyte z grobu nr 8. (patrz rozdział następny)
Wróciłem, wciąż z chustką
przytkniętą do nosa, wyrzygałem się dyskretnie za pniem grubej sosny i znów
grzebać począłem patykiem w strzępach papierów porozrzucanych po lesie. Tam
gdzie skrawki gazet nie wykazywały daty, odczytywałem ustępy depesz, opisy
zdarzeń, z których wyraźnie wynikało, że dotyczą pierwszych miesięcy roku 1940.
Nie późniejszych.
– „Więc nie ulega wątpliwości”. – Musiałem to
mimo woli powiedzieć głośno, bo nachylony obok mnie robotnik z Warszawy
zapytał:
– Co? – Zresztą uniósł dużą paczkę sklejonych
banknotów stuzłotowych, która pochłonęła jego uwagę.
Nie odpowiedziałem, zajęty
całkowicie porządkowaniem swych rozważań.
Gazety w takiej ilości nie
mogły przecie przetrwać w kieszeniach zamordowanych w ciągu półtora roku, gdyby
jak chce wersja sowiecka, jeńcy żyli jeszcze w sierpniu roku 1941. Gazeta,
nawet wroga, jest dla jeńca źródłem informacji, na które specjalnie jest
łapczywy. Wobec tego przechowywanie starych gazet byłoby zupełnym absurdem i
nonsensem, zwłaszcza w obliczu tak doniosłych wypadków, jakie przynosił każdy
dzień toczącej się wojny światowej. A cóż dopiero wobec wybuchu wojny
sowiecko-niemieckiej, która w sposób bezpośredni mogła wpłynąć na los jeńców.
No, zresztą, co tu dużo gadać, nonsens i koniec! Zaś jako materiał użytkowy, do
opakowań, do wkładek, do bibułki, przetarłyby się i zniszczyły, nie
wytrzymałyby tego czasu. Tak, stare gazety nie mogły być przez nich przechowywane.
Musieliby mieć nowsze. A takich, z datą późniejszą: nie było wcale.
Data zatem tych gazet,
znalezionych przy zwłokach, tak biorąc na zdrowy rozum, uczciwie – wskazuje
jednocześnie na nie ulegającą wątpliwości datę mordu: wiosna roku 1940. Chyba...
Chyba żeby istniała możliwość,
przed publicznym pokazem tych trupów, dokonania w tajemnicy szczegółowej
rewizji w ich kieszeniach i usunięcia gazet z datą późniejszą. Ale jak widzimy,
nie wystarczyłoby samo usunięcie gazet późniejszych. Należałoby zaopatrzyć zwłoki
w gazetę z daty wcześniejszej. Wynikałoby zatem, iż Niemcy, kalkulując w tak
niesłychanie skomplikowany sposób, jak to chce wersja sowiecka, musieliby
zdobyć, zakupić czy w inny sposób uzyskać setki i setki gazet sowieckich,
właśnie z marca-kwietnia 1940 roku i...
Wróciłem znowu na krawędź
grobu, skąd wciąż jeszcze wydobywano zwłoki.
– Jest panu niedobrze? – zapytał Szwed.
Potrząsnąłem głową i patrzyłem.
Przede mną rozwarty dół, a w jego czeluści, warstwami, ciasno, jak sardynki w
pudełku, trupy. Mundury, płaszcze, mundury polskie, pasy, guziki, buty,
zwichrzone włosy na czaszkach, usta poniektórych wpółotwarte. Właśnie przestał
mżyć deszczyk i blady promień słońca jął się przepychać poprzez koronę
sosny. „Tiń-tiń-tiń”! – zawołał
ucieszony ptaszek. A promień padł w grób
i na sekundę błysnął na złotym zębie otwartych ust jakiegoś trupa. Nie wybili mu jednak... „Tiń-tiń-tiń”! Straszne. Ręce i nogi nawzajem splecione,
wszystko uciśnięte jak walcem. Poszarzałe, martwe, szereg za szeregiem, setka
za setką, niewinni, bezbronni żołnierze. Krzyż Virtuti Militari widać na samym
przedzie. Głowa odwalona pod but kolegi. Tamten leży twarzą w dół. Ten jest
jeszcze w czapce. Wyjątek. A tam dalej wszyscy w płaszczach i nie rozpoznać w
tej lepkiej masie indywidualnych kształtów. Właśnie: masa, słowo tak ulubione w
Sowietach.
– Odejdźmy stąd! – znów mówi Szwed, młody
sympatyczny chłopak. – Pan jest strasznie blady. Tu naprawdę wytrzymać nie
można. – Zdjął okulary, wytarł pot, choć było zimno.
Chwileczkę.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Tak, oto leżą w
grobie... „Warstwami, ciasno, jak
sardynki w pudełku... Wszystko uciśnięte jak walcem... Ubita masa trupów,
ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, zlutowana niejako wzajemnie...”
Ubita masa trupów jest do tego
stopnia ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, zlutowana niejako, że
robotnicy, którzy schodzą w dół w moich oczach, aby wydostać kolejne zwłoki,
muszą je bardzo ostrożnie podważać, a później siłą nieomal odrywać od
pozostałej masy.
Nie! To niemożliwe! Żadna
ludzka siła, żadna technika nie byłaby w mocy zrewidować, przeszukać, poodpinać
kieszenie tych trupów, wyjąć z nich jakieś przedmioty, poukładać inne, ułożyć z
powrotem, pozapinać, ucisnąć warstwa za warstwą! Domyślić się, aby niektórym pozawijać
coś w specjalnie dobrane co do daty strzępy gazet, porobić im wkładki do
butów!... Innemu wsadzić do kieszeni machorkę zawiniętą w „Głos Radziecki”,
właśnie z 7 kwietnia 1940 roku!... Absurd. Zasypać na nowo i po miesiącu (tak
chce wersja sowiecka, patrz: część II) odkopywać i pokazywać ekspertom, ubiegać
się o udział Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w śledztwie!
A więc jednak nie ulega
wątpliwości: zbrodni mogli dokonać tylko bolszewicy.
Przy zwłokach w Katyniu
znaleziono około 3.300 listów i kartek pocztowych otrzymanych przez jeńców od
rodzin w kraju, a kilka napisanych i nie wysłanych do kraju. Ani jeden z tych listów, ani jedna
z tych kartek nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 r. Potwierdzają to
rodziny w kraju, których korespondencja uległa raptownemu przerwaniu w tym
czasie. Bolszewicy mogliby odpowiedzieć, że dla jakichś przyczyn zabronili
jeńcom korespondować. Tego nie twierdzą, bo brak im ku temu uzasadnienia. Ale
mogliby tak twierdzić – bez uzasadnienia. Natomiast w stosunku do gazet nie
mają żadnego wytłumaczenia, żadnego, które by licowało ze zdrowym rozsądkiem
ludzkim.
Praca postępuje naprzód. Zwłoki
oderwane od masy idą na nosze, później do szeregu. Stamtąd znów na nosze i do
oględzin. Jeden za drugim, jeden za drugim. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu,
tysiące... Ile tych tysięcy?
Dokonanie tego drugiego
odkrycia nie wymagało w istocie większego wysiłku, ze względu na dobiegające
końca prace ekshumacyjne.
Nadmienić tu muszę i to z całym
naciskiem, że Niemcy, wpuściwszy nas na teren właściwych dołów, dali kompletną
swobodę ruchów, oglądania czego się chce, rozmawiania z kim się chce.
W chwili, gdy młody człowiek z
opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu, w ciemnych okularach, Polak, którego
wziąłem za asystenta dr Wodzińskiego. a którego nazwiska nie znam do dziś dnia,
szedł w kierunku jednego z grobów, rozkazując coś robotnikom, zbliżyłem się doń
wprost i ująłem z lekka za rękę.
Wszystko tu śmierdziało trupem. Las i pojedyńcze drzewa, piasek, trawa,
krzaki i żywi ludzie. Przede wszystkim powietrze, którym się oddychało. Zapewne
też człowiek, którego zaczepiłem, przesiąknięty był trupim odorem od stóp do
głowy i w ten sposób nie wyróżniał się niczym, a ciemne okulary czyniły twarz
jego bardziej nieprzeniknioną od innych, ale poddałem się intuicji.
– Co tu jest nie w porządku? – zapytałem.
Odciągnął rękaw i odparł ostro:
– Co ma być nie w porządku?
– Coś, czego Niemcy nie ogłaszają w swych
komunikatach... – I jednocześnie jednym tchem powiedziałem kim jestem, skąd i
po co tu przybyłem.
Ciemne okulary zmierzyły mnie z
wyrazem, którego oczywiście odgadnąć nie mogłem.
– Pan rozumie, że ja muszę wiedzieć – dodałem.
– Tak. Przede wszystkim fałszywa liczba.
Odjąłem od ust chusteczkę i
trupi swąd uderzył mnie ze zdwojoną siłą. Wówczas, gdy toczyła się ta rozmowa,
cyfra 10 do 12 tysięcy zwłok nie była kwestionowana. Niemcy ją podtrzymywali z
uporem w każdym komunikacie.
– Jak to... nie ma tylu?
– Ale skąd! – wzruszył ramionami. –
Odkopaliśmy wszystkich razem 7 grobów. Tu, jak pan widzi, leżą jeszcze nie
tknięte warstwy trupów, ale dosięgliśmy już dna onegdaj. Tam, o, w wodzie
podskórnej, w tym małym grobie, gdzie pływają takie zzieleniałe zwłoki, jest
może jeszcze z pięćdziesięciu. Zaraz panu powiem: w przybliżeniu może, może dociągniemy
do 4 tysięcy i 500 zwłok, ani jednego trupa więcej.
– Więc dlaczego Niemcy podali taką wygórowaną
cyfrę?
Ruch, który uczynił, nie był
nawet wzruszeniem ramion, raczej nerwowym tikiem:
– Załgali się. Teraz nie mogą się wycofać z
obawy kompromitacji. Po drugie, może słyszeli, że nam tylu brakuje. Pan pewnie
wie?
Przytaknąłem.
– No więc. Czynią rozpaczliwe
wysiłki, rozkopują całe wzgórze, żeby znaleźć więcej, ale znajdują tylko
pojedyńcze, stare kościotrupy cywilnych Rosjan.
[28]
– Więc gdzie ta reszta?... –
zapytałem machinalnie, jakbym mógł się spodziewać odpowiedzi, jakby on,
człowiek w ciemnych okularach, mógł wiedzieć coś więcej ode mnie w tej sprawie.
– Bbba...! – i rozłożył ręce. Jedna z nich w
tym ruchu zawisła nad grobem, druga wskazywała barak, koło którego grzali się
przy ognisku robotnicy. Rozumiał jednak pewnie tak samo jak ja, że obejmuje
przestrzeń od Oceanu Lodowatego po pustynie azjatyckie, a więc obszar ogromny.
Gdzie reszta? Dziś wiemy już,
że pytania tego rząd sowiecki pragnie uniknąć za wszelką cenę i dlatego uczepił
się kurczowo fałszywej cyfry, podanej przez propagandę niemiecką. Ale wówczas,
w maju roku 1943, była to jeszcze rewelacja.
– A niech pan zapyta profesora Buhtza o liczbę
– dodał nagle mój rozmówca. – Tak wprost. To zdaje się przyzwoity człowiek,
ciekawe jestem, co panu odpowie.
W pół godziny potem,
przedstawiłem się profesorowi Buhtzowi i powołując na prof. Sengalewicza, zapytałem:
– Wiele pan profesor oblicza trupów?
– O! to jest rzecz jeszcze dokładnie nie
obliczona... – odpowiedział mi najuczciwiej, jak mógł odpowiedzieć oficer
niemiecki, którego pogląd pozostawał w oczywistej kolizji z oficjalną
propagandą. [29]
W Katyniu ogniska, przy których
grzeją się robotnicy, mają dwojakie przeznaczenie. Dają ciepło i dym, który
choć na chwilę przegania trupie powietrze, jak gdzie indziej odpędza komary.
Dlatego widać przy nich ludzi, którzy poddając się jego działaniu, mają
załzawione oczy. Tam stoi właśnie słynny już dziś staruszek, Parfen Kisielew,
pierwszy, który wskazał miejsce zbrodni. Inni spośród okolicznych mieszkańców,
którzy świadczyli, a dziś zatrudnieni są przy robotach ekshumacyjnych, siedzą w
kucki, niechętnym wzrokiem obrzucając „gości”. Ja ich rozumiem. Znowu i znowu
mają opowiadać przez tłumacza, aż do znudzenia. Rzygać się im prawdopodobnie
chce, nie tylko od wiecznego smrodu, ale i od tych ciągłych powtarzań, jedno i
to samo w kółko. Co są temu winni, że widzieli! No widzieli, rzeczywiście, jak
jechały auta więzienne, jak wracały po nowe partie jeńców. Jak znikały
wszystkie tu właśnie, w Kozich Górach, a były naładowane na rampie stacji
Gniezdowo. Twarze ich ożywiają się
znacznie, gdy bez tłumacza zwracam się do nich płynną ruszczyzną.
– Wy co, będziecie Rosjanin?
– Nie, Polak.
– Aaaa...
– To lepiej czy gorzej?
Uśmiechają się.
Jeden zaczyna opowiadać. Rzeczy
znane. Nagle spór wynika, gdy chodzi o liczbę aut, które transportowały jeńców
z Gniezdowa do Katynia. „Cztery” mówi
opowiadający.
–Nie bresz! – zaprzecza grzebiący patykiem w
ogniu. Cztery „czernyje worony” (czarne kruki) były
wszystkiego w smoleńskim NKWD. A
jeździły tylko trzy. Czwarty zostawał w mieście. Przodem auto osobowe z
enkawudzistami. A na samym końcu ciężarówka pod rzeczy. Tak było.
– Ty może widziałeś trzy, a ja widziałem
cztery.
– Ze strachu pewnie, żeby i ciebie na Kosogory
nie zawieźli.
Spór wydaje mi się nieistotny.
– A dawno tu już było miejsce kaźni, w
Kosogorach, w Katyniu?
– Ooo, ho-ho-ho!! – odpowiadają prawie chórem
i milkną.
– Ale nie zawsze – dorzucił któryś po chwili.
–No tak – przytaknął pierwszy. – Bywało też
cicho. Ale drutem otoczone i straż chodziła z psami. Bywało, dziecko albo baba
podlezie pod druty na grzyby. Jeżeli dziewczyna jaka młoda, to sołdat spódnicę
jej na głowę, na ziemię i... he, he, he... – zaśmieli się złym, obleśnym
śmiechem.
I nagle jeden z siedzącej grupy
zaczął opowiadać, bardziej zwrócony do towarzyszy aniżeli do mnie:
– A pamiętacie jak Marfa z Nowych Batioków, w
sierpniu to było, trzydziestego dziewiątego roku, poszła na grzyby, a strażnik:
„stoj!” A później na ziemię, spódnicę do góry i gwałcić zaczął. Ona chciała
krzyczeć, aż tu pies ogromniasty przyleciał i stoi nad nimi, język zwiesiwszy,
i patrzy, i patrzy, i patrzy...
– Pewnie, że ślina jemu z tego języka
leciała...
– He, he, he, he!
A Marfa w strachu, nie ma jak bronić się.
Wiatr odgonił dym i znowu
nawiało trupim odorem. Każdy splunął po swojemu, kto na bok, kto w ogień i
znowu zamilkli.
– A strzały, wtedy, jak rozstrzeliwali, było
słychać? – pytam.
– Nie. Nie było. – Reszta potwierdziła
skinieniem głowy.
– A ja słyszał. Ja słyszał – upiera się
Kisielew.
To on jeden tylko słyszał. Nikt więcej.
– Jakże to tak do tej pory cicho było o tym
wszystkim. Nikt nie wygadał?
– To pan nie wie, jak to u nas...
– Skąd może wiedzieć – przerwał Kisielew –
człowiek z daleka, z zagranicy może przyjechał, a ty: „wie!”. U nas, proszę
pana, język to trzeba...
– Ja wiem, wiem. I ja byłem pod Sowietami.
–No widzisz – odrzucił pierwszy – człowiek
znaczy swój, rzecz rozumie dobrze. Dwa słowa jemu wystarczy.
Dziennikarz portugalski zbliżył
się do ogniska i patrzał, słychając obcej mowy.
– Co oni mówią?
Wmieszał się tłumacz niemiecki.
Ja odszedłem.
Profesor Buhtz lojalnie
przyznaje, iż okoliczność jest zastanawiająca. Istotnie, nikt poza Kisielewem
strzałów nie słyszał.
– Ja panom pokażę garaż. – Idziemy drogą w
kierunku słynnej „daczy”, domu wypoczynkowego funkcjonariuszy NKWD. – Szukałem w tym garażu – ciągnie dalej
profesor Buhtz – śladów kul. Myślałem, że jak to często bywa u bolszewików,
służyć on mógł za miejsce kaźni. Wtedy się przed nim ustawia auta z
zapuszczonymi motorami. Ale śladów kul nie ma. Ofiary strzelane były nad samym
grobem. Strzały widocznie głuszył las, mały kaliber i duża odległość do
najbliższych chat. Może i są jeszcze tacy, co słyszeli. Myśmy przecie nie
wszystkich zbadali w okolicy. Zresztą sporo już nie ma. Poszli służyć,
ewakuowali się z Armią Czerwoną.
„Dacza” istotnie robi wrażenie
typowej rosyjskiej willi, znanej pod tą nazwą. Taką, przed rewolucją, budowali
sobie na letniska podmiejskie, bogaci kupcy. Widok stąd piękny. Można wreszcie
odetchnąć. Głęboko w dole płynie Dniepr, siny na tle bezlistnych jeszcze
krzaków, które obsiadły urwisko jak szczecina. W dół zbiegają drewniane schody
aż na dno jaru. Latem tu musi być ślicznie. Kąpać się można. Pewnie gdy nastaje
ciepło i puszczą rośliny, pełno tu słowików. Jesienią czerwienią się zapewnie
jarzębiny, kalina, ciągną przelotne ptaki z biegiem Dniepru do Morza Czarnego i
dalej, het na południe, wolne, poprzez kraj ten więzienny, a dziś tak
straszliwy, poryty w bunkrach. Ciężko
jest pewnie umierać, patrząc w tę przestrzeń Bożą. Z werandy na przykład.
[dwa zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Część lasu katyńskiego, zwana Kosogory
(czasem „Kozie Góry”), gdzie dokonano masowego mordu, położona jest pięknie nad
Dnieprem. Na lewo, spomiędzy drzew na wzgórzu, przeziera dom wypoczynkowy
funkcjonariuszów NKWD.
[2] Słynna „dacza”, czyli willa. Dom wypoczynkowy
dla funkcjonariuszy NKWD, w lesie katyńskim. Według niektórych wersji, tu
odbywała się rewizja ofiar przed ich zastrzeleniem (patrz pamiętnik mjra
Solskiego, rozdział XI: „... rodzaj letniska...”) Tu mieszkali i odpoczywali
oprawcy, mordujący oficerów polskich.
Jakich to ludzi rodziły matki,
którzy tu wypoczywali, później szli w las do katowskiej roboty i znów wracali
na wypoczynek? Co? Jak myślicie, wróble na dachu, które teraz budujecie gniazda
pod gontami? Świergocą coś, ale nie
wyrozumieć ich słów. Milczą drzewa, krzaki, rzeka płynie.
Deszcz znowu pada. Dr Buhtz,
opięty w mundur, ma trochę minę znudzoną. Oprowadzał tu już niejedną wycieczkę.
– Wracamy – mówi.
Wracamy.
– A jeżeli wolno mi zapytać, panie doktorze...
– Proszę bardzo. Ja od tego tu
dziś jestem.
– Otóż interesuje mnie sprawa... czy nie
znaleziono nigdzie wystrzelonych łusek? Nie dało się ustalić fabryki broni, z
której ofiary były strzelane?
Twarz Niemca poważnieje.
– Nic konkretnego nie mogę
jeszcze panu powiedzieć.
„Tajemnica łusek” rozwiązuje
się również wkrótce.
Raz jestem przy trupie, w
którego czole tkwi jeszcze kula. Dr Wodziński lancetem wyrzuca ją stamtąd, ja
sięgam ręką i w tej chwili mówi mi ten młody człowiek w ciemnych okularach:
– O, kuli panu nie dadzą zabrać. Ani kuli, ani
żadnej znalezionej łuski.
Obok stoi major niemiecki.
Pytam go o pozwolenie. Wziął ten kawałek opancerzonego ołowiu i jakby ważąc w
zamyśleniu na dłoni, odpowiedział wreszcie:
– Ja, ja, das können sie behalten – to może
pan zatrzymać.
– Miał pan szczęście – szepnął ten w
okularach.
Wieczorem jeszcze raz zapytuję
wprost Slowentchika o łuski. Tłumaczy mi, że pewną ich ilość znaleziono
istotnie, ale sprawa jest bez znaczenia... Broń dziś każdy może używać różną...
Łuski to żaden dowód... Wyraźnie
wykrętne odpowiedzi. Co jednak w całej aferze jest najbardziej zastanawiające,
to to, że ten szczegół śledztwa, pomijany w ten sposób przez propagandę
niemiecką, jednocześnie... nie jest ani zaatakowany, ani poruszony przez
czujną propagandę sowiecką. Pierwszemu
lepszemu czytelnikowi komunikatów niemieckich o Katyniu, rzuca się w oczy brak
jednego chociażby słowa o marce fabrycznej pocisków, a miałoby się nie rzucić
aparatowi propagandowemu w Moskwie?
Rzecz w istocie miała się
zawile, a jakże prosto zarazem.
Broń, użyta do rozstrzeliwania
jeńców polskich w Katyniu, była pochodzenia
niemieckiego...
Wystrzelone łuski, znalezione w
większej ilości, wskazywały, iż użyto amunicji fabrycznej „Gustaw Genschow und
Co” w Durlach, koło Karlsruhe (Baden). Gilzy znaczone były: „Geco 7,65.D.”
Jakiż z tego wniosek? Z punktu
widzenia propagandy niemieckiej fatalny.
Nic też dziwnego, że miejscowe władze niemieckie, prowadzące dochodzenie w
Katyniu, były tym odkryciem zrazu skonsternowane, zszokowane po prostu.
Prawdopodobnie w odpowiedzi na odnośny meldunek, nadszedł rozkaz, aby sprawę
utrzymać w ścisłej dyskrecji, aż do jej wyświetlenia. Później dowiedzieliśmy
się, że dalsze koleje były takie:
Ministerstwo propagandy zwraca
się zapewne do OKH (Oberkommando des Heeres), Dowództwo Armii zwraca się do
Głównego Szefostwa Uzbrojenia. Następuje biurokratyczna korespondencja, która
pochłania długie tygodnie, gdyż zapewne szefostwo uzbrojenia dochodzić jeszcze
musi w fabryce „Genschow” – cóż wychodzi
na jaw?
Oto w latach zaraz po traktacie
w Rapallo, aż do roku 1929, fabryka „Genschow” dostarczała wielką ilość tej
amunicji Sowietom, która nota bene szła tranzytem przez Polskę. Jednocześnie do
ostatnich lat przed wojną zaopatrywała w broń i amunicję, w ten sposób
znaczoną, państwa bałtyckie i Polskę. Amunicja „Geco” opanowała nie tylko
polski rynek prywatny, ale powszechnie używana była w wojsku. Bolszewicy zatem,
okupując wschodnie ziemie Polski i zagarniając znaczne zasoby broni i amunicji,
dostali w swe ręce wielkie zapasy tej właśnie amunicji pistoletowej.
Ale wyjaśnienie niemieckiego
szefostwa uzbrojenia datowane jest dniem 31 maja 1943 r. (patrz Załącznik nr 14
i 15). Czyli nastąpiło po kilku dniach od mego wyjazdu z Katynia. Stąd rzecz
zrozumiała, logiczna i życiowo wytłumaczalna, że sprawa przed 31 maja trzymana
była w tajemnicy, a ogłoszona dopiero po tej dacie. Natomiast przeciwnie, wyglądałaby bardziej podejrzanie, gdyby
Niemcy mieli z a w c z a s u przygotowaną odpowiedź.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Wyjaśnienie tajemnicy
łusek...
U góry: kule znalezione
wśród trupów, bądź wyjęte z czaszek, w których częściowo jeszcze tkwiły.
Niektóre wykazują charakterystyczne zdeformowanie. Obok znaleziony w grobie,
cały nie wystrzelony nabój pistoletowy.
U dołu: gilzy, łuski
wystrzelone, znajdywane obficie w grobach i lesie. Wszystkie znaczone są marką
fabryczną: „Geco 7,65.D.”.
Bo czego dowodzi zaskoczenie
władz niemieckich? Pośrednio, że nie one
były sprawcami mordu katyńskiego... Bo gdyby zbrodni dokonali sami, jak to
twierdzą bolszewicy, w celach prowokacji, to albo użyliby amunicji sowieckiej,
której po klęsce Armii Czerwonej mieli pod dostatkiem, albo w inny sposób z a
w c z a s u przygotowali wytłumaczenie, nigdy zaś nie
byliby zaskoczeni. W każdym razie
Niemców o taką naiwność w dziedzinach zbrodni trudno byłoby posądzić!
Oto są przyczyny, dla których
propaganda sowiecka sprawę amunicji użytej w Katyniu wolała pokryć
milczeniem...
Jeszcze jednego odkrycia
dokonałem w Katyniu, które acz pośrednio, ale jakże charakterystyczne, pozwala
wysnuć wnioski i przyczynić się do wyświetlenia właściwych sprawców zbrodni.
Chodzi tu o:
Żydów na listach ofiar
katyńskich, ogłaszanych przez Niemców! Cała masa żydowskich nazwisk! Gdy
przeglądałem te listy, powiedziałem do oficera niemieckiego z akcentem
przekąsu, na jaki sobie pozwolić mogłem:
– Hm, ale Żydów też jest sporo...
– Taaak. owszem... no, ale czy to warto
podkreślać?...
Ja też nic nie podkreślam. Ja
po prostu konstatuję. Kto poznał z bliska zaślepioną, wściekłą, można by ją
określić jako z pianą na ustach, antysemicką propagandę hitlerowską, która z
absolutnym, nie dopuszczającym żadnego zastrzeżenia uporem, identyfikowała
bolszewizm z żydostwem, ten dopiero wyobrazić sobie może, jak trudno było tejże
hitlerowskiej propagandzie publikować dziesiątki imion i nazwisk żydowskich, na
liście właśnie ofiar katyńskich!
W okupowanej Polsce rozklejano
afisze o Katyniu, jako zbrodni: „żydowsko-bolszewickich katów”. W popularnej
broszurce pt. Masowy mord w lesie katyńskim, kolportowanej przez
propagandę niemiecką, znajdujemy taki ustęp:
I nie zdziwi już nikogo
fakt udowodniony ponad wszelką
wątpliwość przez wypowiedzenia świadków,
że owymi katami byli bez wyjątku Żydzi.
Niemcy ustalali w dalszym
ciągu, że kierownictwo egzekucji spoczywało w rękach czterech członków
mińskiego NKWD i wymieniali z tych czterech trzech o żydowskim nazwisku: Lew
Rybak, Chaim Finberg, Abraham Borissowicz. Nawiasem dodać muszę, iż fakt że
egzekucji dokonywało, specjalnie w tym celu delegowane, NKWD z Mińska,
potwierdzi się w następstwie. Ale trzy przytoczone nazwiska, po prostu
wychwycone zostały przez Niemców z archiwum NKWD w Mińsku, który zajęli
raptownie. Zacytowali je na chybił-trafił.
Jednocześnie zaś, w liczbie
tych, którzy padli ofiarą mordu, znajdujemy:
Engel Abram, Godel Dawid, Rozen
Samuel, Guttman Izaak, Zusman Zygmunt, Frenkiel Izaak, Berensztein Fajwisch, Press Dawid, Nirenberg Aleksander,
Hirsztritt Izrael itd. itd. Ci więc
mieli paść ofiarą „wyłącznie” żydowskich katów?
Sprzeczność jest tu rażąca, w
najwyższym stopniu drażniąca propagandę hitlerowską. A jednak sami Niemcy je
publikują. Wniosek stąd może być tylko jeden. Taki mianowicie, iż gdyby Niemcy
w jakikolwiek sposób mieli fałszować dokumenty katyńskie, jak o tym twierdzi
komunikat sowiecki, to nie może ulegać
żadnej wątpliwości, iż w pierwszym rzędzie ukryliby nazwiska żydowskie. Jakże łatwo
im było chociażby zniszczyć dowody i przy zwłokach Lewinsona Józefa, Glikmana,
Epsteina i Rosenzweiga, napisać: „nierozpoznane”. A jednak nie uczynili tego i
publikowali je łącznie z innymi. Nie mogli tego uczynić wobec zbyt dużej ilości
świadków, których sami zaprosili. [30]
Dowodzi to, jak wielka wagę
przywiązywali właśnie do tej jawności i obiektywnego zbadania mordu
katyńskiego. W tych warunkach nie mogli pozwolić sobie na ukrycie długiego
szeregu dokumentów, które by następnie mogło rzucić cień lub podważyć zaufanie
do całości śledztwa, wyzyskiwanego z takim nakładem energii przez ich propagandę
na cały świat.
Potrafili zatuszować sprawę
jedynego trupa kobiety, przemilczeć do czasu sprawę łusek, ale nie mogli
sfałszować identyfikacji dziesiątków zwłok, wydobywanych w obecności delegatów
Polskiego Czerwonego Krzyża i gości zagranicznych. – Niemcy za wszelką cenę
pragnęli ujawnić prawdę o zbrodni katyńskiej, bo... tym razem zbrodnia dokonana
została nie przez nich, a przez
bolszewików.
Po powrocie z Katynia, pytano
mnie wiele razy o „wrażenia”. Naturalnie wrażenie jest takie, o którym zwykło
się mówić, że „mrozi krew w żyłach”. Stosy trupów nagich budzą najczęściej
odrazę. Stosy trupów w ubraniu, raczej grozę. Może dlatego, że nici tych ubrań
wiążą je jeszcze z życiem, którego je pozbawiono, a przez to stwarzają
kontrast. W Katyniu znaleziono wyłącznie prawie wojskowych i to oficerów.
Wymowność tego munduru robi wrażenie, zwłaszcza na Polaku. Odznaki, guziki,
pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by
zaryzykować określenie kwiat armii,
oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio przewalczonych wojen. To
jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa,
zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani
ścięcie seriami karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund
przestają żyć setki. Tu przeciwnie, każdy umierał długie minuty, każdy
zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki, każdy wleczony był
nad brzeg grobu, tysiąc za tysiącem! Być
może w oczach skazańca układano w grobie poprzednio zastrzelonych towarzyszy,
równo, w ciasne szeregi, może przydeptywano je nogami, ażeby mniej zajmowali
miejsca. I tu doń strzelano w tył głowy.
Każdy trup wydobywany w moich oczach po kolei, każdy z przestrzeloną
czaszką, od potylicy do czoła, wprawną ręką, to kolejny eksponat straszliwego
męczeństwa, strachu, rozpaczy, tych wszystkich rzeczy przedśmiertnych, o
których my, żywi, nie wiemy.
[zdjęcie w oryginale, brak
opisu. Bliskie ujęcie leżących zwłok, stoi robotnik wydobywający zwłoki]
Rozmawiałem kiedyś z
człowiekiem, którego strzelono w tył czaszki z małego kalibru i który żył
jeszcze trzy dni, gdyż kula ugrzęzła gdzieś między zwojami. „To było – wyszeptał – to było, jakby
szklanka pękła, dzyń! i koniec”. Być
może...
Jeszcze jeden i jeszcze
następny, i znowu, i znowu niosą trupy w kolejce odwrotnej, z góry do dna
grobu, tak jak uprzednio wypełniali go od dna do góry.
Szarpiące, ekscytujące nerwy
pytanie, jakaś drapieżna ciekawość, która później nie da spać przez wiele nocy,
powraca za każdym, którego niosą: „Jak to wyglądało w szczegółach?”
Zdaje się, że każdego z jeńców
uśmiercało trzech oprawców. Dwóch trzymało go z boków, za ręce, pod pachami.
Trzeci strzelał. Jak przy operacji.
Indywidualność ostatnich odruchów i cierpień da się nieraz odczytać z
tego, co po nich pozostało: wybite zęby, szczęka wytrącona uderzeniem kolby,
rany kłute, sowieckim czterograniastym bagnetem. Wielu skrępowanych misternym
węzłem sznura. Niektórzy mieli zarzucone na głowę mundury lub płaszcze,
związane u szyi, a wnętrze wypełnione trocinami, ażeby uniemożliwić krzyki.
Usta otwarte, usta pełne piasku i oczodoły puste, które nie wyrażają już nic
ponad śmierć.
Ale osobowość każdego nie
wyraża się tylko mundurem, odznakami stopnia oficerskiego czy krzyżem na
piersiach, albo schowanym w kieszeni. Przemawia nade wszystko wyrazem
przedmiotów, które miał przy sobie do ostatniej chwili, a które jeszcze żyją,
bo mówią literami, które można odczytać. Nazwisko za nazwiskiem... tysiące.
– Chce pan przeglądnąć tę listę? – zwraca się
obojętnym tonem Niemiec, podsuwając długie kolumny maszynopisu.
................
Ciszewski Tadeusz... Tego
znałem z Brasławszczyzny.
Anton Konstanty rtm. To mój
kolega z jednej klasy gimnazjalnej.
...............
Wierszyłło Tadeusz, porucznik.
Numer 233.
Tadzio. Nie wiem dlaczego, na
pamięć przychodzą mi raczej jego przywary, a nie strony dobre. A jakże! Tadzio,
adwokat trochę z brzuszkiem, lubiący wypić, żyć wygodnie. „No, no – mówił – no, no” i podnosił brew do
góry, gdy sekundował mi w pojedynku. „Ale
ty, bracie, strzelasz... o włos i...” „Sprawiłem sobie buty długie” – mówił już w lipcu 1939 r. i kiwał głową. –
„Wojna, widzisz, tego, a ja porucznik broni pancernej... Radzę i tobie... Jak
chcesz zresztą. Panie Michale! Masełko i jeszcze jedna karafka”. Przy nazwisku w wykazie, figuruje: dwie
pocztówki. Dwa listy. Jeden datowany 8 września 1939 r. na ośmiu stronach.
– Ośmiu stronach...
– Co pan mówi?
– Nic. List na ośmiu stronach...
– Co to, pański znajomy czy krewny? Który
numer? Dwieście trzydzieści trzy. Jeżeli pan chce, może pan zabrać, albo
odczytać list, powiedzieć później rodzinie.
– Nie, nie będę czytał.
A oto szwagier mój,
Piotruś. „Nie bądź świnią – mawiał
podsuwając półmisek – jedz, jak się należy!”
Taki był jego zwyczajny, głupi żart. Zawsze, zawsze, zawsze wesoły.
Rozpływa mi się jego uśmiech w pamięci, jak ta mgła za oknem, w której kąpią
się teraz sosny. Numer 1078. Krahelski
Piotr. W mundurze bez oznak. Listy i kartki pocztowe. Świadectwo szczepienia nr
318. To wszystko.
Następny: nr 1079. Kodymowski
Stanisław Marian, ppor. List do żony, napisany w Kozielsku i nie wysłany.
Książeczka żołdu. Zaświadczenie urzędnicze. Świadectwo szczepienia nr
1260. Tego nie znałem nigdy.
Następny...
Ten wykaz, leżący na stole
prowizorycznym baraku, też już przesiąkł trupem. Duszno tu jest.
– Czy nie można okna otworzyć?
– Nie można – odpowiada podoficer
niemiecki. Będzie jeszcze więcej
śmierdziało. Z lasu.
[dwa zdjęcia w oryginale, z
opisem:]
[1] Jedna spośród około 1.640 kart pocztowych,
znalezionych w kieszeniach trupów, w jej charakterystycznym wyglądzie po
wydobyciu z grobu. Pocztówka z okupowanej przez Niemców Polski, wysłana przez
Bronisławę Zielnicką do swego męża w Kozielsku. Na zdjęciu łatwy do odczytania
stempel poczty moskiewskiej, datowany 8.2.40.
[2] Świadectwo szczepienia wydane dr med.
Chomickiemu Ludwikowi Antoniemu, synowi Adolfa, (u góry po rosyjsku, u dołu po
polsku), nr 352, datowane w Kozielsku w grudniu roku 1939.
Listy, listy, listy. Listy od
rodzin. Ogromna większość zachowana jeszcze w stanie możliwym do odczytania.
Dużo jest takich, które przez jeńców zostały napisane w Kozielsku, ale już nie wysłane. Przy zwłokach znaleziono około
1.650 listów, 1.640 kartek pocztowych i 80 depesz. Ani jeden z tych listów, ani
jedna kartka, ani depesza, nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 roku!
Kto ich nie miał w ręku,
wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów – ten może jeszcze
dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie
politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto
wdychał ich słodkawą woń trupią, nad zwłokami „kochanego”, do którego były
pisane, dla tego nie ma i nie może być względów innych, jak obowiązek rzucenia
prawdy w oczy świata.
Listy te były chowane na
piersiach i w bocznej kieszeni, i w tylnej kieszeni, i w cholewach butów,
zależnie od ówczesnej woli, żyjącego jeszcze adresata. Chowane jak relikwie.
Dziś wystawione na pokaz i profanację wrogiej, niemieckiej propagandy.
W odległości dwóch kilometrów
od Kozich Gór, w miejscowości Gruszczenka, Niemcy zorganizowali, na werandzie
jednego z domów, wystawę eksponatów katyńskich, w gablotkach oszklonych, jak w
muzeum. Charakterystyczne przedmioty i stan ich zachowania w grobach oglądać
mógł każdy. Obok legitymacji, naramienników, banknotów, kwitów, odznak, orderów
i masy różnych innych przedmiotów, były też listy. Propaganda niemiecka usiłowała organizować
takie pokazy dla własnych celów politycznych. Ta rzecz daleka jest dziś od
sprawy i w niczym jej nie zmienia.
Raz jeden miałem takie
prawdziwe łzy w oczach, to znaczy nie od trupiego swędu i nie od zbawczego dymu
ognisk, a tam właśnie, na werandzie domu w miejscowości Gruszczenka.
Było to trzeciego dnia pobytu.
Wróciliśmy z Kozich Gór i w oczach miałem jeszcze widok, z którym zacząłem się
oswajać, masy gnijących trupów. A tu za czystym szkłem gablotki – nadpsute
kartki, rozpięte pineskami, o wielkim, bardzo czytelnym piśmie: listy dzieci do
ojców.
8 stycznia 1940 r. Tatusiu
Kochany!! najdroższy!... Czemu nie wracasz. Mamusia mówi, że tymi kredkami, coś
mnie podarował na imieniny... Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak
wrócisz, ucieszysz się pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go
Filuś... Cześ.
12.II.40. Kochany Papo, pewnie
wojna się prędko skończy. Bardzo za Tobą tęsknimy wszyscy i strasznie ciebie
całujemy. Irka przycięła sobie włosy i Mama się bardzo gniewała. Czy mieszkasz
w ciepłym domu, bo u nas brak opału. Mama chciała tobie posłać ciepłe
rękawiczki, ale... W kwietniu przejedziemy do wuja Adama i napiszę wtedy Tobie,
jak tam wygląda...
W kwietniu... w kwietniu roku
1940, Kochany Tatuś Czesia i Papo Irki, zastrzeleni zostali wystrzałem w tył
głowy.
ROZDZIAŁ XV
W OBLICZU NOWEJ ZBRODNI
W Katyniu znaleziono tylko
jeńców z Kozielska. Liczba
demaskuje mordercę!
Opuściłem Katyń w ostatnich
dniach maja 1943 roku, po czterodniowym tam pobycie. Składając raporty polskim
władzom podziemnym w Warszawie i Wilnie, spotkałem się już z mglistym
przekonaniem, bazującym na uprzednich informacjach, że nie znaleziono tam wcale
propagowanej przez Niemców liczby od 10 do 12 tysięcy zwłok i że w Katyniu leżą
tylko oficerowie uprzednio uwięzieni w Kozielsku. Szczegółowych danych nie miał
jednak nikt, ponieważ pochodziły one z okresu, gdy prace ekshumacyjne były
jeszcze w pełnym toku. Moje dane były najbardziej ścisłe, ale również
nieostateczne.
Tymczasem już po kilku dniach,
mianowicie 6 czerwca, Niemcy zakańczają pracę w Katyniu i w oficjalnych
komunikatach, ogłoszonych zresztą z opóźnieniem, podają do wiadomości zarówno
raport policyjny, jak eksperta, dr Buhtza, z których wynika, że w siedmiu
grobach znaleziono 4.143 zwłoki.
Cyfra ta nie tylko nie pokrywa
się z dotychczas lansowaną wersją niemiecką i z liczbą globalną zaginionych
jeńców. Nie pokrywa się nawet z ilością jeńców w Kozielsku.
Gdzie reszta?
Rzecz wyjaśnia się zaraz. Bo
oto na kilka dni przed wspomnianym zakończeniem prac ekshumacyjnych, dnia 1
czerwca, robotnicy natrafiają na nowy grób, ósmy z kolei. Jest to grób mały,
według szacunku członków Polskiego Czerwonego Krzyża nie może zawierać więcej
niż 100 zwłok. Pierwsze wydobyte zeń trupy nie mają na sobie ciepłej odzieży,
ani płaszczy. Znalezione przy nich gazety rosyjskie, „Raboczij Put'” z dnia 1 i
6 maja 1940 roku, wskazują również, że zostali zamordowani później, w maju, w
porze ciepłej. Zgadza się to najzupełniej z relacją dotyczącą rozładowania
Kozielska, według której w dniach 10 i 11 maja 1940 roku, wywieziono sto osób,
które następnie zginęły bez wieści
(patrz: Załącznik nr 4). Jeżeli te sto osób dodamy teraz do cyfry 4.143,
znalezionej w poprzednich siedmiu grobach, otrzymamy sumę, która odpowiada
nieomal dokładnie liczbie jeńców zaginionych w Kozielsku.
W Katyniu znaleziono tylko obóz
jeniecki Kozielsk.
Hipotetyczne zrazu
przypuszczenia znajdują w późniejszym okresie całkowite potwierdzenie. Przede
wszystkim, gdy listę zidentyfikowanych przez Niemców i ogłoszoną w ich pismach,
skonfrontowano z prowizoryczną listą zaginionych, obejmującą 3.845 nazwisk,
którą generał Sikorski wręczył Stalinowi 3 grudnia 1941 roku, okazało się, że
lista ta zawierała 80 procent nazwisk zidentyfikowanych później w Katyniu, przy
czym przy każdym z tych właśnie nazwisk figurowała adnotacja: „Kozielsk”.
Porównanie zatem tych imiennych spisów zgadza się ze sobą podobnie, jak
zgadzają się liczby zaginionych z Kozielska z ekshumowanymi w Katyniu.
Dalej stwierdzono fakt, że przy
zwłokach znaleziono dużą ilość przedmiotów pamiątkowych, biedne drewniane
cygarniczki, pudełka, służące za papierośnice itp., wszystkie z wyrytym
napisem: „Kozielsk”. Co zaś ważniejsza: pamiętniki i notatniki, również
wyłącznie datowane z Kozielska. Tymczasem wiadomo, że w Starobielsku i
Ostaszkowie jeńcy również wycinali sobie z drzewa różne drobiazgi, również
pisali pamiętniki. Gdyby więc oni też znajdowali się w Katyniu, to biorąc pod
uwagę tysiące zwłok, trudno sobie wyobrazić, aby nie znaleziono choćby kilku
tego rodzaju przedmiotów datowanych z Ostaszkowa i Starobielska.
[zdjęcie w oryginale, z
opisem:]
Drobiazgi z drzewa,
wyrabiane przez jeńców polskich w obozie, z wyrytym nadpisem: „Kozielsk”.
Drewniana cygarniczka z
inicjałami K.H. posiada nawet datę: Kozielsk 1940. Podobnych przedmiotów, z
adnotacją innych obozów, w grobach katyńskich nie znaleziono.
Wreszcie zwrócić należy uwagę
na jeszcze jeden fakt znamienny: w obozie w Ostaszkowie zgrupowana została
znaczna ilość jeńców spośród Polskiej Policji Państwowej. Jak wiadomo polska
policja nosiła mundury koloru granatowego, zarówno barwą jak krojem już na
pierwszy rzut oka znacznie różniące się od mundurów wojskowych. Otóż należy
stwierdzić, iż na tę ogromną ilość szeregowych i oficerów policji, zaginionych
z Ostaszkowa, żadnego z nich nie znaleziono pomiędzy odkopanymi zwłokami w
Katyniu. Nie znaleziono ani mundurów, ani dokumentów policyjnych.
Wynika z tego, że obóz
ostaszkowski, podobnie jak starobielski, nie był wymordowany w Katyniu i że
liczba zwłok, tam znaleziona, jako odpowiadająca tylko ilości jeńców
kozielskich, nie może przekraczać cyfry 4.143, ustalonej w siedmiu grobach,
plus 100 szacowanych w grobie ósmym, co daje razem: 4.243, względnie,
zaokrąglając 4.250.
Co jednak robią Niemcy?
Zakłamawszy się w swej propagandzie, trwającej bez wytchnienia w ciągu przeszło
półtora miesiąca, w obawie kompromitacji, nie chcą ustąpić z raz wyśrubowanej
cyfry. W tym celu, po odkopaniu tego ósmego grobu o powierzchni 5,5 m na 2,5,
przeglądają trzynaście zwłok, zasypują z powrotem i ogłaszają, że „upały i
plaga much” stanęły na przeszkodzie dalszych robót ekshumacyjnych (patrz:
Załącznik nr 14 i 15). W ten sposób nie sumują ostatecznego obliczenia ilości
trupów, co daje im możność pozostawienia definitywnej ich cyfry otwartą i
pozwala na dalsze, hipotetyczne podtrzymywanie tezy o „10 do 12 tysięcy zwłok”,
pogrzebanych rzekomo w Katyniu.
Absurdalność tej tezy jest
oczywista. Wynikałoby bowiem, że ten jedyny grób nr 8 (ponieważ innych, pomimo
półtoramiesięcznych poszukiwań nie znaleziono) zawierać ma, według szacunku
niemieckiego, od sześciu do ośmiu tysięcy zwłok, a jeżeli się weźmie ogólną
ilość zaginionych, to nawet 10 tysięcy!...
Jak dalece teza niemiecka o „10
do 12 tysięcy”, od początku zbudowana była na dowolnych i fantastycznych
podstawach, dowodzi między innymi jaskrawa sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy
oficjalną propagandą niemiecką, a raportami samych Niemców, kierujących pracami
w Katyniu. Przypomnieć należy, że już sekretarz niemieckiej policji polowej,
Ludwik Voß, w swym sprawozdaniu z dnia 26 kwietnia 1943 roku,
nie mówi o 10 czy 12 tysiącach zwłok, a tylko o 8-9 tysiącach. Natomiast w
końcowym komunikacie, zamykającym śledztwo, tenże Ludwik Voß (patrz: Załącznik nr 14) stwierdza jedynie, że
wydobyto 4.143 [zwłoki] i dodaje: „... w ostatnich dniach natrafiono w pewnej
odległości na nowy grób, którego pojemność nie jest jeszcze znana”. A więc nie
ma mowy nie tylko o „10 do 12”, ale i o poprzednich „8 do 9”, a tylko o 4.143
plus grób nr 8. Zgadza się to najzupełniej ze stanem faktycznym.
Najbardziej miarodajnym jest tu
wszakże dr Buhtz. Otóż w sprawozdaniu swoim (patrz: Załącznik nr 15) stwierdza
ostatecznie:
Wszystkie zwłoki, wydobyte z
7 grobów, zostały przepisowo pochowane w nowo wykopanych mogiłach, położonych
na północny zachód od poprzedniego pola grobowego. 13 zwłok wojskowych
polskich, wydobytych z grobu nr 8, zostało ponownie w nim pochowanych, po
uprzednim dokonaniu sekcji, zbadaniu i zabezpieczeniu materiału dowodowego. (Amtliches
Material...: Zbiór dokumentów niemieckich, s. 42)
Dalej zaś, na str. 47: „Zwłok
wydobyto 4.143”. Potwierdzenie tej cyfry wypowiada raz jeszcze w streszczeniu,
gdzie dodaje tylko taką uwagę:
Dalsza, znaczna liczba ofiar
oczekuje na wydobycie, identyfikację i zbadanie.
Na przestrzeni całego swego
sprawozdania, składającego się z 56 stronic książkowego druku, dr Buhtz ani
jednym nawet słowem nie napomyka nie tylko o liczbie „od 10 do 12 tysięcy”, ale
z widocznym zakłopotaniem pomija ten szczegół propagandy niemieckiej. Wszystko
zaś, co może być ponad ustaloną cyfrę (4.143), określa skromnie: „znaczną
liczbą ofiar”, która nie została jeszcze wydobyta.
Widzimy tu z jednej strony
wyraźną niechęć popierania pierwotnej tezy propagandy niemieckiej, z drugiej,
niemożność bądź co bądź zdezawuowania jej wręcz przez oficera, lekarza...
niemieckiego. W każdym razie ogólnikowe określenie „znaczna liczba” w ustach
kierownika prac badawczo-śledczych wydawałaby się nie na miejscu, gdyby liczba
nie wydobytych jeszcze zwłok miała przekraczać dwa, albo trzykrotnie już
wydobyte!
Wszystko to razem, utwierdza
jeszcze raz w przekonaniu, że „upały i muchy” nie były przyczyną, ale –
pretekstem do przerwania dalszych robót ekshumacyjnych, celem ratowania
prestige'u propagandy niemieckiej.
[tutaj, w oryginale:] Szkic
odręczny miejsca zbrodni. Na Kosogorach
w Katyniu, w odległości 16 km od Smoleńska. [Por. w części ilustracyjnej, szkic
z oryginału zastąpiono jednak szkicem z I angielskiego wydania książki.]
W tym ujęciu, po stwierdzeniu
wyżej wymienionych faktów, cała sprawa przybiera nieoczekiwany obrót.
Początkowe pytanie: „ilu?”, pytanie nie kwestionowane dotychczas przez nikogo
ze stron zainteresowanych i samo w sobie ograniczone, wkracza nagle w dziedzinę
najistotniejszego pytania: „kto zamordował?”...
Z chwilą ustalenia w Katyniu
nie większej ilości ponad 4.250 zwłok zamordowanych oficerów z Kozielska, na
ogólną ilość około 15 tysięcy zaginionych jeńców i biorąc pod uwagę analogię
losów i termin rozładowania wszystkich trzech obozów – nie ulega żadnej
wątpliwości, że tamci zamordowani zostali również, a również niewątpliwie przez
tych samych sprawców, którzy dokonali zbrodni katyńskiej.
Bo gdybyśmy nawet, wbrew
wszystkim oczywistym faktom przypuścili na chwilę, jak to twierdzą bolszewicy,
że zbrodni katyńskiej dokonali nie oni, a Niemcy, to i tak pozostanie pytanie:
kto zamordował resztę?
Co jednak robi wobec takiego
stanu rzeczy rząd sowiecki?
Oto zachodzi okoliczność
najbardziej paradoksalna w całej sprawie: rząd sowiecki podtrzymuje wersję
propagandy niemieckiej, właśnie w jej jedynym, fałszywym przedstawieniu. Czyli
z ogłoszonych przez Niemców rewelacji odrzuca całą prawdę, a zatrzymuje tylko
to, co jest kłamstwem: liczbę zabitych.
Ponieważ propaganda niemiecka ogłosiła na zewnątrz cyfrę „od 10 do 12 tysięcy”,
Komisja Sowiecka, która po wyparciu wojsk niemieckich ze Smoleńska zjeżdża do
Katynia z początkiem roku 1944, korzysta z tego fałszu i biorąc za podstawę
cyfrę średnią, ogłasza, iż w Katyniu leży 11 tysięcy trupów. Zrzucając zaś
odpowiedzialność za mord na Niemców, jednocześnie:
1) Umiejscawia tam możliwie
przybliżoną liczbę wszystkich zaginionych.
2) Uchyla najbardziej
kompromitujące Sowiety pytanie – gdzie reszta?
Nadmienić wypada, że Komisja
sowiecka (patrz: Część II) cały problem załatwia w sposób niesłychanie
lekceważący krytyczną opinię, kompletnie lakoniczny i gołosłowny, w dwóch
zdaniach, które brzmią:
W mogiłach wykryto wielką
ilość zwłok w polskich mundurach wojskowych. Ogólna liczba zwłok, według
obliczeń biegłych sądowo-lekarskich, sięga 11.000.
Ani jednego słowa, kiedy i w
jaki sposób dokonane zostało to „obliczenie całości”? Oczywiście, żadnego obliczenia całości nie
dokonywano, co zresztą potwierdza sam komunikat sowiecki, który ustala, że
Komisja wydobyła i zbadała tylko 952 zwłoki.
Rażąca bezceremonialność, z
jaką bolszewicy przechodzą do porządku nad drażliwą sprawą, nie może zadowolić
nikogo, komu zależy na ustaleniu i wykryciu prawdy.
Ale czy trzeba ją jeszcze
wykrywać? Ta prawda jest... znana.
To, co z końcem maja i początkiem
czerwca 1943 roku wiadomym jest tylko pojedyńczym, wtajemniczonym osobom, już w
pół roku później staje się rzeczą stwierdzoną, o której rząd polski w Londynie
posiada najdokładniejsze relacje. Stąd wiadomość ta przenika do sfer alianckich
i od roku 1944 czynniki decydujące świata, na podstawie tych relacji,
sprawozdań, zestawień i konfrontacji uprzednich dokumentów, nie tylko wiedzą,
że mordu w Katyniu dokonali bolszewicy, ale dowiadują się w dodatku, że poza
Katyniem dopuścili się zbrodni jeszcze większej, mordując w nieznanym miejscu
więcej niż dwukrotnie taką liczbę bezbronnych jeńców.
Niestety jednak decydującym
czynnikom w obozie alianckim nie na rękę było ujawnianie nagiej prawdy. W
dalszym ciągu zależało im raczej na współpracy z Sowietami i na propagandzie,
która by opinii publicznej uzasadniała, ustrawniała niejako, sojusz państw
demokratycznych z dyktaturą bolszewicką, czyli na przedstawianiu Sowietów w
możliwie dodatnim świetle, a nie na opisywaniu popełnionych przez nich zbrodni.
Toteż sprawa Katynia, która zwłaszcza po ustaleniu cyfry tam zamordowanych
jeńców, nabrała zupełnie już definitywnych kształtów, nie tylko nie zostaje
wytoczona przed forum publiczne w świetle prawdy, ale wręcz przeciwnie:
stanąwszy w obliczu nowej, niewątpliwej zbrodni, dokonanej w innym miejscu
Sowietów, decydujące wówczas czynniki alianckie dokładają wszelkich starań, aby
sprawę zatuszować, natomiast z milczącą aprobatą przyjmują do wiadomości
Komunikat Sowieckiej Komisji. Zaś w rok później zgadzają się na włączenie do
aktu oskarżenia w Norymberdze sprawy mordu katyńskiego, kładąc swe podpisy obok
podpisu Burdenki, przedstawiciela Sowietów, który w danej sprawie przedstawia,
reprezentuje sprawcę zbrodni...
W ten sposób dochodzi do
fałszerstwa, jednego z największych, jakie świat oglądał, a którego punkt
szczytowy rozgrywa się na procesie norymberskim.
ROZDZIAŁ XVI
SPRAWY, O KTÓRYCH SIĘ NIE MÓWI
Sprawy tego rodzaju mają już to
do siebie, że trudno jest o nich mówić nawet temu, kto by to chciał czynić na
przekór milczeniu. Trzymane nie pod przysłowiowym suknem, a wprost w
ogniotrwałej szafie, zaopatrzone stemplem: „tajne”. Szeptane na ucho bez
świadków, w każdej chwili mogące być w sposób najbardziej formalny
zdezawuowane. Nie ma odpisów tej korespondencji. Nie ma protokółów z tych
rozmów, prowadzonych przyciszonym głosem.
Dlatego czytelnika, który by
oczekiwał w tym rozdziale jakichś drastycznych dekonspiracji, przygotować muszę
z góry na rozczarowanie. Nie będzie w nim ujawniona treść intrygi, a raczej jej
rezultaty.
Przede wszystkim powtórzyć tu
należy, co już wielokrotnie było wspomniane: istota sprawy katyńskiej,
wszystkie dokumenty ją ilustrujące i dowody przytoczone, nie są już rewelacją
od kilku lat. Przetłumaczone na wiele języków, znane są dobrze wielu mężom
politycznym w Londynie, Paryżu czy Waszyngtonie. Nie były i nie są tylko
publikowane. Albo też publikowane w nie powiązanych fragmentach, nie
obejmujących całości, nie pozwalających wolnej opinii świata na bezwzględne
przekonanie – kto jest sprawcą największej, po eksterminacji Żydów, zbrodni w
ostatniej wojnie.
Publikacja wszystkich danych
była już raz gotowa jesienią roku 1945. Układ drukarski miał iść na maszynę.
Zamiast tego poszedł do pieca i czcionki przepalono znów na metal, a książka
się nie ukazała. Dlaczego?
Odpowiedź na to pytanie też nie
będzie zawierała rzeczy nowych. Gdy komuś bardzo potężnemu na czymś zależy,
wiemy z doświadczenia życiowego, iż zazwyczaj znajduje on środki i drogi, aby
celu swego dopiąć.
Dziś rząd sowiecki jest jedną z
największych potęg świata i zależy mu na tym, aby prawda o zbrodni katyńskiej
do opinii tego świata nie dotarła. Czy rząd sowiecki przedstawił sprawę w ten
sposób, że ujawnienie jej po stronie państw demokratycznych pociągnie za sobą
komplikacje polityczne, oziębienie stosunków, czy tylko dowód złej woli i
tolerowanie „propagandy faszystowskiej”?
Przedstawienie podobne nie jest znane, ale prawdopodobne. Niemniej
prawdopodobną wydaje się możliwość, że czynniki stojące dziś u steru rządu
brytyjskiego, nawet bez interwencji sowieckiej, przewidując powikłania, wolą
raczej nie dopuścić do ujawnienia prawdy, aniżeli zmieniać cokolwiek w swej
polityce, która w odniesieniu do Sowietów oficjalnie nosi miano: „dobrej woli i
zaufania”. Jakiekolwiek by były jednak zakulisowe
sprężyny, faktem pozostanie, iż na dowództwo polskich sił zbrojnych na
emigracji, pozostające na służbie brytyjskiej, a bezpośrednio zainteresowane
losem jeńców, którzy zginęli w Sowietach, uczyniony był nacisk, aby z
poruszeniem całokształtu sprawy, co najmniej
„odczekać”...
W tym stadium dochodzi do
procesu w Norymberdze, którego akt oskarżenia włącza sprawę Katynia, ale jako
zbrodnię popełnioną nie przez Sowiety, tylko przez Niemców.
Trybunał mianuje siebie
„międzynarodowym” i ma sądzić zbrodniarzy wojennych w imieniu narodów świata. I
oto zachodzi jedno z najbardziej gorszących widowisk, jakie znają dzieje
ludzkości. Strona, która popełniła niesłychaną w historii wojen zbrodnię,
wymordowania 15 tysięcy jeńców, zasiada nie na ławie oskarżonych, ale na ławie
sędziowskiej tego międzynarodowego Trybunału.
Czy mamy tu do czynienia z
jakowąś pomyłką Sądu, niedopatrzeniem czy nieporozumieniem, które naraża na
szwank dobre imię instytucji, mającej się stać symbolem Sumienia i
Sprawiedliwości ludzkiej?
Nic podobnego. Ponura farsa
reżyserowana jest z całą świadomością istotnego stanu rzeczy. Oto bowiem
ogromne dossier sprawy Katynia, które się znajduje w rękach rządu polskiego w
Londynie, przesłane zostało nie tylko, jak to nadmieniłem, licznym mężom stanu,
ale również sędziom Trybunału zasiadającym z ramienia Wielkiej Brytanii, Stanów
Zjednoczonych i Francji. Wreszcie zgłoszone oficjalnie w postaci dowodów do
sprawy. Sędziowie ci zatem mają okazję zapoznać się z nią w sposób najbardziej
gruntowny. Ale nie czynią tego, bo nie
chcą. I trybunał, który dopuścił do rozpatrzenia sprawy Katynia z oskarżenia
sowieckiego, nie dopuszcza jednocześnie do rozpatrywania dowodów strony
bezpośrednio zainteresowanej i poszkodowanej, jaką jest strona polska. W ten
sposób gwałci nie tylko kardynalne zasady prawne, nie tylko elementarne
poczucie sprawiedliwości, ale i własne, sędziowskie sumienie.
W dalszym ciągu procedury –
zupełnie jawnie i po prostu – lekceważone jest i unikane wszystko, co by mogło
przyczynić się do bezstronnego osądu sprawy Katynia. Nie zostaje powołany w
charakterze świadków nikt z osób, które w latach 1941 i 1942 dokonywały
poszukiwań zaginionych jeńców w Sowietach. Nikt z przedstawicieli ówczesnego
rządu polskiego, uznanego przez wszystkie, prócz Niemców i satelitów, mocarstwa
świata. Nikt z ludzi bezstronnych i neutralnych, którzy na własne oczy widzieli
lub nawet uczestniczyli w ekshumacjach zwłok, badaniu świadków i sprawdzaniu
dokumentów. Natomiast z liczby 13 ekspertów Komisji Międzynarodowej powołanej
przez Niemców, dopuszczony zostaje jedyny prof. Markow z Bułgarii, właśnie
pozostającej w zasięgu władzy sowieckiej. Dopuszczeni są w charakterze świadków
obywatele sowieccy, jakkolwiek notorycznie wiadomo, że jako tacy podlegają
normom prawnym przyjętym w ich państwie, ale nie przyjętym i nie uznawanym
przez resztę świata cywilizowanego.
Dalej wiadomym się staje, że na
świadka powołany ma być jeden z generałów polskich, który by mógł dużo
powiedzieć, ale... czy to dlatego że podlega służbowo dowództwu brytyjskiemu
czy dla innych jakichś nieznanych przyczyn
do złożenia przezeń świadectwa prawdzie nie dochodzi...
Ze strony obrońców niemieckich
dopuszczono kilku świadków bez znaczenia. Profesor Buhtz zginął od bomby
lotniczej we Francji.
I oto mimo całej tej gorszącej
procedury, Trybunał nie uważał za możliwe pójść aż tak daleko, aby ferować
wyrok w tej sprawie. Sentencja tego wyroku nie obejmuje zbrodni katyńskiej, z
tym większą zatem troskliwością zostaje zatuszowana w sposób, aby jak najmniej
było o niej mowy. Nie mówi się też ani o wszczęciu dochodzenia, ani
poszukiwaniu sprawcy.
Dlaczego? Przecież pamiętać
należy, że Trybunał Norymberski miał karać nie specjalnie „Niemców”, ale „przestępców wojennych”!
Rzec by można, że ta straszliwa
zbrodnia przeciw ludzkości, dokonana w Katyniu fizycznie doczekała się swego odpowiednika w zbrodni...
moralnej przeciw ludzkości. Bo przestępca nie tylko nie został ukarany, ale
dostąpił zaszczytu zasiadania w Trybunale Międzynarodowej Sprawiedliwości.
Jak jednak formalnie wygląda
dziś sprawa Katynia? Formalnie, jak to wynika z rezultatu procesu
norymberskiego, zbrodnia pozostała zagadką, a jej sprawca nie wykryty!...
[w oryginale zdjęcie, przedstawiające
odsłonięte wnętrze masowego dołu śmierci w Katyniu; opis:]
Widomy dokument zbrodni
wojennej, na którą Trybunał Norymberski opuszcza zasłonę tajemnicy i której
sprawców nie chce dochodzić żadna instancja sprawiedliwości międzynarodowej...
Gdy te opowiedziane i nie
opowiedziane wypadki rozgrywały się w zniszczonej od bomb Norymberdze, po
innych, podobnie od bomb zniszczonych miastach północnych i środkowych Niemiec,
błąkał się pewien młody człowiek, wzrostu raczej niskiego. Z wymizerowania i
ubioru, na pierwszy rzut oka poznać w nim robotnika cudzoziemskiego, z liczby
milionów, które ta wojna i przymusowa deportacja zawlokła do Rzeszy. Z pasji, z
jaką spluwał na bok, smarkał w dwa palce, nos i usta wycierał wierzchem dłoni,
domyśleć się można, że pochodził raczej z Europy Wschodniej. Z wymowy zgadywało
się, że to Rosjanin.
Rosjanin zdążający, po wygranej
nad Niemcami wojnie, nie w kierunku wschodnim, gdzie leży jego dom, a w
przeciwnym, na zachód, nie był wówczas w Niemczech zjawiskiem ani odosobnionym,
ani tym bardziej wzbudzającym sensację. Dziesiątki, setki tysięcy jemu
podobnych Rosjan usiłowało uciekać przed zbliżającą się do nich „ojczyzną mas
pracujących”.
Ale o tym się też głośno nie
mówiło.
Rosjanin, o którym wspominam,
był istotnie robotnikiem, zaopatrzonym w niemiecką „Arbeitskartę” i od połowy
roku 1944 przebywał w miejscowości Dreilinden, pod Berlinem. Stąd dzień po dniu
jeździł na pracę do warsztatów w Grünewald. Los jego był taki jak innych
robotników: ciężka praca, mały zarobek, żywność na kartki, mieszkanie w
barakach. W ostatnich czasach przed końcem wojny dzień i noc: bomby, bomby, bomby.
Wskutek ciągłych nalotów życie
stawało się jeszcze bardziej uprzykrzone. W schronach było duszno i
niewygodnie. Od niewyspania zaogniały się oczy, a oczy miał od urodzenia
słabowite.
Gdy Armia Czerwona zbliżała się
do Berlina, Rosjanin ten wolał iść przez gruzy, pod warkotem motorów na niebie,
przeczekiwać bitwy na dnie rowu. Wolał jeść jeszcze mniej, nie spać wcale, byle
nie dać się „oswobodzić” bolszewikom. Tak dotarł do Hamburga. Z Hamburga
nawrócił do Bremen. Błąkał się dalej, już po ustaniu działań wojennych. Za
towarzysza dobrał sobie byłego jeńca sowieckiego, któremu też nie śpieszyło się
wracać do ojczyzny. Gdy tak wędrował bezdomny, ale szczęśliwy z uzyskanej
wolności, pierwszej, prawdziwej wolności, jakiej zaznał w życiu, doszła go
wieść, że w mieście Norymberdze rozpoczął się wielki proces, sąd
sprawiedliwości ludzkiej nad zbrodniami popełnionymi w tej wojnie.
A człowiek ten wiedział o
pewnej straszliwej zbrodni, więcej niż ktokolwiek inny zasiadający w Trybunale
Norymberskim. Bo był to...
Iwan Kriwoziercew, mieszkaniec
wsi Nowe Batioki (domu nr 119) pod Smoleńskiem, położonej opodal stacji
Gniezdowo, a więc niedaleko lasku Kosogory.
Kriwoziercew, upojony hasłami
wolnych demokracji, które to hasło spotykał teraz na każdym kroku, stąpając po
gruzach hitlerowskich Niemiec, gotów był wreszcie uwierzyć w sprawiedliwość i
prawdę. Zdawało się mu, że jakoby i na nim ciąży obowiązek przyczynienia sie do
sprawiedliwości świata, po niezbyt długim, ale ciężkim swoim życiu.
Widać z tego, że Kriwoziercew,
jakkolwiek dużo widział, był człowiekiem z gruntu naiwnym. A przygodny jego
towarzysz, zwany przezeń Miszką, były jeniec sowiecki, również nie więcej odeń
biegły w polityce. Bardziej natomiast dziwić się wypada, że znaleźli naiwnego
trzeciego, też Rosjanina, ale człowieka wykształconego, z zawodu inżyniera,
znającego języki, który zgodził się służyć za tłumacza.
Poszedł więc z nim Kriwoziercew
do pewnej komendy amerykańskiej w Bremen. Przyjął ich żołnierz, który w sposób
nie przyjęty w Europie trzymał obydwie nogi na stole kancelaryjnym, żuł gumę,
ręce miał założone na piersiach i zapytał, czego chcą?
– Mam coś bardzo ważnego do zeznania –
powiedział za pośrednictwem inżyniera Kriwoziercew.
Żołnierz wypluł gumę, zapalił
natomiast dobrego, amerykańskiego papierosa, zdjął nogi z biurka, krzywiąc się
przy tym, bo mu odleżały, i poszedł szukać oficera.
Gdy Kriwoziercew zaczął
następnie mówić, a inżynier tłumaczyć, Amerykanie najpierw ironicznie się
uśmiechali. Gdy się śmieli, Kriwoziercew się zmieszał. Gdy jednak jeden z nich
spoważniał i powiedział:
– Trzeba by go odstawić do linii rosyjskich,
oni już tam będą wiedzieli, co zrobić i jak wykorzystać jego zeznania... –
Kriwoziercew zbladł.
Dziś sam już nie pamięta, czy
przestraszył się bardziej powagi tych słów czy ich treści...
Uciekł.
Odszukał swego przyjaciela
Miszkę i wybąkał przez zęby:
– Chodu stąd!
Wyszli z Bremen piechotą.
później gdzieś wleźli do pociągu i pojechali przez zburzone Niemcy aż do...
W tej chwili, gdy to piszę,
sytuacja polityczna w Europie jest jeszcze tego rodzaju, że nie mogę mówić, ani
gdzie, ani w jakich okolicznościach spotkałem Iwana Kriwoziercewa, który
właśnie w dniach, gdy zbrodnia katyńska znalazła się na wokandzie sądu w
Norymberdze – opowiadał mi jej dokładny przebieg, w tajemnicy przed stróżami
ładu publicznego.
ROZDZIAŁ XVII
SPOWIEDŹ IWANA KRIWOZIERCEWA
– Czy mam zacząć od początku?
– Od najwcześniejszego.
– Dobrze więc. Opowiem nie tylko o sprawie,
ale i o sobie samym. Mieliśmy kiedyś 9 dziesięcin ziemi we wsi Nowe Batioki, w
odległości 12 kilometrów od Smoleńska, na zachód, to znaczy w kierunku
Witebska. Ziemi nie tak już dużo, ale starczało żarcia dla wszystkich i żyło
się niezgorzej przed rewolucją bolszewicką, gdyż ojciec mój był człowiekiem
upartym w pracy. Matka, z domu Zacharowa,
pochodziła również z okolicznych mieszkańców. Rodzina nasza, która
składała się poza mną z dwóch jeszcze sióstr, lubiana i poważana była w okolicy,
co wnioskowałem z częstych odwiedzin, gdy zasypiając na wielkim piecu, przez
mgłę snu widziałem ojca za stołem w towarzystwie sąsiadów, matkę
uśmiechniętą... Żyło się dobrze. Żyło się trochę na uboczu od wielkich
wydarzeń. Trakt do Witebska nie był zbyt uczęszczany. Z jednej strony ciągnęły się
długie wsie, o chatach krytych słomą, jak to u nas... Z drugiej wielki las.
Wyrosłem, na ten las patrząc. Nazywał się katyńskim. Należał wtedy do pana
Koźlińskiego, Polaka. Część lasu, bliżej Smoleńska położona, zwana była
Kosogory. Dalej Rozbojniczyj Kołodiec (Studnia Rozbójnicza) i Czernyj Griaz'
(Czarne Błoto). Nazwy te w dzieciństwie wzbudzały dreszcz. Ale do lasu chodziło
się zwyczajnie po chrust, po jagody, po grzyby, jak to do lasu...
Przedrewolucyjnych tych czasów,
tak dobrze już nie pamiętam, albo jak przez sen. Powtarzam je z opowiadań. Sam
urodziłem się w roku 1915. Ale mówiono mi, że z nastaniem rewolucji tylko
niewiele zmieniło się na gorsze. Żyliśmy na uboczu. Las odebrano od pana
Koźlińskiego i upaństwowiono, ale po chrust, jagody i grzyby chodziło się w
dalszym ciągu.
Gdy miałem lat jedenaście, w
roku 1926, nastąpiły pierwsze przeobrażenia, jakie pamiętam. Odebrano nam
trochę ziemi i zostawiono 6 hektarów. Ojciec pracował dalej, tak jak jego
dziad, pradziad, jak wszyscy wokół nas, którychśmy znali. Aż raptem w 1929
spada nieszczęście! Kolektywizacja.
Ojciec wszedł jednego dnia do
chaty, pamiętam, czapkę cisnął o podłogę i usiadł przy stole, na ławie, podparłszy głowę spracowanymi, żylastymi
rękami... Na któryś tam dzień dowiedział się, że zaliczono go do „kułaków”, to
znaczy bogatych chłopów, a tych wszystkich zsyłano na ciężkie roboty przymusowe
na daleką północ, do obozów koncentracyjnych. Wtedy się one tak nie nazywały i
nikt z nas nie słyszał jeszcze o Hitlerze, ale tak było. Wiedziano, czym to
pachnie. I ojciec uciekł. Uciekł z matką i młodszą siostrą. Na Ural uciekli.
Ja ze starszą siostrą zostałem.
Ona miała lat szesnaście, ja czternaście. Pracowaliśmy w kołchozie. Po dwóch
latach wraca ojciec z Uralu. Tęsknota go przywiodła. Został niezadługo
aresztowany i osadzony w więzieniu.
– Za co?
– Na podstawie paragrafu 58, punkt 10. U nas
zna się zazwyczaj tylko numer paragrafu, a nie jego treść.
Rzecz dziwna, po 9 miesiącach
wraca. Wraca wprawdzie jako cień własny, zniszczony, zrujnowany fizycznie,
niezdolny do ciężkiej pracy. Wraca apatyczny do rodzinnej wsi, w której był
ongiś gospodarzem, a dziś parobkiem pańszczyźnianym kołchozu. Niedługo może
zasiedzieć miejsca. Zaszczuty politycznie, zostaje wykluczony z kołchozu.
Gdzieś tam na Uralu nauczył się był szklarstwa i próbuje zarabiać wstawianiem
szyb. Ale czy komu potrzebne są całe szyby, w kraju przeistoczonym w nędzę,
życie bez jutra? Starą, sowiecką gazetą zalepią dziurę. I taniej jest, i
propaganda z tego idzie na całą wieś... He, he, he...
Jeszcze rok, dwa, błąkał się
ojciec po okolicy, aż w roku 1934 zostaje ponownie aresztowany. Tym razem nikt
nie zna nawet paragrafu i zresztą nikt się tym nie interesuje.
Ja jako tako przedzieram się
przez te strzępy życia, które nam przypadły w udziale. Kończę szkołę i uczę się
tokarki metalowej. Raz odwołują mnie od warsztatu, było to w roku 1937. List przyszedł – powiadają. Pismo urzędowe. Czytam. Odpowiedź na nasze zabiegi brzmi:
„Miejsce pobytu ojca nie jest znane”. To
u nas tak zawsze, gdy kogoś rozstrzelają bez sądu...
Przeżegnałem się tylko w
kierunku Kosogor i powróciłem do warsztatu.
– Dlaczego Kosogor?
Bo myślałem, że może tam... Gdyż to miejsce,
już od pierwszych lat rewolucji, stało się miejscem kaźni. Od czasu do czasu
przywożono jakichś ludzi, na których nikt nie patrzał i patrzyć nie chciał.
Rozstrzeliwano, zakopywano jak stali, jak padli, wyrównywano teren, a później
ludzie ze wsi znowu chodzili po grzyby i chrust. Egzekucje zdarzały się rzadko.
Aż w roku 1929, nie pamiętam już w jakim miesiącu, zjechała komisja GPU,
zlustrowała ten las i wzięła w posiadanie. Od tego czasu otoczono go drutem. Od
drogi zaś postawiono płot drewniany i bramę. Nad bramą wisiał szyld:
За?рет?ая зо?а ???. Вход ?осторо??ым лицам
вос?рещаетс?.
(Zakazana strefa GPU. Osobom obcym wstęp wzbroniony.)
Rozstrzeliwano teraz częściej,
ale też sporadycznie. Czasem las stał cichy. Ludzie oswoiwszy się już z tym
sąsiedztwem, podłazili pod druty i chodzili po nim. Zdarzało się, że przyłapała
kogoś warta. Obywał się poniektóry kolbą po karku, albo pięścią dostawał w zęby
i uciekał. Na tym się zazwyczaj kończyło. Stąd jednak stało się wiadomym, że w
środku lasu, nad Dnieprem, wybudowano dom, daczę. Stale w niej mieszkali jacyś
ludzie z obsługi GPU. Znano już dozorcę, kucharza, służącą i szofera, który
kursował często do Smoleńska. Latem przyjeżdżali tu urzędnicy GPU na
wypoczynek. Tu też lokowano konwój, gdy przywożono skazanych na śmierć. Tu
zamieszkiwali też oprawcy.
Z biegiem czasu sprawy te były
wszystkim w okolicy wiadome, ale jak to przyjęto, nie mówiło się o nich głośno.
Ja pracowałem wówczas na wsi, na przemian jako kowal, ślusarz, a gdy nie było
pracy zawodowej, jako zwykły robotnik rolny. Z wojska zostałem zwolniony, ze
względu na chore oczy. Dlatego nie poszedłem na fińską kampanię, a zimą roku
1940 wstąpiłem do kołchozu „Krasnaja Zaria” (Czerwona Zorza), który łączył w
sobie następujące wsie: Nowe Batioki, Gniezdowo, Gruszczenka, Żyłki. Stale
prawie przebywałem w Gruszczence. Posiadłem już krąg własnych znajomych i
przyjaciół. Byli też krewni w okolicy. Znało się teren i pola, i lasy.
Zbliżała się wiosna roku 1940.
Wyznaczono mnie do pracy przy inspektach, położonych opodal stacji Gniezdowo.
Gdy podniosłem głowę z nad gnoju, w którym się wiecznie musiałem teraz babrać,
widziałem wprost linię kolejową Smoleńsk-Witebsk. Do pracy wypadało mi chodzić
po szosie. W ten sposób nie mogłem nie zauważyć, że od początku marca, w
otwartych ciężarówkach, przywożono z więzienia smoleńskiego więźniów, kierując
do Kosogorów. Jechali z kilofami, łopatami, wyraźnie na jakąś robotę. Na
trzeci, zdaje się dzień, dowiedziałem się, że ludzie z naszego kołchozu
rozmawiali z tymi więźniami.
„Co oni tam robią” – zapytałem.
„Kopią wielkie doły.”
Wtedy już GPU nazywało się
NKWD. Ale to rzeczy nie zmienia. Nikt też nie pytał: „Po co te doły?"
Każdy się domyślał. Ale żeby aż tyle robotników przywozić?!... Pokiwaliśmy
głowami.
Był ranek, pamiętam, 14 marca
1940 roku. Pracowałem bliżej szosy i widzę, że jedzie po niej konwój
samochodów. Przodem osobówka, potem „czernyj woron” i jeszcze auto. Jadą w
kierunku Kosogorów. Ja tylko tyle widziałem, ale siostra moja pracowała w
„brygadzie ogrodniczej”, wożąc nawóz do inspektów, i droga jej wypadała koło
samej stacji Gniezdowo. Spotkaliśmy się z nią na obiedzie. Ja jej mówię, że
widziałem konwój aut więziennych. A ona mnie:
„Wiem, widziałam więcej od
ciebie. Do stacji Gniezdowo przywieziono jeńców, Finów, i ładowano do «czarnego». Chrustalew też widział.”
Roman Chrustalew w tym samym
czasie także woził nawóz i także koło stacji. Wieczorem tedy mówię do niego:
„Co to, Chrustalew, Finów wożą
rozstrzeliwać?”
„To nie żadni Finowie –
odpowiada. – To Polacy. Ja znam ich mundury.”
Rzeczywiście, Chrustalew był na wojnie polskiej, w
roku 1920.
Ja Polaków nigdy nie widziałem
i nic mnie z nimi nie łączyło. Tylko nagle przypomniałem sobie, co mówiono o
starych czasach... później sobie ojca przypomniałem, a później przypomniałem
naszą straszną krzywdę. Jakoś mi się serce ścisnęło...
Przerwałem Kriwoziercewowi i
poszperałem w notatnikach. Jakoż zgadza się ta opowieść z zeznaniem oficera
polskiego o transporcie, który opuścił Kozielsk dnia 8 marca 1940 roku i znikł
następnie w murach więziennych smoleńskich, dnia 13 tegoż miesiąca.
– No i co było dalej? – pytam.
– Cóż dalej... – zamyślił się. – Dalej szły
transporty cały kwiecień i wszystka ludność o tym wiedziała. Stąd też
dowiedziano się wkrótce, choć ludność u nas nie jest gadatliwa, że wszystkie te
transporty szły z Kozielska przez Smoleńsk.
Z okazji pewnej biesiady, przy
wódce, opowiedział rzecz szczegółowo Siemion Andriejew, ślusarz ze stacji
Krasnyj Bor, który znał dobrze kolejarzy. W Smoleńsku rozbija się transport na
mniejsze składy, po dwa, trzy wagony. Stąd puszczają je dwiema liniami, z
których jedna, tzw. Aleksandrowska, przechodzi bezpośrednio przez stację
Gniezdowo, a druga tzw. Licharłowskaja, opodal. Ale od niej prowadziła
bocznica. Zabieg ten czyniono dlatego, ażeby skład wagonów można było podstawić
na ślepy tor, który w Gniezdowie jest krótki, nie mieszczący większego składu,
za to położony w północnej stronie stacji, z boku, nie tak bardzo na oczach
ludności. Ze stacji też dokładnie nie dojrzeć, co się dzieje na tym ślepym
torze. Tu od razu podjeżdżały zakratowane auta więzienne, w które co prędzej
pakowano jeńców. Zaś odkryta ciężarówka zabierała ich rzeczy, jeżeli mieli
jakie. Wszystko otaczał ścisły kordon NKWD z gotową do strzału bronią.
W kwietniu szedł jeden
transport za drugim codziennie. W różnych porach dnia odwożono z Gniezdowa do
Kosogorów w Katyniu, ale nikt nie słyszał, by wieziono w nocy. Krewny mój,
Anani Andriejew, zagadnął pewnego razu znajomego enkawudzistę, który miał sobie
powierzone pilnowanie przybywających transportów w Gniezdowie. Enkawudzista
ten, którego nazwiska nie pamiętam, pochodził z katyńskiej gminy i był czas jakiś,
do roku 1928 przewodniczącym sielsowietu (rady wiejskiej) w Syrlipieckowie.
Później przeszedł na przeszkolenie do GPU. Miał się świetnie.
„Co to ma być z tymi Polakami?
– spytał więc od niechcenia Anani. – Do
obozów ich jakichś wieziecie, czy co?”
„Obooozów... – przeciągnął
enkawudzista. – A gdzie ty widziałeś te obozy tutaj, co?”
„Obozów tu rzeczywiście nie ma
żadnych”.
„No to po co zadajesz głupie
pytania” – stuknął po cholewie trzymanym prętem i odszedł.
Anani więcej już nie pytał.
Ja natomiast znałem pewnego,
który stale, jeszcze od roku 1937, był szoferem jednego z „czernych woronow”
smoleńskiego NKWD. Nazywał się Jakim Razuwajew. W skróceniu zwano go: Kim. Od
niego się dowiedziałem, że NKWD smoleńskie towarzyszy tylko transportom
kolejowym od Smoleńska do Gniezdowa i dalej do Kosogorów w Katyniu. Egzekucji
zaś samej, na miejscu, dokonują ludzie z NKWD mińskiego, specjalnie w tym celu
sprowadzeni. Zarządzenie to miało niewątpliwie na celu zapobieżenie
rozgłaszania szczegółów wśród ludności, która nikogo z Mińska oczywiście nie
znała.
Z tym Kimem rozmawiałem później
jeszcze kilkakrotnie. Gdy się egzekucje skończyły, dostał on jakowąś wysoką
nagrodę pieniężną, za którą kupił sobie motocykl. Przyjacielem jego był
kierownik garażu NKWD. Razem z nim hulali następnie i pili na umór. Przy okazji
wygadał się z tym lub owym, widać jednak, że organizacja wymordowania jeńców
polskich, oparta była na systemie przekazywania funkcji z rąk do rąk, tak że
jedna i ta sama osoba nie mogła wiedzieć o wszystkim na raz. Jedynie z
domysłów, półsłówek lub przypadkowych informacji. Tak na przykład wiadomym
było, że liczba mordujących, zrekrutowana ponoć z ochotników mińskiego NKWD,
wynosiła nie więcej niż 50 osób. Ale kto ją ustalił, powiedzieć nie mogę.
W tym czasie las wokół
Kosogorów otoczony był gęstą strażą, nie tak jak przedtem, gdy chodzili tylko
pojedyńczy wartownicy, czasem z psami. Teraz nikt się nie mógł ani tam, ani na
powrót przedostać, a po prawdzie powiedziawszy, ludzie przez cały kwiecień z
daleka omijali to miejsce. A transporty szły codziennie...
Razu pewnego, pod wieczór to
było, bo dobrze pamiętam, że zmierzch zapadał i od lasu ciągnęło chłodem, dnia
23 czy 24 kwietnia, szedłem po szosie w kierunku stacji, gdy jadące z tyłu
maszyny właśnie zapaliły reflektory. Toczyły się ciężarówki, niektóre przykryte
były brezentem, inne otwarte zupełnie. Ustąpiłem na brzeg rowu i patrzyłem.
Naładowane były rzeczami. Jakieś kuferki, plecaki, płaszcze, futerka, kożuszki.
Na każdej maszynie siedziało po dwóch enkawudzistów. Karawana ta minęła mnie.
Długo jeszcze błyskały światła reflektorów. Późno było i poszedłem prędko do
domu.
Ludzie w okolicy przycichli,
zapanowało przygnębienie. Bo choć, jak powiedziałem, od dawna na Kosogorach
rozstrzeliwano skazańców, ale w takim tempie i takiej masy, jak w kwietniu roku
1940, nigdy jeszcze nie bywało. Strach chodził po prostu, jak to mówią, po
kościach.
Kriwoziercew wypił łyk z
butelki, przechylając się wstecz i zamilkł.
– A strzałów nie było słychać?
– Nie. Ja nie słyszałem i moi znajomi też nie.
Może kto i słyszał z przejeżdżających bliżej, a być też może, że zapuszczano
motory, jak to u nich w zwyczaju, u NKWD. Kto tedy jechał szosą, też mógł
słyszeć tylko szum motorów, uwagi nie zwrócił.
– Zgadza się – powiedziałem – z tym, co inni
mi mówili w Katyniu. Ale dlaczego jedyny właśnie Kisielew upiera się, że on
strzały słyszał?
Kriwoziercew podrapał się w
czuprynę.
– Ja myślę, że stary, jak już raz zaczął
gadać, to później się zapędził i może podkoloryzował. Ale... on mieszkał
najbliżej. Tak, tak, Kisielew mógł też więcej wiedzieć od innych, a na pewno
więcej niż zeznał w śledztwie niemieckim.
– A komunikat sowiecki twierdzi, że Kisielewa,
zresztą wszystkich innych świadków też, Niemcy bili podczas śledztwa. Niby to
stary miał nawet utracić słuch od tego bicia i złamano mu jedną rękę.
Kriwoziercew się roześmiał...
– Ja już się domyślam, kto jemu tę rękę
złamał! Zresztą ja panu teraz wszystko po kolei opowiem, jak to było, gdy
Niemcy przyszli.
Wojska niemieckie zbliżały się
od południa. Szły brzegiem Dniepru. Było to zaraz po przełamaniu „linii
Stalina”. W ten sposób minęły naszą okolicę. Dnia 16 lipca zaatakowali
Smoleńsk, a zdobyli go, zdaje się, 19-go. Pierwsze patrole na naszym terenie
pojawiły się dopiero po 10 dniach. W ciągu tego czasu panował zupełny chaos.
Żadnej władzy. Urzędy i oddziały Armii Czerwonej znikły już dawno. Ludność, jak
to ludność, rzuciła się do rabowania składów państwowych. Nikomu wtedy w głowie
nie były Kosogory. Wszyscy biegli do Gniezdowa, gdzie mieścił się skład mąki.
Każdy brał, ile mógł.
Wielkie też nadzieje pokładano
początkowo w przyjściu Niemców. Zwłaszcza starzy ludzie oczekiwali, że będzie
to koniec bolszewizmu: „Niemcy później wyjdą i nastaną stare, dobre czasy”. Tak
mówili.
Już od sierpnia tego roku
okoliczna ludność chodziła sobie spokojnie po Kosogorach, zbierała drzewo i
grzyby. Ja osobiście przebywałem ciągle na tym terenie, bo piłowałem tam drzewo
dla Niemców. Wypadki były tak doniosłe, zmiany tak wielkie, że nikt o strasznej
masakrze jeńców polskich nawet nie wspominał. Zresztą, czy to mogło interesować
Niemców? Zupełnie nam do głowy nie przychodziło i nawet nie zastanawialiśmy
się, czy wiedzieli, czy nie wiedzieli o tym?
W „daczy” NKWD w Katyniu
zamieszkał jakiś wyższy wojskowy niemiecki. Rangi nie znałem. Ludzie mówili:
„Jakiś generał”. Bóg jego wie, może i generał. Ale nikt nie przeszkadzał
chodzić po lesie i robić, co kto chciał...
– Chwileczkę – przerwałem. – A czy w „daczy”
nie mieścił się czasem jakiś oddział niemiecki pod nazwą: „sztab 537 batalionu
roboczego”? Tak rzekomo twierdzą świadkowie wspomniani w komunikacie sowieckim.
– Nie. Sztab taki był, owszem, ale nie żadnego
„batalionu roboczego”, tylko po prostu batalionu saperów niemieckich. [31]
Mieścił się on nie w Katyniu, a w Gniezdowie. Każdy w okolicy mógł wskazać
palcem miejsce jego miejsce postoju. Stał on mianowicie w gmachu sanatorium
„BWO”, to znaczy Białoruskiego Okręgu Wojennego, przy samej stacji.
– Skoro już wspominamy komunikat sowiecki,
chciałbym raz jeszcze zapytać: czy żadnych, żadnych absolutnie nie było w
okolicy obozów dla jeńców polskich? Może wcześniej, może później?...
– Żadnych i nigdy. Poza tymi [Polakami],
wyładowanymi na stacji w Gniezdowie w roku 1940, nikt nigdzie nie tylko [ich]
nie widział, ale nie słyszał nawet, żeby kto inny słyszał.
– Czy mogą istnieć zatem jakieś podstawy do
twierdzenia komunikatu sowieckiego, że na jesieni roku 1941 Niemcy organizowali
masowe obławy na jeńców polskich, którzy rzekomo uciekli z rzekomych obozów?
– Łżą – odpowiedział krótko Kriwoziercew. –
Właśnie przeciwnie, tak się złożyło, że żadnych obław masowych w naszej okolicy
nie było, choć, jak wiadomo, terror gdzie indziej był straszny. U nas jeden
wypadek tylko się zdarzył, ale nie na jesieni roku 1941, a latem roku 1942.
Było tak:
W dalej położonych okolicach
poczęły się tworzyć partyzantki, organizowane przez agentów, przybyłych zza
frontu. Otóż pewnego dnia zjawił się ze Smoleńska do Gniezdowa były student
Smoleńskiego Instytutu Medycznego. Nazwisko jego wyleciało mi z głowy, ale
znano go powszechnie, bo pochodził z sąsiedztwa. Nikt jednak nie wiedział
wówczas, że jest na służbie niemieckiego S.D. (Sicherheits Dienst), Służby Bezpieczeństwa. Zgłosił się on do
szeregu znajomych, których znał z przekonań komunistycznych. Zwłaszcza zaś udał
się do studentki, nazwiskiem Czurkina, o przezwisku „Ninka”. Zaczął wyśmiewać się
wobec niej z tchórzliwości miejscowych komunistów i zarzucać, że nic nie robią.
A było to prowokacją. „Studentów –
powiedział – u was dużo, a sensu z nich mało”.
Zdopingowana tym „Ninka”
wygadała się, że tworzy się właśnie organizacja partyzancka, na czele której
stanął były przewodniczący jaczejki komunistycznej, znany pod pseudonimem
„Pułkownik Sasza”. Opowiedziała też inne szczegóły. Prowokator wrócił do
Smoleńska i wydał wszystkich Niemcom. Wkrótce potem dokonano obławy.
Aresztowano około 30 osób, z których 11 rozstrzelano. Była to jedyna obława i
trwała jedną noc.
Słucham dalej przerwanego opowiadania.
– Skoro już wspomniałem o lecie roku 1942 –
ciągnął Kriwoziercew – to muszę zaznaczyć, że właśnie w tym czasie po raz
pierwszy usłyszałem znowu o sprawie wymordowanych jeńców polskich w Katyniu.
Właśnie zjechali na nasz teren robotnicy polscy, którzy służyli w niemieckiej
organizacji „Todt”. Wagony towarowe, w których mieszkali, stały koło tzw.
Brieckawo Mosta, na skrzyżowaniu wspomnianych dwóch linii kolejowych,
Aleksandrowskiej i Licharłowskiej. Pracowali głównie przy zbieraniu łomu
żelaznego. Pewnego dnia znajomy mój, Aleksander Jegorow, powiedział:
„A wiesz, ci Polacy odkopali
tam swoich, co ich, pamiętasz, rozstrzeliwali w roku 1940”.
Kiwnąłem głową i zmieniliśmy
temat.
Z początkiem roku 1943 terror
niemiecki zelżał. Na froncie zaczęło się im źle powodzić. W Smoleńsku pojawiły
się różne druki w języku rosyjskim, wydawane przez Niemców, które miały ludność
do nich lepiej usposobić. Ja, przyznam, czytałem te pisma chętnie, bo dawno już
żadnych nie miałem w ręku. Do Niemców oczywiście nie mogłem się usposobić
przychylnie, po tym wszystkim, co widziałem w ich postępowaniu. Ale bolszewizmu
nienawidziłem tak samo jak mój ojciec, który przezeń zginął.
Otóż w pewnym numerze gazety
rosyjskiej w Smoleńsku wyczytałem wiadomość, że w Sowietach tworzy się armia
polska, ale generał Sikorski nie może się doszukać swoich oficerów.
Teraz mogę oświadczyć, że ja
byłem właśnie tym człowiekiem, który pierwszy zawiadomił Niemców o masowym
morderstwie popełnionym w Katyniu.
Pamiętam, jakby to było dziś,
gdy złożyłem czytaną gazetę do kieszeni i poszedłem do urzędu niemieckiej
tajnej policji polowej (Geheime Feldpolizei) w Gniezdowie. Na jej czele stał
oficer, nazwiskiem Voß. Zwróciłem się do tłumacza i powiedziałem:
„Sikorski szuka swoich
oficerów, a oni leżą tu, w Kosogorach, pod ziemią”.
Tłumacz przyjął wiadomość
obojętnie. Ja byłem podniecony, a jego obojętność rozczarowała i ubodła mnie.
Rzuciłem tedy na odchodnym:
„Nie wierzycie, to ja sam
odkopię!”
W tej chwili Voß odwołał tłumacza.
Do odkopywania się jednak nie
zabrałem. Była zima. W ten sposób upłynęło jeszcze dwa tygodnie. Pewnego
wieczoru, gdy wróciłem z pracy, zaszedł do mnie sąsiad i powiedział, że tłumacz
z policji niemieckiej szuka mnie i każe zgłosić się jutro rano.
Było to dnia 17 czy 18 lutego
1943 roku, gdy się zjawiłem w urzędzie niemieckim. Prócz mnie wezwany został
Iwan Andriejew i Grigorij Wasilkow. Ten ostatni pracował w miejscowej policji
porządkowej, tzw. „Ordnungsdienst”. Wsadzono nas do wozu, wrzucono doń jeszcze
kilofy i łopaty i pojechaliśmy do Kosogorów. Tłumacz, z drugim podoficerem
niemieckim, przodem na motocyklu. Zaczekali nas u wjazdu do lasu, po czym
pojechaliśmy do „daczy”. Tu stało kilku żołnierzy niemieckich. Podoficer kiwnął
na jednego i coś zapytał. Tamten rozłożył ręce na znak, że nie wie. Wtedy
tłumacz zwrócił się do mnie i rzekł:
„No, mówiłeś, że tu są zakopani
oficerowie polscy, to pokaż teraz gdzie”.
Odpowiedziałem, że wiem,
owszem, ale położenia mogił nie znam. Wtedy wtrącił Andriejew:
„Dokładnie będzie wiedział
Kisielew. On tu mieszka opodal.”
„Lećcie po niego!” – rozkazał tłumacz.
Pobiegłem ja. Kisielew spał na
piecu. Wstał jednak chętnie i powiedział:
„To rzecz wiadoma. Ich tu już
latem Polacy rozkopali”.
„A teraz wykopiemy my” –
powiedziałem.
„Dawno by pora – burknął stary
– a to zupełnie jak grzech ciąży na duszy.” Kisielew był człowiek pobożny.
Poszliśmy wszyscy razem za
Kisielewem i ten wskazał ręką miejsce: „Ot, tu oni leżą”.
Była to największa z mogił.
Teraz dopiero zauważyłem, że brzegi jej są nierówne i kontrastują z gruntem
naturalnym. Poza tym jednak zamaskowana była wywróconymi drzewami i zasadzonymi,
młodymi sosenkami. Zaczęliśmy kopać. Praca nie szła łatwo, wobec zmarźniętej
ziemi. Pot lał mi się za kołnierz. Zrzuciłem kożuszek i w tej chwili zauważyłem
postawiony krzyżyk z drzewa brzozowego.
„Skąd ten krzyż?” – spytałem Kisielewa.
„Tam stoi jeszcze drugi –
odparł – Polacy postawili.”
„Oj, tu śmierdzi strasznie
trupem!” – zawołał Andriejew, który kopał na dnie jamy. Wasilkow zwrócił uwagę,
że ziemia jest czarna, choć grunt wszędzie piasczysto-gliniasty. Wlazł teraz do
jamy, ale nie mógł wytrzymać. Powróciłem do roboty, odrzuciłem czarną ziemię, a
pod nią leżały... zwłoki w płaszczu wojskowym. Opuszczona łopata chrząsnęła.
Zgiąłem się i wydobyłem guzik, z orłem.
„Jest!” – zawołałem do tłumacza
i podałem mu guzik. Ten schował go do kieszeni, kazał przerwać robotę i wracać
do Gniezdowa.
Gdy jednak Voß dowiedział się o rezultatach poszukiwań, kazał nam
ponownie jechać do Kosogorów. Jamę rozszerzyliśmy. Voß własnoręcznie uniósł głowę jednego z zabitych,
obejrzał, kazał przysypać trupy po wierzchu z lekka piaskiem, nam zgłosić się
do urzędu policyjnego, sam zaś pojechał do Smoleńska.
Tego to dnia właśnie złożyliśmy
pierwsze zeznania, które spisywał od nas naczelnik policji niemieckiej Gustaw
Ponka, rodem z Wiednia. Wasilkow przestraszył się konsekwencji zeznania i nie
chciał podpisać. Każdy z nas zresztą doskonale sobie zdawał sprawę, że w ten
sposób podpisujemy na siebie wyrok ze strony władzy sowieckiej. A na froncie Niemcom
działo się nie najlepiej... Ponka jednak nie nalegał i zwolnił Wasilkowa. Gdy
ten wyszedł, zawahał się z kolei i Andriejew. Wtedy powiedziałem mu:
„Podpisz, bracie! Ja zeznam i
podpiszę całą prawdę!”
Andriejew dał się przekonać i
podpisał. W kilka dni później składaliśmy już obszerniejsze zeznania. W tym
czasie Niemcy zorganizowali wywiady i zbierali zeznania od możliwie dużej
ilości osób.
Po tygodniu czy dwóch
przystąpiono do systematycznego rozkopywania grobów. Ja podjąłem się funkcji
najmowania robotników spośród ludności miejscowej do robót przy ekshumacji. Od
tego czasu ciągle byłem w Kosogorach i na moich oczach odbywała się praca do
końca. Różnych komisji, delegacji i wycieczek przyjeżdżało dużo. Gdy nas
świadków pytano, zwyczaj był taki, że Niemcy się usuwali. Pozostawał tylko ich
tłumacz. Ale później zaproponowali nam, żebyśmy sobie wyszukali własnego, iżby
nie było podejrzeń jakowegoś nacisku. Znaleźliśmy takiego. Był nim Eugeniusz
Siemianienko, syn miejscowej mieszkanki, Emilii Siemianienko, Polki, z domu
Kozłowskiej, zamieszkałej we wsi Nowe Batioki. Żadnego nacisku na nas Niemcy
nie wywierali, ani podczas zetknięcia z delegatami, którzy przyjeżdżali, ani
podczas śledztwa.
Gdyby kogoś terroryzowali lub
bili, na pewno bym o tym wiedział. Nie jeden, to drugi by się wygadał. Nikogo
nawet palcem nie ruszyli. Zresztą po co? Zeznawaliśmy prawdę i tyle. A ta
prawda była im na rękę. Co zaś do Kisielewa, to specjalnie mogę stwierdzić, że
słyszał on na obydwa uszy, jednako przedtem, jak potem, choć był stary. Ręce
zaś miał zdrowe. Po raz ostatni widziałem go dnia 24 września 1943 r. Żegnał
się ze mną i ściskał moją rękę swoją prawicą, a w lewej trzymał jakiś węzeł i w
dodatku rączkę taczki. Czyli i tamtą musiał mieć zdrową. Ale... że dziś ma ręce
połamane i został głuchym, temu się nie dziwię. Raczej temu, że jeszcze żyje,
jeżeli żyje. A dlaczego? Zaraz opowiem.
Nikomu z nas świadków nic się
nie stało, prócz Aleksandra Jegorowa. Ten był stale zatrudniony przy ekshumacji
i – kradł. Co znajdzie cenniejszego w kieszeni nieboszczyka czy cholewie butów,
zaraz przywłaszczy. Zdobył jakieś złote monety, pierścionek... Przyłapano go na
gorącym uczynku i rozstrzelano. [32]
Nas zaś wszystkich, którzy świadczyli, zawieziono do Gruszczenki i tam zanotowane
nasze głosy na płytach. Zaczem raz jeszcze zaprzysiężono przed sędzią
niemieckim.
Tymczasem odwrót armii
niemieckiej stawał się nieuchronnym. Front się zbliżał. Co noc, co dzień
wyraźniej było słychać od wschodniego horyzontu huk dział. Bolszewicy wrócą. Co
wtedy z nami będzie? Z tymi zwłaszcza, którzyśmy wykryli zbrodnię, zeznali i
zaprzysięgli prawdę? Ludzie kiwali głowami: „Marny wasz los”. Na każdym kroku
przepowiadano nam zgubę. Radzono uciekać.
Aż raptem... gadania te
ucichły. Wręcz przeciwnie. Stąd i zowąd, z razu nieuchwytne, dawały się coraz
częściej słyszeć głosy pociechy i zachęty do pozostania. Mnie to tak łatwo nie
było zwieść. Zwietrzyłem jakąś intrygę. Dziś nie ulega już najmniejszej
wątpliwości, że z tamtej strony frontu przyszła wyraźna instrukcja przez
nasłanych agentów, aby wszystkich którzy powiedzieli coś o mordzie w Katyniu, a
zwłaszcza zeznawali do protokółu niemieckiego i przed delegacjami, zatrzymać za
wszelką cenę, abyśmy się następnie dostali w ręce władz sowieckich. Raz spotkałem
w urzędzie gminnym Siergieja Nikołajewa, znanego mi zresztą dobrze komunistę.
On to wziął mnie na bok i szepnął:
„Ty, Iwan, nie odjeżdżaj. Nie
bój się niczego. My tu ciebie obronimy.”
„Pomyślę jeszcze” –
odpowiedziałem.
Kiedyś zaszedłem do chaty Kisielewa.
Tam zastałem innego komunistę, kandydata do partii, Timofieja Siergiejewa,
który prowadził ożywioną dyskusję ze starym. Urwał na mój widok. Przysiadłem na
ławie i porozmawialiśmy o rzeczach błahych, aż w końcu pytam Kisielewa:
„No, a jak ty, Parfemon?
Zostajesz? Jedziesz?”
Siergiejew nie dał mu przyjść
do słowa:
„Kisielew – powiada – nigdzie
nie pojedzie. On stary, nic mu nie zrobią. Opowie, że Niemcy zmusili go gwałtem
do zeznań i na tym się skończy.”
Zauważyłem później, że koło
Kisielewa ciągle się ktoś kręcił, bądź ze znajomych komunistów, bądź też nie
znanych mi, obcych ludzi. Pilnowano go wyraźnie. Niewątpliwie stary wiedział
najwięcej i na niego też zwrócono główną uwagę. Obstawiono go tak agentami, że
w końcu pozostał w ich ręku... Musieli
go strasznie bić później
w NKWD, bo był to twardy człowiek, nabożny, i lubił prawdę mówić w oczy.
Zdaje się na drugi dzień
odwiedziłem Matwieja Zacharowa, który w okresie niemieckim sprawował funkcję
sołtysa wsi Nowe Batioki i też zeznawał w sprawie mordu katyńskiego. Był on
moim wujem, bratem matki. Ciotka poczęstowała mnie wódką i wtajemniczyła:
„Przychodzili partyzanci i
mówili, żebyśmy zostali. Nikomu z nas, powiadają, włos z głowy nie spadnie. Oni
nas obronią.”
„A ja myślę, że trzeba uciekać”
– odparłem.
„Ty, Wańka, dużo rozumny
jesteś! – wykrzyknęła ciotka – ale w tym wypadku głupi. My zostajemy.”
Jednocześnie poczęto i mnie
namawiać. Spotykałem się ciągle z tą samą śpiewką: „Zeznacie, że Niemcy was
zmusili, bili, torturowali, że gadaliście pod przymusem, albo w ogóle
nieprzytomni.”
Doszło do tego, że nawet Iwan
Andriejew przyszedł do mnie jednego ranka z takim projektem:
„Jest u mnie pewien znajomy w
chacie. Przysłany przez partyzantów. Namawia nas gorąco, żebyśmy uciekli do
nich, do lasu, póki jeszcze są Niemcy. Oni nas przechowają, aż do przyjścia
Czerwonej Armii.”
„Aż do przyjścia NKWD, chciałeś
powiedzieć.” Andriejew podrapał się w
głowę, a ja mówiłem dalej: „Czyś ty oszalał, czy co!? Ty nie wiesz, co z nami
zrobią?! Jeżeli nie za to, że zeznawaliśmy, to w każdym razie za to, że znamy
prawdę!”
Andriejew zdecydował się w
końcu uchodzić przed bolszewikami. Udało mu się przekonać tłumacza w urzędzie
Voßa i ten go wziął razem. Dla mnie nie było już
miejsca. W dwa dni później zabrałem matkę i małą siostrzenicę i uprosiliśmy
niemiecką kolumnę samochodową, aby nas zabrała.
W Mińsku spotkałem Andriejewa i
Eugeniusza Siemianienko. Co się z nimi dalej stało, nie mam pojęcia. Matkę
swoją musiałem opuścić w Niemczech i ot, błąkam się teraz...
– Jeszcze jedno ważne pytanie: ile trupów
wykopano w Katyniu?
– To przecie rzecz wiadoma. Trochę ponad
cztery tysiące.
– A ten grób ósmy?
– To był zupełnie mały grób. Niemcy go
zasypali. Po chwili dodał: – Pan przecie był tam.
– Tak – odpowiedziałem – zgadza się.
ROZDZIAŁ XVIII
GDZIE WYMORDOWANO RESZTĘ JEŃCÓW POLSKICH?
Zagadka zbrodni katyńskiej
została rozwiązana. Wiadomo, kim byli zamordowani, ilu ich było i kto ich
zamordował.
Ponad cztery tysiące jeńców
polskich, prawie wyłącznie oficerów, przebywających uprzednio w obozie
kozielskim, zastrzelonych zostało przez bolszewików na wiosnę roku 1940.
Ponieważ jednak ogólna ilość
jeńców zaginionych wynosiła około 15 tysięcy (ewentualnie 14.500) i zamknięta
była nie w jednym tylko Kozielsku, ale Ostaszkowie i Starobielsku, powstało,
jak wiemy, pytanie: co się stało z resztą jeńców, w Katyniu nie znalezionych, z
tych dwóch pozostałych obozów. Ponieważ żaden z nich, z liczby około 10
tysięcy, nie dał o sobie znaku życia od wiosny roku 1940, mimo
najenergiczniejszych poszukiwań i zabiegów, przeto nie ulega żadnej
wątpliwości, że zostali również zgładzeni. Zgładzeni na terytorium sowieckim, a
więc przez sowiecki aparat państwowy.
Mamy więc do czynienia, jak to
wyżej wywodziłem, z nową, większą jeszcze co do liczby zamordowanych zbrodnią.
Znamy w przybliżeniu liczbę ofiar. Znamy sprawcę zbrodni. Nie znamy tylko
ścisłego miejsca, w którym została dokonana i towarzyszących jej okoliczności.
LOSY OSTASZKOWA
Dnia 26 stycznia 1943 roku, do
kancelarii placówki nr 5 Wojska Polskiego, które opuściło granice Związku
Sowieckiego, zgłosiła się niejaka Katarzyna Gąszciecka. Kobieta ta, żona
jednego z oficerów zaginionych, należała do tej licznej ludności polskiej,
którą władze sowieckie deportowały przymusowo. Opowiedziała ona taką historię:
W czerwcu roku 1941 wieziono
mnie wraz z około 4 tysiącami mężczyzn i kobiet, podobnie jak ja aresztowanych
i deportowanych z Polski, przez Morze Białe. Płynęliśmy z Archangielska do
ujścia rzeki Pieczory, na nowe roboty przymusowe, na nową katorgę. Siedziałam
na pokładzie. Patrząc na oddalające się brzegi lądu, poczułam raptownie gryzącą
tęsknotę za wolnością, za krajem rodzinnym, za mężem, za życiem w ogóle.
Zaczęłam płakać. Nagle stanął przede mną jakiś młody Rosjanin, wojskowy,
należący do obsługi barki i zapytał:
– Ty czego ryczysz?
– Płaczę nad swoim losem. Czy i tego u was nie
wolno, w waszym „wolnym” państwie? Nad losem swego męża...
– A on kim był?
– Kapitanem – odpowiedziałam.
Bolszewik roześmiał się
drwiąco:
– Jemu już łzy nie pomogą. Wszyscy wasi
oficerowie zostali tu potopieni. Tu, na Morzu Białym – i uderzył obcasem w
deski pokładu. Następnie z całym cynizmem opowiedział, że on sam uczestniczył w
konwoju transportującym około 7 tysięcy osób, w tej liczbie dużo policji
polskiej i oficerów. Holowano dwie barki. Po wypłynięciu na pełne morze barki
odczepiono i zatopiono. – Wszyscy poszli na dno – zakończył i odszedł.
W chwili, gdy to mówił, stał
obok człowiek stary, również Rosjanin, również należący do obsługi barki, ale
nie wojskowy. Gdy tamten się oddalił, staruszek podszedł do mnie, oparł się o
burtę, i cichym głosem powiedział kilka współczujących słów.
– To prawda – powiedział – co tamten mówił.
Działo się to też w moich oczach. Obsługa przeszła na statek holowniczy. Barki
zostały przedziurawione. Był to straszny widok – wytarł łzę i westchnął. – Nikt
nie mógł się uratować.
Opowiadanie to zgadzałoby się w
grubszych zarysach z szeregiem okoliczności, dotyczących obozu jeńców polskich
w Ostaszkowie. Przede wszystkim fakt, że mowa była o policji, która wyłącznie
zgrupowana była w Ostaszkowie. Poza tym cyfra „około 7 tysięcy”, wymieniona
przez Rosjanina, pokrywa się z liczbą jeńców w Ostaszkowie, których jak wiadomo
było przeszło 6 tysięcy. Wiemy dalej, że starszy posterunkowy policji
polskiej, Woronecki, któremu z nieliczną grupa udało się trafić do obozu w
Griazowcu, a stamtąd na wolność, słyszał od wartownika obozowego również o tym,
że jeńców potopiono. Zeznania
wachmistrza żandarmerii J.B., jakkolwiek nie mówią nic o potopieniu, wskazują
na północ jako kierunek, w którym cały obóz ostaszkowski został wywieziony.
Istotnie, dowieziono ich do
stacji Bołogoje, położonej na północ od Ostaszkowa, a co później?...
Później, w okresie formowania
Armii Polskiej w Sowietach, a znanym dobrze z gorączkowych poszukiwań i
wysiłków celem odnalezienia zaginionych, napłynęło dziesiątki wersji o tym, że
jeńców polskich widziano lub słyszano o nich na dalekiej północy Rosji. Były
też powtarzane z uporem wersje o ich potopieniu, o jakiejś mglistej katastrofie
na Morzu Białym itp. Początkowo wierzono, że wszystkich jeńców wywieziono na
północ. Odkrycie Katynia przecięło pasmo tych wciąż klejonych hipotez. Z
drugiej strony wyjaśniło się, że na północ istotnie wywieziono jeńców polskich
z roku 1940, ale nie na wiosnę, a jesienią, i nie z trzech wymienionych obozów,
a z obozów internowania w państwach bałtyckich. W ogólnym zaś chaosie i
późniejszej gmatwaninie wojennej poplątano jednych z drugimi. Ci zaś, z obozów
internowanych w państwach bałtyckich, zostali wprawdzie deportowani, ale nie
zostali wymordowani.
Na podstawie dotychczas
istniejącego materiału, brakuje danych konkretnych, z których by można
wyciągnąć wnioski ostateczne i twierdzić, że jeńcy z Ostaszkowa zostali
rzeczywiście potopieni. Zeznania Katarzyny Gąszcieckiej są ważne, ale nie
wystarczające.
Oczywiście, gdyby jeńców z
Ostaszkowa wieziono do Archangielska, ich droga prowadziłaby przez stację
Bołogoje. Ale...
Przeciwko tezie potopienia
przemawiają względy rozumowe. Oto bowiem wiadomo, że losy wszystkich trzech
obozów, zarówno w okresie ich istnienia, jak w terminie i sposobie
rozładowania, wskazują na kompletną analogię. Identyczność metod, zastosowanych
względem tych jeńców pozwala się domyślać, że o ich losie rozstrzygał jeden i
ten sam rozkaz, wydany z góry, a który zapewne przewidywał nie tylko
postanowienie wymordowania ich, ale i sposób, w jaki zbrodnia winna być
wykonaną.
W tej płaszczyźnie wydawałoby
się rzeczą niekonsekwentną mordowanie jeńców z Kozielska w okolicy zaludnionej
Smoleńska, w niedużym stosunkowo lesie katyńskim, i jednoczesne wiezienie
sześciu przeszło tysięcy jeńców z Ostaszkowa aż do Archangielska, by ich
następnie ładować jeszcze na barki i topić w morzu, skoro można ich było w ten
sam, co w Katyniu, sposób, wystrzelać na terenie niezmierzonych lasów po
drodze, na terenie o wiele bardziej nadającym się do zatarcia śladów zbrodni,
niż teren smoleński.
Te względy rozumowe przemawiają
zatem, że jeńcy ostaszkowscy leżą gdzieś, zakopani w ziemi, opodal stacji
wyładunkowej, podobnie jak jeńcy kozielscy leżą opodal stacji Gniezdowo.
LOSY STAROBIELSKA
Gdzie zginęło około 3.500
oficerów polskich ze Starobielska? Na pytanie to nie da się odpowiedzieć
inaczej, niż w sposób podobny, to znaczy z powołaniem się na analogię.
Jak wiemy, ostatni ślad, który
pozostawiły po sobie transporty wywożone wiosną roku 1940 ze Starobielska,
znajdujemy na stacji w Charkowie. Potem on ginie. „Tu waszych wyładowują” mówił kolejarz sowiecki. Może mówił prawdę,
może kłamał. Jest to świadectwo bardzo niekompletne. Może bliżej, może dalej
zastrzelono ich strzałem w tył czaszki i zrzucono do wspólnych dołów, zasypano
ziemią, posadzono drzewka...
[mapka w oryginale,
opis:]
Znane i nie znane drogi
jeńców polskich w Sowietach od wiosny 1940.
CZĘŚĆ II
KŁAMSTWO KOMUNIKATU SOWIECKIEGO
W sprawie zbrodni popełnionej w
Katyniu, rząd sowiecki, na rozkaz którego zbrodnia ta została dokonana,
ogłosił, jak już wiadomo, szereg enuncjacji, w których się jej wypiera.
Urzędowa wersja sowiecka twierdzi, że zbrodni wymordowania tysięcy oficerów
polskich dopuściły się nie Sowiety, a Niemcy.
Po wyparciu wojsk niemieckich
ze Smoleńska, w bliskości którego leży właśnie Katyń, zjechała tam „komisja
specjalna” z ramienia rządu sowieckiego, która rzekomo poświęciła się badaniom
na miejscu przestępstwa, i w rezultacie ogłosiła wyniki w komunikacie, który
przytaczam w brzmieniu dosłownym.
Należy jeszcze dodać, że
inscenizując to rzekome śledztwo władze sowieckie zaprosiły na nie szereg
korespondentów gazet zagranicznych przebywających w Moskwie. Oto co o udziale
tych korespondentów pisze znany literat i dziennikarz amerykański, W.L. White,
na stronicy 133-134 swej książki, pt. Raport on the Russian, wydanej w New
Yorku w r. 1945:
Większość angloamerykańskich
korespondentów, biegłych obserwatorów, uwierzyła zanim jeszcze przybyła, że to
Niemcy dokonali tego mordu.
Trudno było stwierdzić na
pewno, kiedy zostali oni zastrzeleni, lecz jeden z bacznych reporterów
spostrzegł, że ciało jednego z Polaków było odziane w długą, zimową bieliznę, i
zwrócił na to uwagę przydzielonemu sowieckiemu lekarzowi. Lekarz ów nadmienił,
że większość zwłok była ubrana w ciepłą bieliznę lub płaszcze, albo w jedno i w
drugie. To wydawało się potwierdzać teorię, że Polacy ci musieli być
zastrzeleni raczej w kwietniu 1940 r., jak to udowadniają Niemcy, niż sierpniu
i wrześniu 1941 r. po wejściu Niemców, jak utrzymuje rząd sowiecki.
Gdy ten punkt widzenia
poruszono wobec towarzyszących sowieckich oficerów, wywołało to u nich wyraźne
zamieszanie, wreszcie Rosjanie wysunęli argument, że klimat w Polsce jest tak
niepewny, że płaszcze z futrem i długa bielizna mogą być noszone i we wrześniu.
Reporterzy woleli wierzyć
opowiadaniom swoich aliantów, które najoczywiściej wskazywały na winę Niemców.
Co więcej, moskiewska cenzura skreślała wszystkie zdania wyrażające jakąkolwiek
wątpliwość.
Gdy reporter pisał: "Nie
jestem ekspertem lekarskim, ale doktorzy mówią, że stan tych ciał dowodzi, iż mordu
dokonali Niemcy" to cenzura wykreślała hipotetyczną część
zdania (zaznaczona kursywa), zostawiając tylko suche stwierdzenie.
Skreślone zostały również
wszystkie zdania wskazujące na jakąkolwiek wątpliwość opinii korespondentów – takie
słowa jak „moim zdaniem”, „prawdopodobnie”, „dowody, jakie nam pokazano,
wskazywały” z takim skutkiem, że
sprawozdania, gdy dotarły do Ameryki, potępiały tak samo zdecydowanie Niemców,
jak to czyniły wydawnictwa „Prawdy”.
Oficjalny komunikat Komisji
Sowieckiej, ogłoszony następnie, brzmi, jak następuje: [33]
[Dalej, na 26 stronach,
oryginalny maszynopis książki J. Mackiewicza przynosi przedruk tekstu
komunikatu sowieckiego, oficjalna nazwa: Komunikat Komisji Specjalnej do
ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców
faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych – oficerów polskich.
(Moskwa 1944, 1945), zwanego też komunikatem Komisji Burdenki, dostępnego w
wielu przedrukach, m.in. w książce Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów (w
wyd. 9, 1982, s. 114-143). Nie wydawało się celowe przedrukowywanie tutaj tego
komunikatu, zwłaszcza że w następującej po Komunikacie analizie, w tekście
Józefa Mackiewicza, autor przytacza znów istotne fragmenty Komunikatu.
Komunikatu Komisji Burdenki nie przedrukował Mackiewicz także w pierwszym,
angielskim wydaniu swojej książki z r. 1949. Nie ma go też w wydaniu niemieckim
z r. 1983. Dalszy tekst Mackiewicza przedrukowuje się w całości.
W rosyjskim wydaniu książki
Mackiewicza o Katyniu zamieszczono natomiast w tym miejscu (być może za
uprzednią zgodą autora) także tekst Noty rządu sowieckiego do rządu USA,
jako echo prowadzonych prac Komisji Kongresu w sprawie Katynia. Tłumaczenie tej
krótkiej noty wprowadzono i do obecnego wydania. – Przyp. wyd.]
NOTA RZĄDU SOWIECKIEGO
DO RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH
[przedruk tej noty ukazał
się w dzienniku „Prawda” z 3 marca 1952 roku a następnie w piśmie „Nowoje Wriemia” z 5 marca 1952 r.]
25 lutego Departament Stanu USA
przesłał na ręce sowieckiego ambasadora w USA tow. Paniuszkina list R. Maddena
(z dołączoną do niego rezolucję Izby Reprezentantów Kongresu z 18 września 1951
r.), przedstawiającego się jako
przedstawiciel Komisji Izby dla tak zwanego zbadania „sprawy katyńskiej”. W
swoim liście Madden wyraził życzenie, otrzymania od rządu sowieckiego
określonych dowodów, odnoszących się do zabicia jeńców wojennych, polskich
oficerów, których zamordowali hitlerowscy przestępcy w lesie Katyńskim w roku
1941.
Z tego powodu 29 lutego Ambasada ZSSR przekazała
Departamentowi Stanu USA notę następującej treści:
W załączeniu Ambasada zwraca
przekazany przez Departament list Maddena z dołączonym do niego tekstem
rezolucji Izby Reprezentantów z 18 września 1951 r. jako naruszające powszechnie
przyjęte normy stosunków międzynarodowych i obraźliwe wobec Związku
Sowieckiego.
Ambasada przypomina, że:
1) Sprawa zbrodni katyńskiej
jeszcze w roku 1944 była rozpatrywana przez oficjalną Komisję i orzeczono, że
dokonali jej hitlerowscy przestępcy, co zostało ogłoszone drukiem 26 stycznia
1944 roku;
2) Przeciwko takiemu wnioskowi Komisji rząd USA nie zgłaszał
żadnych sprzeciwów w ciągu ośmiu lat, aż do ostatniego czasu.
Z tego powodu ambasada uważa
za konieczne podkreślenie, że wskrzeszanie problemu zbrodni katyńskiej w osiem
lat po zakończeniu prac oficjalnej komisji może mieć jedynie na celu zohydzenie
Związku Sowieckiego i rehabilitację w ten sposób hitlerowskich zbrodniarzy.
W załączeniu wyżej
wspomniany Komunikat oficjalnej komisji w sprawie zbrodni katyńskiej.”
Do noty dołączono „Komunikat
Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez
niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych –
oficerów polskich”, podpisany przez przedstawicieli Specjalnej Komisji:
akademika N.N. Burdenkę, członków specjalnej Komisji: akademika Aleksego
Tołstoja, metropolitę Mikołaja, Akademika W.P. Potiemkina, generała-lejtnanta
A.S. Gundurowa i in. To oświadczenie Specjalnej Komisji było opublikowane w
prasie sowieckiej 26 stycznia 1944 r.
„Prawda”, 3 marca 1952 r.
(z rosyjskiego przełożył Jacek
Trznadel)
[w dalszym ciągu kontynuuje
swój wywód Józef Mackiewicz:]
STWIERDZENIE FAŁSZU
Celem wymienionego komunikatu
komisji jest uniewinnienie Sowietów z zarzutu popełnienia największej w tej
wojnie zbrodni, jaką ze swego ciężaru gatunkowego i jakości jest niewątpliwie
zbrodnia katyńska.
Celu zamierzonego komunikat ten
nie osiąga, jak to wykażę poniżej, po dokładnej analizie zawartych w
komunikacie twierdzeń, przypominając m.in. wiele znanych już czytelnikowi
okoliczności.
SKŁAD KOMISJI SOWIECKIEJ
Wstęp Komunikatu zawiera
listę osób wchodzących w skład Komisji Specjalnej sowieckiej. Przy
omawianiu tego składu należy wspomnieć, że jakkolwiek analogiczna komisja
powołana w tej sprawie przez Niemców składała się głównie z profesorów państw
pozostających w wasalnej zależności od Niemiec, to wszakże weszli do niej
również przedstawiciele nauki państw neutralnych. Poza tym rząd niemiecki nie
sprzeciwiał się udziałowi w tej komisji oficjalnej reprezentacji
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a przeciwnie, zaprosił ją do udziału.
Rząd polski zwrócił się
specjalnie do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o zbadanie sprawy
mordu katyńskiego.
W ten sposób żadne z państw na
świecie, w tej liczbie nawet Niemcy, nie stało na przeszkodzie oddania sprawy
wykrytej zbrodni w ręce bezinteresownej, neutralnej komisji Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, cieszącej się wszechświatowym autorytetem. Jedynie tylko rząd
sowiecki się temu sprzeciwił. Stanowisko rządu sowieckiego uniemożliwiało
Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi bezstronne zbadanie sprawy katyńskiej.
Natomiast rząd sowiecki w rok później powołuje
komisję własną, w składzie następujących osób:
Burdenko N.N.
Tołstoj Aleksy
Metropolita Mikołaj
Gundurow A.S.
Kolesnikow S.
Potiemkin
Smirnow Nikołaj Nikołajewicz
Mielnikow
Wszystkie wymienione osoby
należą do narodowości rosyjskiej i są obywatelami sowieckimi. W skład komisji
nie wszedł ani jeden cudzoziemiec i ani jeden Polak.
Ponieważ wszyscy członkowie
komisji są obywatelami sowieckimi, orzeczenia jej nie przedstawiają wartości
obiektywnej, ani żadnej gwarancji bezstronnego wypowiedzenia, gdyż brak
możliwości wypowiadania swobodnego własnego sądu przez obywateli sowieckich
jest notorycznie znany.
FAŁSZYWA LICZBA ZABITYCH
Komunikat sowiecki głosi na
wstępie:
„Ogólna liczba zwłok wedle
obliczeń biegłych sądowo-lekarskich sięga 11.000.”
Jest to nieprawda. Albowiem
ogólna liczba zwłok znalezionych w Katyniu nie przekracza 4.300.
Fałszywą liczbę zabitych podali
przede wszystkim Niemcy. Zapewne posiadali informacje o tym, że Rząd Polski i
polskie władze wojskowe czynią starania w Sowietach, nie mogąc doszukać się
brakujących 15 tysięcy jeńców, w tym około 9 tysięcy oficerów. Odnalazłszy tedy
groby katyńskie, Niemcy, w przekonaniu, że wszyscy brakujący oficerowie zostali
tu zgładzeni, jeszcze przed wydobycie zwłok, oceniając „na oko” z otwartych już
dołów, ogłosili liczbę 10.000, następnie zaś podawali ją jako wahającą się
pomiędzy 10.000 i 12.000.
Ponieważ Niemcy publikowali swe
rewelacje dla własnych celów politycznych i propagandy antysowieckiej, leżało
oczywiście w ich interesie podawanie jak największej ilości zabitych.
Niemcy zakroili swą propagandę
na tak dużą skalę, że następnie wycofanie się na połowę i do 1/3 tej liczby
zabitych, którą podali pierwotnie, mogłoby grozić poderwaniem zaufania do tej
propagandy. Dlatego też zapewne postanowili zataić prawdziwą liczbę
znalezionych zwłok i liczba ta dotychczas nie została nigdzie
opublikowana. [34]
Rząd zaś sowiecki nie mógł
wiedzieć, że podziemne władze polskie w kraju posiadają już prawdziwą liczbę
[zwłok] znalezionych w Katyniu. [35] Ogłaszając przeto liczbę 10.000 we własnej
wersji, nie liczył się, że może być w tym punkcie zdezawuowany. Poza tym wersja
niemiecka szła mu na rękę oczywiście, umiejscowiając w Katyniu mniej więcej
wszystkich brakujących jeńców polskich. Gdyby nawet uznać, że „Katyń” zrobili
Niemcy, ale podać prawdziwą liczbę ofiar, powstałoby pytanie, co się stało z
resztą jeńców, w Katyniu nie znalezionych? Na to kompromitujące pytanie znowuż
musiała być dawana odpowiedź przez rząd sowiecki. I oto dla uniknięcia właśnie
tej odpowiedzi, komisja sowiecka podała fałszywą liczbę: 11.000.
LAS KATYŃSKI
Pod tym tytułem komunikat
oświadcza:
Ludność okoliczna pasała
bydło w lesie katyńskim i zbierała tam dla siebie opał. Żadnych zakazów ani
ograniczenia wstępu do lasu katyńskiego nie było. Taki stan rzeczy w lesie
katyńskim trwał aż do wojny.
Redakcja
tych ustępów obliczona jest wyraźnie na czytelnika nie zorientowanego w
topografii Katynia. „Las katyński” przyjęty został popularnie jako określenie
miejsca zbrodni. Jest jednak pojęciem rozciągłym, ponieważ Katyń obejmuje
rozległe grunta i nie w jednym miejscu, ale w wielu zalesione. A zatem „lasem
katyńskim” można nazwać zarówno „Kozie Góry” czyli miejsce właściwej zbrodni,
jak też inne tereny. Komunikat sowiecki w dalszym ciągu nie unika nazwy „Kozie
Góry”, przeciwnie, używa ją często. Nie pisze jednak, że „na... „Kozich Górach”
ludność okoliczna pasała bydło” itd., ale w „lesie Katyńskim”, co mogło
niewątpliwie odpowiadać prawdzie, nie zmieniając w niczym znanego faktu, że na
teren miejsca zbrodni nikt spośród ludności wstępu nie miał. Tym bardziej, że
miejsce to, właściwe „Kozie Góry” wokół Domu
Wypoczynkowego
funkcjonariuszów NKWD, było stałym
miejscem kaźni, jak to stwierdziła okoliczna ludność i wykazały wykopane w roku
1943 liczne zwłoki ludzkie w różnych stadiach rozkładu, a sądząc ze szczątków
ubrań, obywateli sowieckich.
„JEŃCY WOJENNI POLSCY W OKOLICY SMOLEŃSKA”
Pod tym tytułem komunikat
sowiecki głosi, co następuje:
Komisja Specjalna
stwierdziła, że przed zajęciem Smoleńska przez niemieckich okupantów w
zachodnich rejonach obwodu jeńcy wojenni
Polacy, oficerowie i żołnierze pracowali przy budowie i naprawie szos.
Jeńcy wojenni Polacy byli rozmieszczeni w trzech obozach specjalnych, zwanych:
obóz Nr 1-ON, Nr 2-ON, Nr 3-ON, w odległości 25 do 45 kilometrów na zachód od
Smoleńska. Zeznania świadków i dokumenty stwierdzają, że po rozpoczęciu się
działań wojennych, wskutek wytworzonej sytuacji, obozów nie można było we
właściwym czasie ewakuować i wszyscy jeńcy wojenni Polacy, jak również część straży i
pracowników obozów wpadli do niewoli niemieckiej.
Oświadczenie to jest oczywistym
kłamstwem, gdyż zabici w Katyniu oficerowie w żadnych obozach w okolicy
Smoleńska osadzeni nie byli.
Charakterystyczne jest, że
komunikat sowiecki podaje numery rzekomych obozów i ich odległość od Smoleńska
(od 25 do 45 km), nie wymienia jednocześnie nazw miejscowości, w których miały
się one znajdować. Nie podaje też, kiedy te obozy powstały, ewentualnie w jakim
czasie mieli być przewiezieni do nich jeńcy. Nie tłumaczy też, dlaczego
wymienione obozy miały nosić miano „specjalnych” i na czym mianowicie ta ich
„specjalność” polegała.
Oświadczenie to stoi dalej w
jaskrawej, krzyczącej wprost sprzeczności z faktem całego szeregu rozmów, które
odbyli na temat zaginionych oficerów polskich z najwyższymi czynnikami
sowieckimi generałowie Sikorski i Anders, ambasador Kot i rtm. Czapski.
Wyczerpujący materiał znajduje się w rękach rządu polskiego na emigracji, jak
również znany jest oficjalnym czynnikom brytyjskim.
Wynika z niego między innymi,
że ani Stalin, ani najwyżsi przedstawiciele władzy, NKWD, kierownictwa obozów i
itd. – aż do ogłoszenia przez Niemców rewelacji katyńskiej ani jednym słowem nie wspomnieli o obozach
jeńców polskich pod Smoleńskiem, mimo iż poszukiwania przeprowadzone przez nich
dotyczyć mogły całej przestrzeni Związku Sowieckiego, wiążąc tak odległe
miejscowości, jak od Ziemi Franciszka Józefa do granic Mandżurii.
Nie może być zatem w żadnym
wypadku prawdą zeznanie niejakiego majora NKGB, Wietosznikowa, komendanta obozu
Nr 1-ON, o czym głosi dalej komunikat sowiecki, że zwracał się do naczelnika
ruchu smoleńskiej kolei Iwanowa, z prośbą o wagony dla wywiezienia jeńców, ani
też prawdą zeznanie Iwanowa, że Wietosznikow takiego zgłoszenia dokonał.
Znajomość stosunków sowieckich w ogóle, a zwłaszcza w zakresie działania
Komisariatu Bezpieczeństwa NKGB i Komisariatu Spraw Wewnętrznych NKWD, wyklucza
wszelką możliwość, ażeby w okolicach niedalekiego od Moskwy Smoleńska znajdować
się mogło 11.000 (jak to twierdzi wersja sowiecka) jeńców oficerów i żeby faktu
tego nie dało się ustalić w ciągu paru lat, mimo rzekomo najusilniejszych
starań i poszukiwań, przeprowadzonych przez osoby takie, jak Stalin, Mołotow,
Wyszynski, gen. NKWD Rajchman, komendant wszystkich obozów (Gułagu) Nasiedkin i
inni – podczas gdy wiedział o tym naczelnik ruchu smoleńskiego odcinka Iwanow i
major NKGB, Wietosznikow. W dodatku Wietosznikow cofnąć się miał przed okupacja
niemiecką w głąb Rosji, co wynika z jego własnych słów, a więc nie stracił
kontaktu ze swymi przełożonymi. Miał on też rzekomo usiłować skomunikować się z
Moskwą ze Smoleńska, co mu się nie udało, ale po wycofaniu się z miasta
zajętego przez Niemców, leżało w jego obowiązkach zameldować o losie obozu
jeńców władzom przełożonym, co też by niewątpliwie wykonał, gdyby ten obóz
istniał naprawdę, a Wietosznikow był jego komendantem. W takim wypadku
wspomniane władze sowieckie już w lipcu 1941 musiałyby posiadać dokładną
relację.
Dodać należy nawiasem, że na
tym tle wydaje się być rzeczą specjalnie nieprawdopodobną, aby te same władze
sowieckie, które w przeciągu wspomnianych lat nie mogły odnaleźć miejsca pobytu
15 tysięcy jeńców polskich – już na drugi dzień po ogłoszeniu przez radio
rewelacji niemieckich, mianowicie w komunikatach „Sowinfbiuro” z dnia 15 i 17
kwietnia 1943 r., nie tylko zdolne były poinformować cały świat o istnieniu
rzekomych obozów pod Smoleńskiem, ale nawet udzielić szczegółowych informacji
tyczących losu tych jeńców. Komunikaty te poinformowały mianowicie, że obozy
zostały zajęte przez Niemców, że jeńcy zostali przez nich rozstrzelani, że
sfałszowano dokumenty przy nich znalezione i itp. szczegóły, wszystkie
pochodzące z terenu okupowanego przez Niemców.
Można by przypuszczać, że
chodziło tu zaledwie o przypuszczenia. Fakt jednak, że wszystkie te
przypuszczenia zostały następnie w sposób iście cudowny potwierdzone w
późniejszym brzmieniu komunikatu Komisji sowieckiej, nasuwa podejrzenie, iż
zarówno komunikaty sowieckie z dni 15 i 17 kwietnia 1943 roku, jak komunikat
Komisji z 1944 r., o istnieniu obozów pod Smoleńskiem, zredagowane zostały
przez jedno i to samo źródło, a treść ich przesądzona, zanim jeszcze Komisja
sowiecka do Katynia zjechała.
DLACZEGO WYŁADOWYWANO JEŃCÓW
W
GNIEZDOWIE?
Ale dalszy szereg okoliczności
podważa twierdzenie o istnieniu obozów, rzekomo zorganizowanych przez władze
sowieckie wiosną 1940 r. dla jeńców polskich pod Smoleńskiem. Jedną z takich
okoliczności jest fakt wyładowania jeńców na stacji Gniezdowo.
Skoro bowiem obozy położone być
miały na zachód od Smoleńska w odległości 25 do 45 km, wydaje się rzeczą
nieprawdopodobną, aby stacją wyładunkową dla tych obozów miało być Gniezdowo,
położone zaledwie o 12 km od Smoleńska, na tej samej linii, przy której są
rozmieszczone dosyć gęsto inne stacje, równie dogodne do wyładunku jak
Gniezdowo. Nie istniała tedy logiczna racja, aby jeńców wozić samochodami od 12
do 32 km, skoro można było skrócić tę drogę o wiele, wyładowując o 2-3 stacje
położone dalej na zachód. Tak by też niewątpliwie uczyniono, gdyby jeńców
wożono ze stacji do obozów, a nie wprost z Gniezdowa do położonego o trzy
kilometry lasku katyńskiego na stracenie.
SPRAWA EWAKUACJI RZEKOMYCH OBOZÓW
Powracając jednak do zeznań mjr
Wietosznikowa na temat jego rzekomych starań ewakuowania obozów, nasuwa się
przede wszystkim kompletny brak analogii z powszechnie przyjętą i szeroko w
Sowietach praktykowaną metodą ewakuowania więźniów, która zilustrowana została
obszernie w rozdziale VII, a rzekomą niemożnością ewakuacji jeńców polskich z
rzekomych obozów pod Smoleńskiem. Ten brak analogii czy po prostu sprzeczność,
podkreśla tym bardziej ówczesna sytuacja na froncie.
Wojenny komunikat sowiecki z
dnia 16 lipca 1941 r. stwierdza:
Koło Witebska usiłowania
nieprzyjacielskie, by penetrować teren na wschód, spełzły na niczym.
Należy zaś pamiętać, że według
wersji sowieckiej trzy „specjalne” obozy jeńców polskich miały się znajdować o
25-45 km na zachód od Smoleńska, to znaczy 80-100 km na wschód od Witebska...
Ale jeszcze dnia 28 lipca 1941
r. komunikat sowiecki stwierdza:
Smoleńsk nadal utrzymywany.
Teraz powstaje pytanie: kiedy
mjr Wietosznikow miał się zwracać z prośbą o wagony do świadka Iwanowa?
Komunikat komisji sowieckiej wprawdzie nie podaje dokładnej daty, ale podaje ją
natomiast specjalny wysłannik moskiewskiej „Wolnej Polski”, Jerzy Borejsza w
swej korespondencji pod tytułem: Śladami zbrodni:
Dnia 12 lipca 1941 r.
zwracał się doń (do Iwanowa) naczelnik jednego z obozów, z prośbą o danie
wagonów.
A więc: 12 lipca. Tymczasem z
przedstawienia sytuacji na tym odcinku frontu wynika jasno, że nie tylko 12
lipca, ale jeszcze 13 i 14, a prawdopodobnie i 15 lipca, obozy „specjalne”
można było ewakuować, a jeżeli nie pociągami, to marszem pieszym, bez żadnych
trudności. Obozy te mogły zupełnie łatwo w ciągu jednego dnia osiągnąć
Smoleńsk, po czym miałyby dość czasu na dalszą, choćby bardzo wolną ewakuację w
kierunku Moskwy, pod osłoną wojsk toczących bitwę o Smoleńsk.
Z przykładów, które zacytowane
są w rozdziale VII, wynika że ewakuacja więzień z innych miejscowości odbywała
się w znacznie nieraz trudniejszych warunkach i okolicznościach...
WSZELKA KORESPONDENCJA USTAŁA...
Poza tym fakt, że jeńcy polscy
zgładzeni zostali już na wiosnę roku 1940, a nie jesienią 1941, że zatem nie
mogli być widziani przy robotach szosowych pod Smoleńskiem jeszcze w lipcu i
później roku 1941 przez wymienionych w komunikacie świadków – wskazuje
okoliczność, że rodziny tych oficerów, którzy pierwotnie siedzieli w obozie w
Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie i których zabrano z tych obozów wiosną
1940 roku, przestały otrzymywać odtąd wszelkie od nich wiadomości. Natomiast
otrzymały liczne listy, zwrócone przez pocztę sowiecką, z nadrukiem:
RETOUR-PARTI.
Rotmistrz Czapski (patrz: Wspomnienia
Starobielskie) stwierdza, że garstka jeńców polskich, która pozostała przy
życiu i przewieziona została do obozu w Griazowcu, otrzymywała listy z kraju, w
których osoby zainteresowane wypytywały się gorączkowo o los tych oficerów, z
którymi przed wiosną roku 1940 jeszcze utrzymywały korespondencję, a która
teraz ustała całkowicie.
To samo stwierdzają osoby z
Polski. Rodziny tych jeńców nie otrzymały żadnych od nich listów po maju 1940
roku.
Gdyby zaś wymienieni oficerowie
znajdowali się przy życiu, to aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej nie
istniała żadna przeszkoda w utrzymywaniu podobnej jak dawniej korespondencji,
chyba wyraźny zakaz ze strony władz sowieckich. Ale o zakazie takim nie
wspominają żadne źródła sowieckie, ani komunikat Komisji Specjalnej. Wręcz
przeciwnie, komunikat sowiecki twierdzi, że przy zwłokach znaleziono rzekomo
listy z datą o wiele późniejszą niż kwiecień 1940. Fakt ten jest znamienny. Z
jednej strony dlatego, że najbardziej autorytatywne źródło stwierdza, iż zakazu
korespondencji nie było, z drugiej zaś stoi to w oczywistej sprzeczności z
faktem, że korespondencja ustała. Powstaje więc pytanie, skąd w takim razie
Komisja sowiecka doszła do posiadania listów wymienionych w punktach 1), 2), i
3) rubryki Dokumenty znalezione przy zwłokach? W sposób bardzo prosty.
Listy wymienione w punkcie 1) i 2) są to przesyłki wysłane z Polski. Poczta
skierowała je zapewne do NKWD i tu zostały zatrzymane. Również autentyczny może
być list Stanisława Kuczyńskiego, napisany 20 czerwca 1941 roku, a nie wysłany.
Jak wiadomo bowiem, rtm. S. Kuczyński nigdy nie był w Kozielsku. Był w
Starobielsku, ale zabrano [go] stamtąd już w grudniu 1939 r., [i] nikt go
więcej potem nie widział. Zapewne osadzony został w więzieniu śledczym, a
następnie stracony indywidualnie. Wszystkie jego rzeczy, a więc i nie wysłany
list, znalazły się również w posiadaniu NKWD. Stąd łatwo było, przy metodach
stosowanych przez tę instytucję, przewieźć te trzy listy do Katynia i podsunąć
je zwłokom, albo... po prostu tylko
zacytować.
Ale o tym, że wszelka
korespondencja ustała, potwierdza jeszcze okoliczność następująca.
Zdrowy rozsądek wskazuje, że
Niemcy po prostu nie ważyliby się na „prowokację” (o której mówi komunikat
sowiecki) i rozgłaszanie, że jeńcy zamordowani zostali wiosną roku 1940, gdyby
istniała obawa, że wiele tysięcy rodzin tych jeńców posiada od nich listy z
datą późniejszą niż wiosna roku 1940! Albowiem rodziny te byłyby świadkami, zaś
listy przez nich posiadane stałyby się dowodami tak dalece kompromitującymi
twierdzenia niemieckie, iż propaganda przez nich rozpętana w r. 1943,
obróciłaby się przeciwko nim samym. Można by wprawdzie założyć przypuszczenie,
że Niemcy potrafiliby na terenie przez nich okupowanym zmusić do milczenia
rodziny jeńców, ze względu jednak na ich znaczną ilość (około 15 tysięcy rodzin
jeńców) byłaby to procedura wielce utrudniona i ryzykująca możliwością, że niektóre
spośród osób zainteresowanych wyemigrowały lub zostały deportowane do Rosji
jeszcze przed okupacją niemiecką, że inne zbiegną zagranicę lub w inny sposób
doprowadzą do ujawnienia fałszu, ogłaszając rewelację w postaci listów
późniejszych niż maj roku 1940!
„LICZNE OBŁAWY NA JEŃCÓW POLSKICH”
Komunikat sowiecki zawiera
między innymi ustęp następujący:
Obecność jeńców wojennych
Polaków jesienią 1941 r. w okolicy Smoleńska potwierdza również fakt
przeprowadzenia przez Niemców licznych obław na jeńców wojennych, którzy
uciekli z obozu.
W dalszym ciągu przytacza
zeznania rzekomych "świadków" o obławach, które przybrały charakter
masowy specjalnie w poszukiwaniu jeńców Polaków. Wynikałoby z tego, że wielu
jeńców Polaków uciekło z obozów, które pozostawili bolszewicy, a przejęli
Niemcy. Jak wiadomo, w tym okresie teren zaplecza frontu niemieckiego nie był
przez Niemców dostatecznie opanowany i kontrolowany. Szerzyła się partyzantka.
Całe rejony były przez nią zajęte. Obszerne lasy dawały dobre schronienia.
O sytuacji na zapleczu
niemieckim w rejonie Smoleńska w ten sposób pisze urzędowy organ sowiecki
„Izwiestija”:
Pomimo tego, że lepsi
synowie Smoleńszczyzny poszli w szeregi Armii Czerwonej, wiele tysięcy
dzielnych patriotów-partyzantów porwało za broń na wezwanie towarzysza Stalina,
by gromić pułki niemieckie bez pardonu. Partyzanci śledzili za wrogiem dniem i
nocą; bili Niemców we wsi w miastach, niszczyli ich u przepraw rzecznych,
rozprawiali się z nimi na drogach leśnych, dokonywali śmiałych, heroicznych
napadów na tyłach wroga, wysadzali mosty i składy.
A po wkroczeniu Armii Czerwonej:
... ludzie wyszli z lasów,
jam, ziemianek...
M. Isakowskij: Na
Smoleńszczyźnie. „Izwiestija” Nr 224, z 22.IX.1945)
Trudno więc przypuścić, aby
obracając się w tak łatwym do ucieczki terenie, żadnemu oficerowi polskiemu z
liczby tych, którzy rzekomo uciekli z rzekomych obozów, nie mogło się udać
przedostać do kraju, do innych rejonów, wreszcie przez front do Rosji i
następnie do armii formowanej tam przez generała Andersa. Tymczasem ani jeden
wypadek taki nie jest znany. Nie istnieje ani jeden oficer polski na świecie,
który mógłby zeznać: „Byłem latem roku 1941 w obozie jenieckim pod Smoleńskiem
i zostałem zagarnięty przez Niemców”.
Nieprawdę oczywistą, zawartą w
Komunikacie sowieckim, przygważdża Iwan Kriwoziercew, który stwierdza, że
żadnych obław na jesieni roku 1941 Niemcy nie organizowali w ogóle, a na
Polaków w szczególe, których tam nigdy nikt nie widział i widzieć nie mógł, bo
ich tam nie było.
ŚWIADKOWIE SOWIECCY
Inaczej przedstawia sprawę
Komunikat sowiecki. Z treści jego wynika, że nie jeden tylko Wietosznikow i
Iwanow, ale bardzo liczni świadkowie widzieli jeńców polskich, o czym wspomniał
już wyżej, a czego potwierdzenie znajdujemy w dalszym ciągu Komunikatu Komisji
sowieckiej. Czytamy w nim mianowicie:
Obecność jeńców wojennych
Polaków w obozach obwodu Smoleńskiego potwierdzają zeznania licznych świadków,
którzy widzieli tych Polaków w pobliżu Smoleńska podczas pierwszych miesięcy
okupacji do września 1941 roku włącznie.
Dalej zaś [następują] zeznania
niejakiej Saszniewej, która widziała jeńców polskich, pracujących na szosach w
ciągu 1940-1941 roku, a następnie, w następnych rozdziałach, jeszcze kilku
świadków na ten temat. Całą zaś sprawę Komunikat ujmuje w tym duchu, jakby fakt
istnienia obozów jeńców polskich i ich pracy na szosie był notorycznie znany i
powszechnie wiadomy. Fakt ten jeszcze bardziej pogłębia sprzeczność z oświadczeniami dostojników
sowieckich (patrz wyżej) i wykazuje całą absurdalność twierdzeń Komisji
sowieckiej, jak również dowodzi, że wymienione w charakterze świadków osoby
powiedziały nieprawdę.
Na temat „świadków” w
Sowietach, zeznających w sprawach państwowych, należy powiedzieć to samo, cośmy
już powiedzieli o członkach Komisji, a mianowicie że brak wolności w
wypowiadaniu własnego sądu przez obywateli sowieckich jest notorycznie znany.
Pod tym względem reżim sowiecki jest jedynym w swoim rodzaju i wyklucza wszelką
możliwość, aby człowiek pozostający w zasięgu jego władzy mógł złożyć
jakiekolwiek oświadczenie niezgodne z wymogami ich władzy. Ogromna ilość
środków i sposobów, jakie się w tym względzie stosuje wobec obywateli
sowieckich, nie może być oczywiście przedmiotem rozważań niniejszych (patrz
załącznik Nr 16). Iwan Kriwoziercew przytacza charakterystyczne szczegóły,
świadczące, że władze sowieckie jeszcze przed ponownym zajęciem Smoleńska
przygotowały się do odpowiedniego „obrabianie” świadków katyńskich i dlatego
rozwinęły akcję za ich pozostawieniem na miejscu, celem dostania w swe ręce.
Niewątpliwie też głuchota Kisielewa i jego złamana ręka powstały w tym
pierwszym okresie po wkroczeniu władz NKWD. Poza wszystkim należy dodać
jeszcze, że świadkowie figurujący w komunikacie komisji sowieckiej są w
znacznym stopniu tymi samymi świadkami, [36]
którzy wobec komisji niemieckiej i międzynarodowej komisji lekarskiej, jak też
wobec licznych innych osób zwiedzających groby w Katyniu, zeznali coś wręcz odwrotnego.
SIERPIEŃ-WRZESIEŃ CZY WRZESIEŃ-GRUDZIEŃ
Kto jednak uważnie
przestudiował komunikat sowiecki, dojść mógł do wniosku, że i sama „Komisja
Specjalna” odniosła się do zeznań wymienionych w jej komunikacie świadków z
dużym lekceważeniem, bądź też nie dała im wiary. A oto dlaczego.
Świadek Fatkow zeznał, że
obławy na jeńców polskich, urządzone przez Niemców, ustały całkowicie po
wrześniu...
Świadek Aleksiejewa stwierdza,
że Niemcy dokonywali egzekucji w końcu sierpnia...
Świadkowie, taż sama
Aleksiejewa i koleżanki jej, Michajłowa i Konachowskaja, na których to
zeznaniach opiera się cała wersja o tajemniczym „Sztabie 537 Batalionu
Roboczego”, stwierdziły wspólnie i zeznały, że jeńcy polscy rozstrzelani
zostali w miesiącach sierpniu-wrześniu,
Świadek, astronom Bazilewskij,
opowiada o swej rozmowie z niejakim
Mienszaginem, odbytej na
początku września, a następnie, „w jakieś dwa tygodnie po wyżej opisanej
rozmowie”, Mienszagin powiedział: „Z nimi [to znaczy z Polakami]
zrobiono już koniec”. Wynika zatem z
tego, że już około 15 września wszyscy jeńcy polscy mieli być rzekomo
rozstrzelani. Ale należy wziąć pod uwagę, że komunikat sowiecki upiera się
przy cyfrze 11.000 jeńców rozstrzelanych w Katyniu i powołuje się na zeznania
innych świadków, którzy stwierdzają, że jeńców tych sprowadzano do Kozich Gór
„w niewielkich grupkach po 20-30 osób”. Zarówno z ogólnej ilości jeńców, jak
powolnego tempa ich rozstrzeliwania, należy wnioskować, że większość [37] ich rozstrzelano w każdym razie przed 15
września i w każdym razie również w sierpniu. I oto mimo wszystkich tych
zeznań świadków, bardzo wyraźnych i jednoznacznych, komunikat komisji
sowieckiej, w sposób wysoce lekceważący przechodzi nad nimi do porządku
dziennego i stwierdza w orzeczeniu:
...rozstrzelanie to
nastąpiło w okresie około 2 lat temu, to znaczy w miesiącach między wrześniem a
grudniem.
Sprzeczność tego orzeczenia z
zeznaniem świadków pogłębia jeszcze bardziej fakt, że niektórzy z nich wyraźnie
stwierdzili, iż rozstrzelania dokonane zostały w sierpniu (o którym orzeczenie
nie wspomina wcale), natomiast żaden z liczby stu nie wskazał na październik,
listopad lub zgoła grudzień...
Ale sprzeczność tego orzeczenia
wydaje się jednocześnie tajemniczą, jeżeli się zważy, że ani tekst komunikatu,
ani orzeczenie biegłych, w najmniejszym stopniu nie tłumaczy i nie wyjaśnia,
dlaczego właśnie te trzy miesiące, o których nie wspomina żaden z świadków,
należy uważać za możliwy termin rozstrzelania jeńców polskich... Natomiast
wyklucza miesiąc sierpień!
Pozorna ta zagadka nie jest
jednak trudna do rozwiązania, jeżeli się przywoła na pamięć znane dosyć
powszechnie fakty.
Mianowicie wersja sowiecka, od
początkowych swoich komunikatów radiowych począwszy, upierała się przy terminie
sierpień-wrzesień 1941 roku, kiedy to rzekomo Niemcy mieli rozstrzelać jeńców
polskich. Ponieważ należy wnioskować, że komunikat komisji przygotowany był
zawczasu, zanim Komisja ta zjechała do Katynia, i zeznania „świadków”
wyreżyserowane z góry, więc też i termin sierpień-wrzesień utrzymany był w
całej rozciągłości.
Zaszła jednak okoliczność
nieprzewidziana: oto dziennikarze zagraniczni, którym zezwolono asystować w
okresie pobytu komisji w Katyniu, zwrócili uwagę, że zwłoki poubierane są w
ciepłą, zimową odzież. Stwierdzenie tego faktu i pytania skierowane na ten
temat do członków komisji wywołały duże zamieszanie wśród obecnych Rosjan.
Wiadomym jest bowiem, że odzież taką nosić jeszcze można w okolicach Smoleńska w
ciągu kwietnia, gdy tam przeciętnie biorąc jest zimno, co by raczej
potwierdzało wersję niemiecką o terminie mordu, natomiast odzieży zimowej nikt
nie nosi pod Smoleńskiem w sierpniu, gdy jest tam ciepło, a nawet gorąco!
Początkowo usiłowano tłumaczyć
korespondentowi, że klimat pod Smoleńskiem jest nader zmienny... Gdy wersja ta
przyjęta została sceptycznym milczeniem, uratowano sytuację w ten sposób, że w
orzeczeniu biegłych usunięto miesiąc sierpień, a zastąpiono go miesiącami
późnej jesieni i grudnia. Najoczywiściej jednak nie podobna już było zmienić w
ostatniej chwili tekstu zeznań świadków, których autentyczność podważona
została w ten sposób przez samą komisję sowiecką!
SPRAWA DOKUMENTÓW
Wszystkie jednak przytoczone
powyżej argumenty stanowią jedynie o ubocznych okolicznościach obciążających
stronę sowiecką zarzutem popełnienia zbrodni mordu katyńskiego.
Czy istnieje jednak okoliczność
wskazująca bezpośrednio na sprawców czynu?
Badanie morderstwa katyńskiego
nie jest poszukiwaniem bezwzględnie nieznanych sprawców. Najbardziej obiektywny
sędzia czy obserwator nie znajduje się w pozycji detektywa, który nie wie nic i
zaczyna od podejrzewania każdego. Takie bowiem masowe morderstwo mogło być
dokonane tylko przez wielki aparat, dysponujący środkami wielkimi, aparat,
który w ten czy inny sposób dostał kilka tysięcy zamordowanych ofiar pod swoją
władzę, jednym słowem organizacja państwowa.
A zatem sprawcą mordu jest
państwo, które w chwili jego popełnienia sprawowało władzę na tym terenie. Mówiąc
inaczej: termin dokonania zbrodni wskazuje nam jednocześnie sprawcę.
Zbrodnia została wykryta. Kto
jest sprawcą zbrodni? Na to pytanie odpowie automatycznie termin zbrodni.
A cóż się okazało na miejscu
zbrodni? Oto że dla ustalenia tego terminu nie konieczne jest przyznanie [się]
przestępcy, ani zeznania bezpośrednich świadków zbrodni, ani nawet ekspertyza
lekarska i szereg innych okoliczności.
Zamordowani mieli przy sobie
świadectwo swego personalnego życia, ograniczonego czasem, w postaci
dokumentów, listów, kwitów, pamiętników i itp. przedmiotów, a przede wszystkim
gazet, gazet z wyraźnie określonym terminem... Każdy człowiek nosi przy sobie
zazwyczaj takie dowody, które posiadają swój wyraz i łączne z nim życie, a więc
jego początek i koniec. O ile jednak w odniesieniu do jednostki, dokumenty
takie mogą mieć charakter poszlaki zaledwie, przy ustalaniu terminu śmierci
człowieka o tyle w odniesieniu do masy
ludzi, do przeszło czterech tysięcy, nabierają cech dowodu, w chwili gdy ich
masowa obecność jest absolutnie oczywista.
A więc życie tysięcy ofiar
katyńskiego mordu, odczytane z dokumentów przy nich znalezionych, wyraźnie, w
sposób nie budzący najmniejszej wątpliwości, w sposób zupełnie dla zdrowego
sensu oczywisty urywa się i nie sięga
poza maj 1940.
A w maju roku 1940 władzę na
terenie Katynia sprawowało państwo sowieckie.
Można się uciekać do formuł
prawniczych i dyskutować na temat dowodów bezpośrednich i pośrednich,
pozytywnych i negatywnych, tym niemniej fakt pozostanie faktem, że ujmując rzecz
życiowo i uczciwie, gwałtowne urwanie się korespondencji i ta ogromna ilość
gazet, z daty: wiosna r. 1940, znalezionych przy trupach, z jednej strony, a
brak jakichkolwiek dokumentów z datą późniejszą, w tej liczbie i gazet, w ciągu
półtora następnego roku obfitującego w doniosłe wypadki, z drugiej strony,
stanowi dowód niezbity.
Jakże się wobec tego niezbitego
dowodu zachowuje państwo sowieckie? Zasłania się Komunikatem Komisji
Specjalnej, który usiłuje te wszystkie dowody nie tyle obalić, ile niejako je
przeskoczyć. W tym celu konstruuje nową legendę o sfałszowanych dokumentach,
traktując ją jednocześnie w sposób możliwie lakoniczny. Komunikat sowiecki
głosi:
Obok poszukiwań „świadków”
przystąpili Niemcy do odpowiedniej obróbki mogił w lesie katyńskim: do
usunięcia z odzieży zamordowanych przez nich jeńców wojennych Polaków wszelkich
dokumentów, oznaczonych dniami późniejszymi niż kwiecień 1940 roku, to znaczy
po terminie, w którym zgodnie z niemiecką wersją prowokacyjną Polacy zostali
rozstrzelani przez bolszewików; do usunięcia wszelkich dowodów rzeczowych,
które mogły tę prowokacyjną wersję obalić.
Dochodzenie przeprowadzone
przez Komisję Specjalną wykazało, że w tym celu Niemcy posługiwali się jeńcami
Rosjanami w liczbie 500 osób, specjalnie dobranymi z obozu jeńców wojennych nr
126.
GDZIE SĄ GROBY TYCH 500 JEŃCÓW?
Następnie Komunikat narzuca
twierdzenie, że wszyscy ci jeńcy sowieccy, którzy zajęci byli przy wydobywaniu
zwłok, wyciąganiu im dokumentów, wsadzaniu nowych i itp. zostali przez Niemców
rozstrzelani. Gdzie? O tym komunikat sowiecki milczy. W takim razie gdzie
zostali zakopani? Też nie wiadomo. Mimo iż byłby to ważny przyczynek do
wyświetlenia sprawy w myśl wersji sowieckiej, mimo iż władze sowieckie panują w
terenie i posiadają w swym rozporządzeniu doskonały aparat wywiadowczy, nie są
w stanie ustalić, gdzie zostało zakopanych 500 żołnierzy sowieckich!
Nasuwa to przekonanie, iż cała
historia z tymi 500 jeńcami bolszewickimi jest zwykłym wymysłem. [38]
Komunikat przytacza szereg
świadków, którzy stwierdzają, że 500 jeńców było zabranych z obozu nr 126, ale
nie podają celu, w jakim ich zabrano, co robili ci jeńcy, co się z nimi stało?
Jeńcy oczywiście zabrani być mogli z obozu nr 126, ale gdzież jest świadectwo,
że zatrudnieni zostali przy odkopywaniu trupów, fałszowaniu przez Niemców
dokumentów, a następnie rozstrzelani?
JEDYNY ŚWIADEK MOSKOWSKAJA
Otóż cała konstrukcja,
dotycząca najważniejszej części okoliczności mającej przekonać cały świat o
niewinności sowieckiej, opiera się na jednym, jedynym świadku, niejakiej
Moskowskiej. Komunikat sowiecki podaje:
Dokąd w rzeczywistości
skierowano 500 radzieckich jeńców wojennych z obozu nr 126 wynika z zeznań świadka Moskowskiej.
Obywatelka Moskowskaja
Aleksandra Michajłowna, która mieszkała na przedmieściu miasta Smoleńska i w
okresie okupacji pracowała w kuchni jednego z oddziałów wojskowych, złożyła 5
października 1943 roku podanie do Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do ustalenia
i zbadania zbrodni okupantów niemieckich, w którym to podaniu prosiła o
przesłuchanie jej, gdyż ma do złożenia ważne zeznanie.
Komunikat sowiecki nie podaje
bliższych danych personalnych świadka, jej adresu, kontentując się określeniem,
że mieszkała na „przedmieściu Smoleńska”. Ten lakoniczny sposób potraktowania
osoby głównego świadka przez Komisję sowiecką już budzi niejakie podejrzenia.
ZEZNAWAŁ W MARCU, CO BYŁO W KWIETNIU...
W dalszym jednak ciągu po
zapoznaniu się z treścią zeznań Moskowskiej, dowiadujemy się, że ona sama
osobiście nic nie wiedziała, a jedynie ma do powtórzenia, co mówił jej niejaki
Jegorow, który w końcu przepadł bez wieści.
Ten ustęp komunikatu zasługuje
na specjalną uwagę. Brzmi, jak następuje:
Wezwana przez Komisję
Specjalną [Moskowskaja] opowiedziała, że w marcu 1943 roku przed pójściem do
pracy weszła po drzewo do swojej szopy, znajdującej się na podwórzu nad
brzegiem Dniepru, i zastała w tej szopie nieznajomego człowieka, który okazał
się rosyjskim jeńcem wojennym.
„... z rozmowy z nim
dowiedziałam się rzeczy następującej: nazwisko Jegorow Mikołaj, leningradczyk.
Od końca roku 1941 trzymany był przez cały czas w niemieckim obozie jeńców
wojennych nr 126 w Smoleńsku. Na początku marca 1943 roku został on z partią jeńców
wojennych, liczącą kilkaset osób, wysłany z obozu do lasu katyńskiego. Tam
kazano im, w tej liczbie również Jegorowowi, rozkopywać mogiły, w których
znajdowały się trupy w mundurach polskich oficerów, wyciągać te trupy z dołów i
wyjmować z ich kieszeni dokumenty, listy, fotografie i wszystkie inne rzeczy...
Rzeczy, dokumenty i listy,
wyjmowane z odzieży, która była na trupach, przeglądali oficerowie niemieccy.
Potem oficerowie kazali jeńcom część papierów wkładać z powrotem do kieszeni
trupów, pozostałe zaś rzucali na stos wyjętych w ten sposób rzeczy i
dokumentów, które potem palono.
Prócz tego Niemcy kazali
wkładać do kieszeni trupów oficerów polskich jakieś papiery, które wyciągali z
przywiezionych ze sobą skrzynek czy waliz (dokładnie nie pamiętam). Wszyscy
jeńcy wojenni przebywali na terenie lasu katyńskiego w strasznych warunkach pod
gołym niebem i pod wzmocnioną strażą...
Na początku kwietnia 1943
roku wszystkie roboty przewidziane przez Niemców zostały jak widać zakończone,
przez trzy dni bowiem nikogo z jeńców nie zmuszano do pracy... Nagle wśród nocy
wszystkich ich bez wyjątku zbudzono i dokądś poprowadzono...”
W dalszym ciągu Moskowskaja
powtarza opowiadanie Jegorowa o rozstrzeliwaniu jeńców sowieckich, o tym jak
jemu osobiście udało się uciec.
Moskowskaja zakańcza swe
zeznanie: że następnego wieczoru, gdy wróciła do domu, dowiedziała się, że
przechowywany przez nią Jegorow został ujęty przez Niemców i zginął bez śladu.
Ten ustęp komunikatu zasługuje
na specjalną uwagę ze względu na zestawienie dat. Zawiera bowiem zdanie, na
stronicy 21 oryginalnego wydawnictwa: „opowiedziała, że w marcu 1943 roku...
zastała nieznajomego człowieka...” itd., [a] następnie o kilkanaście wierszy
dalej, na stronicy 22, przy powtarzaniu słów Jegorowa: „Na początku kwietnia
1943 roku wszystkie roboty...”
Z zestawienia tych słów wynika,
że Moskowskaja w marcu 1943 roku rozmawiała z Jegorowem, który jej opowiadał,
co się działo w... kwietniu tego 1943 roku...
Ale wyłącznie i tylko na
słowach Jegorowa, powtórzonych przez Moskowskają, opiera się twierdzenie
Komisji Sowieckiej, jak Niemcy usunęli z trupów dokumenty oznaczone datą
późniejszą niż kwiecień 1940 roku.
CZY DOKUMENTY MOGŁY BYĆ SFAŁSZOWANE
Gdyby jednak mimo wszystko
przyjąć, że Niemcy w marcu 1943 roku odkopali pomordowane przez siebie ofiary,
aby usunąć a ich odzieży wszelkie dokumenty z datą późniejszą niż kwiecień 1940
roku, aby je później zaraz [zniszczyć], że w tym samym i w następnych
miesiącach demonstrowali [je] przed licznymi delegacjami, to po pierwsze
musiały powstać ślady tej pracy tak na zmasowanym wyglądzie zwłok, jak i na
odzieży pomordowanych. Śladów takich nie było, jak to stwierdziłem osobiście,
oraz liczni świadkowie, znawcy i eksperci.
W dalszym ciągu wyłania się
sprawa gazet, które zamordowani posiadali przy sobie w większej ilości. A
obecność i charakter użytkowania tych gazet przez jeńców, unicestwia w sposób
kategoryczny możliwość zabiegu, który władze sowieckie imputują Niemcom, a tym
samym przekreśla ostatecznie możliwość sfałszowania dokumentów znalezionych na
trupach w roku 1943 (patrz rozdział XIV).
Zarówno relacje naocznych
świadków, którzy dziś znajdują się na wolności i mogą zeznać w każdej chwili,
jak również zdrowy sens wykazują, iż absolutną niemożliwością było w przeciągu
marca, jak to chce Komunikat sowiecki, w dodatku w okresie mrozu, śniegu i
stwardniałej ziemi, zrewidować rzekome 11 tysięcy trupów, pozostających w
grobie od lat, sprasowanych wzajemnie, zlepionych między sobą mazią i klejem
trupim, poodpinać i pozapinać im z powrotem kieszenie, które do takiego zabiegu
się nie nadawały, wyjąć niektóre dokumenty, przejrzeć, przeczytać, niektóre z
nich powsadzać z powrotem, łącznie z nowo przywiezionymi itd.
Gdyby jednak wbrew oczywistemu
zdrowemu sensowi uznać zabieg podobny za teoretycznie możliwy, to pozostawiłby
po sobie, jak to już wyżej zaznaczyliśmy, ślady tak dalece szyte białymi nićmi,
iż trudno nawet wyobrazić sobie, aby rząd niemiecki na widowisko takie mógł
zwozić w licznych wycieczkach gości zagranicznych, Polaków z kraju i nawet
zapraszać Międzynarodowy Czerwony Krzyż z Szwajcarii, ryzykując
skompromitowanie się swej propagandy i skandal na rozmiar światowy, który w
opinii tego świata mógłby wypaść na korzyść Związku Sowieckiego.
Ze wszystkich tych rozważań
wynika jednoznacznie, że wersja sowiecka, zawarta w komunikacie komisji
specjalnej, nie może odpowiadać prawdzie i jest świadomie spreparowanym
fałszem.
DLACZEGO MARZEC-KWIECIEŃ 1940,
A NIE CZERWIEC 1941
Do powyższych rozważań dodać
należy czysto rozumowe przedstawienie następujących okoliczności.
Władze sowieckie cofając się
przed napierającymi wojskami niemieckimi zabierały wszystkich bez wyjątku
jeńców wojskowych i więźniów cywilnych, a tych których zabrać nie mogli –
mordowali (patrz rozdział VII). Dokumenty i relacje zebrane w tej sprawie z
jednej strony przemawiają przeciwko wersji sowieckiej o rzekomym pozostawieniu
pod Smoleńskiem obozów jeńców polskich, z drugiej strony nasuwają pytania.
Dlaczego Niemcy, gdyby to
istotnie oni, jak chce wersja sowiecka, wymordowali oficerów polskich pod
Smoleńskiem na jesieni roku 1941, a wiedząc bez wątpienia o metodzie
uprowadzania jeńców i więźniów przez bolszewików, tudzież stykając się z nią na
ich drogach odwrotu nie wyzyskali tej
wiadomości i nie ogłosili, że oficerowie polscy w Katyniu wymordowani zostali
przez bolszewików nie w marcu-kwietniu 1940, a powiedzmy w czerwcu 1941? Po pierwsze, prawdopodobieństwo takiej
wersji, jeżeli by chodziło o zatarcie śladów własnej zbrodni, byłoby większe.
Po drugie, usunęło by cały szereg mogących się nasuwać sprzeczności i dowodów
rzeczowych wynikających z półtorarocznej jeszcze egzystencji tych oficerów. Po
trzecie, zbliżywszy w ten sposób terminy rzekomego i faktycznego wykonania
zbrodni, unikało się ryzyka dyskusji na temat stanu zwłok i innych świadectw z
dziedziny sądowo lekarskiej.
Były to okoliczności tak ważne,
iż gdyby Niemcy istotnie wymordowali oficerów polskich w jesieni 1941 roku, a
tylko zrzucili następnie winę na bolszewików
wszystko przemawiało za ustaleniem przez nich daty lata 1941 roku, a nie
daty wiosny 1940!
Na tle tak przedstawionego
rozumowania wysunięcie przez Niemców dowolnej daty marzec-kwiecień 1940 roku,
byłoby więcej niż lekkomyślnością, nota bene lekkomyślnością nie tyle niczym
nie uzasadnioną, ale absolutnie nie zrozumiałą u tych Niemców,
wyspecjalizowanych również ze swej strony w masowych mordach.
Ale w sprawie mordu katyńskiego
Niemcom nie potrzebna była konstrukcja sztucznego zacierania śladów, ponieważ
tej zbrodni dokonali nie oni, a
bolszewicy.
CZĘŚĆ III
ZAŁĄCZNIKI
[Nie przedrukowuję tutaj
wszystkich załączników książki Mackiewicza o Katyniu. Powszechnie znane a
obszerne objętościowo, identyczne załączniki można znaleźć w różnych książkach
o Katyniu, zwłaszcza w Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów. Jeśli
załącznik nie został tutaj przedrukowany, ograniczono się tylko do podania
źródła, w którym czytelnik odnajdzie cytowany przez autora załącznik. – Uwaga wydawcy ]
Załącznik nr 1
ANGLIA ODMAWIA DEKLARACJI W SPRAWIE
POLSKO-SOWIECKIEJ
Z noty Zastępcy Dyrektora
Wydziału Politycznego francuskiego MSZ w sprawie okrucieństw sowieckich w
Polsce z dnia 18 maja 1940.
Ambasador angielski
zawiadomił Wydział Polityczny, iż Rząd Polski zaproponował Rządowi Brytyjskiemu
opublikowanie wspólnej angielsko-francusko-polskiej deklaracji, protestującej
przeciwko okrucieństwom dokonanym przez Sowiety w Polsce.
Foreigne Office uważa
ogłoszenie podobnej deklaracji w obecnej sytuacji za niewskazane, ponieważ nie
będzie ona miała żadnego praktycznego znaczenia, z drugiej zaś strony wywołać
może skutki niekorzystne z punktu widzenia politycznego. [39]
Załącznik nr 2
AGRESYWNY CHARAKTER DZIAŁAŃ SOWIECKICH
W POLSCE W ŚWIETLE ŹRÓDEŁ
MOSKIEWSKICH.
Zaczepny charakter działań
wojennych Armii Czerwonej w Polsce potwierdzają źródła sowieckie. W pierwszą
rocznicę najazdu na Polskę, dnia 17.IX.1940 roku „Krasnaja Zwiezda” (nr 210)
opublikowała artykuł, w którym między innymi pisze:
Minął rok, gdy oddziały
Armii Czerwonej przekroczyły granicę Polski. Do historii czynów bojowych
Czerwonej Armii na zawsze zostaną wpisane zwycięstwa pod Grodnem, Lwowem,
huraganowe przełamanie i rozbicie warownego ośrodka Sarny, uderzenie na wroga
pod Baranowiczami, Dubnem, Tarnopolem
itd. ...Szybkość paraliżowała opór przeciwnika. W przeciągu 12-15 dni
nieprzyjaciel był zupełnie rozbity... W tym okresie przez jedną tylko grupę
wojsk frontu ukraińskiego wzięto do niewoli: 10 generałów, 52 pułkowników, 5131
oficerów, 4096 podoficerów i 181.228 szeregowych...
W tymże numerze zamieszczony
jest drugi artykuł podpisany przez niejakiego Kożewnikowa, oskarżający Polskę o
wywołanie wojny z Niemcami... Wspominając bitwę o Grodno konstatuje [się], że
Armia Czerwona wzięła do niewoli: 66 oficerów i 1477 szeregowych.
Załącznik nr 3
ŻOŁNIERZE POLSCY W NIEWOLI SOWIECKIEJ.
Na podstawie ogromnej ilości
relacji Referat Historyczny Kancelarii A.P.W. opracował w całokształcie
historię jeńców polskich w Sowietach. Z pracy tej podajemy niektóre wyjątki:
Przeżycia żołnierzy polskich
w niewoli sowieckiej ze względu na swój zupełnie wyjątkowy charakter należą nie
tyle do historii wojny polsko-sowieckiej, ile do dziejów martyrologii narodu
polskiego. Los jeńców polskich w ZSRR od września 1939 r. nie ma odpowiedników
w historii. Sowiety nie uznają konwencji genewskiej z r. 1929, wychodząc z
założenia, iż postanowienia państw kapitalistycznych wkraczające w dziedzinę
etyki, nie mają żadnej wartości.
Przy wzięciu do niewoli
żołnierzy polskich bolszewicy natychmiast dokonywali podziału na oficerów i
szeregowych, bynajmniej nie w celu traktowania oficerów zgodnie z art. 21
Konwencji Genewskiej, lecz po to aby wyłączyć niewątpliwych wrogów
proletariatu. Do grupy oficerów dołączano często policjantów, żołnierzy Korpusu
Ochrony Pogranicza, żandarmerię, straż celną i cywilnych sędziów i
prokuratorów, oraz urzędników administracji państwowej.
Posądzenie szeregowego o
posiadanie stopnia oficerskiego narażało na różne kary, bicie i tortury.
W tych obozach, gdzie
oficerowie znajdowali się razem z szeregowymi, bolszewicy wyznaczali oficerów
na roboty najbardziej przykre i połączone z upokorzeniem.
Posądzenie szeregowego o posiadanie
stopnia oficerskiego było dla jeńca wojennego w ZSRR okolicznością obciążającą.
Jeńcy polscy w ZSRR, nie
tylko oficerowie, ale i szeregowi, byli pozbawienie podstawowych praw,
przysługujących każdemu jeńcowi, który nie jest przestępcą. Pod tym względem
zwyczaje sowieckie są w rażącej sprzeczności z uchwałami genewskimi.
Przede wszystkim, wbrew art.
8 Konwencji Genewskiej, który nakazuje stronom wojującym o wszelkim wzięciu do
niewoli powiadamiać w najkrótszym czasie stronę zainteresowaną, za pośrednictwem
biur informacyjnych – władze sowieckie nie tylko nie powiadamiały nikogo, kto z
żołnierzy polskich znajduje się w obozach jeńców, ale przeciwstawiły się
wszelkim próbom ustalenia stanu faktycznego.
W tych warunkach ustalenie
dokładnej liczby jeńców staje się niemożliwe. Dlatego też sprawa jeńców
polskich w ZSRR do dnia dzisiejszego nie jest ostatecznie wyjaśniona, jeżeli
chodzi o szczegóły.
Szczególnie ciężkie dla
jeńców były dwa okresy. Pierwszy – to początki niewoli, kiedy wielkie masy
żołnierzy polskich trafiły do zupełnie nieprzygotowanych obozów i przechodziły
wyjątkową poniewierkę, połączoną z chronicznym głodem. Wówczas tylko zdrowi i
silni mogli wyjść bez szwanku, natomiast ranni i chorzy umierali masowo.
Przykładem może służyć obóz w Szepietówce, gdzie – „ze względu na brak
dostatecznej ilości ustępów, wszędzie spotykano brudy, a liczni ranni i chorzy
porzuceni na korytarzach, pomimo nadludzkich wysiłków polskich sanitariuszek,
leżeli dosłownie w kale...”
Praca jeńców w ZSRR odbywała
się w warunkach całkowicie sprzecznych z postanowieniami Konwencji Genewskiej.
Przeznaczono do niej nie tylko jeńców zdrowych i fizycznie silnych (art.
27-30), lecz słabych i chorych. Dzień pracy wynosił niekiedy 16 do 18 godzin,
odpoczynek niedzielny przeważnie nie istniał.
Konwencja Genewska w
specjalnym rozdziale (art. 31-32) omawia pracę niedozwoloną, którą jest praca
mająca związek z działalnością wojenną lub w warunkach niezdrowych i
niebezpiecznych. Większość obozów jeńców polskich w ZSRR była przeznaczona do
prac związanych z działaniami wojennymi.
Pięć wielkich zespołów
obozów na terenie sowieckiego Zagłębia Donieckiego i w rejonie Krzywego Rogu
było rozmieszczonych przy kopalniach rudy żelaznej i węgla. Ruda i węgiel, wydobywane rękami żołnierzy
polskich, szły do połowy roku 1941 do Niemiec. Na tym tle w obozie w Margańcu
doszło do strajku, gdyż jeńcy nie chcieli pracować na korzyść Niemców.
Nie da się ustalić, ilu
jeńców polskich zginęło w katastrofach w kopalniach sowieckich, ilu zostało
inwalidami, gdyż władze sowieckie ukrywały stan umarłych i kalek.
Pierwsze obozy jeńców
polskich, wziętych do niewoli przez oddziały Armii Czerwonej, powstały na
terenie Polski i miały charakter prowizoryczny.
Okropne warunki obozów
przejściowych wpływały na liczne ucieczki, które na terenie Polski były łatwe,
jednak sporo żołnierzy wierzyło zapewnieniom bolszewików o zwolnieniu za kilka
dni i czekało na przepustki.
Jeżeli chodzi o ruch
większych grup jeńców w pierwszym okresie niewoli da się ustalić następujące
kierunki. Z obozów na terenie Polski skierowano jeńców do Szepietówki,
Kozielszczyny, Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa. Do innych obozów, jak np.
do Putywla, Griazowca, Suzdala trafiały małe grupy. Pierwotnie w obozach
umieszczano oficerów razem z szeregowymi choć w różnych barakach, potem zaczęto
tworzyć obozy oficerskie, usuwając w październiku 1939 roku szeregowych z
Kozielska i Starobielska. Szeregowi z Kozielska zostali przeważnie wywiezieni
do Polski, gdzie powstały liczne drobne obozy. Ze Starobielska, Putywla i
innych obozów skierowano szeregowych do kopalni węgla i żelaza na południu
ZSSR. Policjanci, KOP, żandarmeria w znacznej ilości zostali wysłani do
Ostaszkowa, który w roku 1919-1920 był już obozem jeńców Polaków.
W ten sposób ruch jeńców
oficerów był jednokierunkowy: z zachodu na wschód, ruch zaś szeregowych był
bardziej złożony: najpierw z zachodu na wschód, potem dla jednych droga
powrotna, dla innych kierunek na południe, dla jeszcze innych – na północ.
Pewna stabilizacja zaznaczyła się w końcu 1939 roku i trwała do wiosny 1940
roku. W tym czasie jeńcy pojedyńczo lub grupami byli przerzucani z miejsca na
miejsce, ale stan ilościowy obozów nie ulegał zmianie. Natomiast z wiosną 1940
roku rozpoczęła się likwidacja obozów oficerskich i podoficersko-policyjnego
(Starobielsk, Kozielsk, Ostaszków) oraz obozów w południowych okręgach
górniczych (Jelenówka, Karakub, Krzywy Róg, Marganiec, Zaporoże).
Przeprowadzona na rozkaz
Dowódcy Armii Polskiej na Wschodzie ankieta wśród byłych jeńców wojennych w ZSSR
pozwoliła na ustalenie 138 obozów jenieckich.
Zarysy dziejów
poszczególnych obozów siłą rzeczy zostały skreślone bardzo nierówno, zależnie
od posiadanych danych wydobytych z ankiety. Pomimo te niedokładności i
nieuniknione usterki ogólny obraz losu jeńców zarysował się zupełnie wyraźnie,
rozmieszczenie zaś obozów dało się odtworzyć ze znaczną ścisłością.
Większość obozów, przeważnie
małe liczebnie, znajdowała się na terenie Polski. Obozów tych, według
posiadanych relacyj, było 90.
Na terenie ZSSR istniało 48
dużych, a niekiedy olbrzymich obozów, które były rozmieszczone na terenie
trzech sowieckich republik: Ukraińskiej, Rosyjskiej i Komi ASSR.
Obozy na terenie największej
sowieckiej republiki – rosyjskiej – były rozrzucone na olbrzymiej przestrzeni
od centralnej Rosji (Małachówka pod Moskwą, Kozielsk, Suzdal i in.) do
Murmańska. Obozy na terenie obłasti Archangielsk – Kotłas i Urdoma były
organicznie związane z obozami w Komi ASSR.
Resztę stanowiły obozy
przejściowe, obozy, w których jeńców nie zmuszano do pracy poza murami obozów,
oraz inne, których charakteru nie dało się ustalić na podstawie posiadanych
relacyj.
Relacje te nie dają
odpowiedzi na podstawowe pytanie: ilu żołnierzy polskich dostało się do niewoli
sowieckiej? Całkiem pewne cyfry, dotyczących ostatnich dni istnienia czterech
obozów, z których wyszli pierwsi żołnierze Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR, są
niewspółmiernie małe w stosunku do oficjalnych danych sowieckich, stwierdzają
bowiem obecność mniej niż 10% wszystkich jeńców. Nasuwają one nowe pytania i
wątpliwości.
Załącznik nr 4
TABELA TRANSPORTÓW Z KOZIELSKA
(wywożonych w kwietniu i maju
1940 r.) [40]
3 kwietnia 62 osoby m.in.
J. Niemczyński, Wojciechowski
4 kwietnia 302 osoby
5 kwietnia 280 osób Fryga,
Burdziński, Westerski, Wołoszyn
7 kwietnia 92 osoby generałowie:
Bohaterewicz, Minkiewicz, Smorawiński, płk Stefanowski, mjr Solski
8 kwietnia 277 osób Kruk,
Zalasik
9 kwietnia 270 osób
11 kwietnia 290 osób Wajda,
Wajs, Bogusławski, Przygodziński, Iwanuszko, prof. Pieńkowski, Ulrichs, Skupień
12 kwietnia 204 osoby Kotecki, Ochocki
15 kwietnia 150 osób płk Pawlikowski, Bilewski
16 kwietnia 420 osób kmdr Moszczeński, kpt. Trojanowski,
Znajdowski, Sołtan
17 kwietnia 294 osoby Roguszczak, [41]
Liliental, Majewski
19 kwietnia 304 osoby Jóźwiak,
Handy, Leitgeber, Rumianek, Domania, Rzążewski
20 kwietnia 344
osoby Kowalewicz, Prauza,
Jabłoński, prof. Morawski, Paciorkowski
21 kwietnia 240 osób dr
Jakubowicz, kpt. Trepiak
22 kwietnia 120 osób J.
Zięcina
26 kwietnia 160 osób (odnalezieni w obozach Pawliszczew Bor i Griazowiec)
27 kwietnia 200 osób
29 kwietnia prof. Swianiewicz, doc. Tucholski, por. Żółtowski, ppor.
Korowajczyk
———————————————
Razem 4.309
W maju wywieziono ostatnie trzy transporty, a mianowicie:
10 maja 50 osób
11 maja 50 osób
12 maja 95 osób
———————————————
Razem 195
Z tych 195 osób odnalazł się
transport ostatni (95 osób), wywiezionych podobnie jak transport z 26 kwietnia
do Pawliszczew Boru.
W sumie zatem z wywiezionych
4.504 osób odnalazły się jedynie dwa transporty – razem 255 osób, oraz kilka
osób, wydzielonych w drodze z transportów.
Nie odnalazło się zatem:
z wywiezionych w kwietniu 4.149 osób
z wywiezionych w maju 100 osób
Załącznik nr 5
CHARAKTERYSTYKA NIEKTÓRYCH
SPOŚRÓD ZAGINIONYCH
[fragment wspomnienia J. Czapskiego]
Wymieniony kilkakrotnie Józef
Czapski, oficer, malarz, literat, więzień Starobielska, opisując następnie swe
przeżycia i wrażenia, przytacza nazwiska i charakterystykę niektórych spośród
współwięźniów, którzy zginęli bez wieści:
W samym Starobielsku było
dziewięciu generałów: generał Stanisław Haller, generał Skierski, generał
Łukowski, generał Franciszek Sikorski, generał Billewicz, generał Plisowski,
generał Kowalewski i generał Piotr Skuratowicz. W Kozielsku było trzech
generałów: generał Minkiewicz, generał Smorawiński i generał Bohaterewicz. Z
nimi był też kontradmirał Czernicki. Z tych wszystkich generałów dwóch tylko ocalało, generał Jarnuszkiewicz,
przewieziony zimą 1939-1940 roku do Łubianki, i generał Wołkowicki, który był
później z nami w Griazowcu. Około 800 pułkowników i podpułkowników, około 500
majorów, około 2.500 kapitanów, około 5.000 poruczników i podporuczników
całkowicie zniknęło z wyżej wymienionych obozów.
W Starobielsku było nie
mniej niż 600 oficerów wojsk lotniczych. W obydwu obozach nie mniej niż 800
lekarzy. W Kozielsku przebywał znany neurolog, profesor Pieńkowski, wraz z
lekarzem przybocznym marszałka Piłsudskiego, dr Stefanowskim, neurolog prof.
Mateusz Zieliński, prof. Jan Nelken, dr Wroczyński, uprzedni wiceminister
zdrowia, rzadki wypadek połączenia intelektualisty z idealistą. Również prof.
Godłowski, który był następcą prof. Rose w Wilnie, jako badacz kory mózgowej.
Spotkałem też w Starobielsku
znanego chirurga warszawskiego dr Kołodziejskiego. Dr Kołodziejski był
schwytany przez bolszewików we wrześniu 1939 r. w Brześciu nad Bugiem. Został
on wtłoczony wraz z kilku setkami innych oficerów do towarowego wagonu. Wozy
zostały zaplombowane i „pasażerowie” zostali powiadomieni, że pociąg zostanie
wysłany do Warszawy. Zamiast tego po 20 dniach podróży odbytej w warunkach
wprost urągających higienie, zaplombowane wagony przybyły do Starobielska.
Również słynny warszawski chirurg, Levittoux, był między ofiarami. Pomiędzy
mieszkańcami obydwu obozów znajdowało się około 50 profesorów polskich
uniwersytetów, w tej liczbie prof. Morawski z warszawskiej Politechniki; Tucholski, fizyko-chemik,, którego
specjalnością były materiały wybuchowe i który bywał wykładowcą w Cambridge;
Piotrowicz, sekretarz Krakowskiej Akademii Umiejętności, któremu zawdzięczamy
wspaniałe wykłady z dziedziny historii polskiej, tajnie przez niego wygłaszane
w obozie w Starobielsku. Byli tam również inż. Eiger, wiceprezes antynazistowskiej
ligi w Polsce i dwóch redaktorów żydowskiego pisma „Nasz Przegląd”, którzy
zdołali umknąć z okupowanej przez Niemców Polski. Zginęło 80% oficerów z
Instytutu Badań nad uzbrojeniem, jak również 80% studentów Sekcji Uzbrojenia
przy warszawskiej Politechnice, którzy służyli w wojsku. Żywa dusza nie wróciła
z obsady wojskowego przeciwgazowego instytutu, którzy wszyscy z majorem
Brzozowskim włącznie zostali wzięci do niewoli. Wiadomo o dwóch tylko osobach,
które ocalały z pińskiej sekcji sztabu marynarki.
Chciałem wspomnieć tu
nazwiska wielu, których dobrze znałem i oceniałem jako ludzi najwyższego
poziomu umysłowego. Jednym z nich był Zygmunt Mitera, który był jedynym
Polakiem, który otrzymał stypendium imienia Rockefellera i uzyskał amerykański
dyplom inżyniera górniczego w Stanach Zjednoczonych. Jego zapał naukowy równał się osobistemu
czarowi. W swoim fachu był jedynym polskim ekspertem... Ten także, wyposażony w
wyjątkowe zalety serca i umysłu, zginął wraz z innymi.
Z lekarzy chciałbym
wspomnieć o doktorze Dadeju, znanym specjaliście chorób dziecięcych w Zakopanem
(w polskim zimowym uzdrowisku). Był w Polsce dyrektorem wielkiego sanatorium
dla gruźliczych dzieci. Na kilka lat przed wojną znany sowiecki profesor po
wizycie w tym sanatorium, zapisał w książce szpitalnej następujące zdanie:
„Chciałbym przenieść cały ten szpital wraz z jego personelem do Rosji
Sowieckiej”. W 1931 r. ja towarzyszyłem w Zakopanem jednemu z najsłynniejszych,
współczesnych historyków francuskich, Danielowi Halévy. Byliśmy również w tym
szpitalu. Kiedy opuszczaliśmy ten zakład, Halévy powiedział:
„Jeśliby taki szpital istniał w sowieckiej Rosji, cały świat by o tym wiedział.
Jak to wytłumaczyć, że tak mało wiemy o waszych osiągnięciach?” Dr Dadej, który
był duszą tego zakładu, wstąpił do wojska jako lekarz. Później pracował jako
taki w październiku 1939 r. w Tarnopolu, po zajęciu tego miasta przez Czerwoną
Armię. Pewnego dnia rozkazano jemu i jego kolegom być na specjalnym zebraniu w
celu spisania ich danych osobistych. Tam to zostali aresztowani, zabrani na
stację kolejową i wysłani do Starobielska. Wszyscy zginęli.
Również pamiętam kapitana
Hofmana. Był to zawodowy żołnierz. Kończył w Belgii politechnikę, pracował
kilka lat w Szwecji i był jednym ze specjalistów przeciwlotniczej artylerii.
(...)
Jednym z moich towarzyszy
pryczy był porucznik Skwarczyński, który w Polsce był jednym z wydawców
nadzwyczaj ciekawego pisma dla młodzieży „Bunt Młodych” i „Polityki”. Był
świetnym ekonomistą, organizował w obozie sekcję ekonomistów, którzy prowadzili
dalej pracę oraz polityczno-ekonomiczne dyskusje bez książek, w
nieprawdopodobnych warunkach, zawszeni, głodzeni, stłoczeni. On również
zniknął, jak tamci. Później dostałem list od jego żony z Semipałatyńska w
zachodnio-północnym Kazachstanie. Ona została wywieziona w dwa tygodnie przed
urodzeniem dziecka, wraz z rodzicami męża, głęboko w kraj sowiecki podczas
ostrych mrozów i w najgorszych warunkach. W dwa tygodnie po jej przyjeździe na
miejsce zesłania dała życie dziecku, które później zmarło.
Jednym z wielu kapelanów,
przebywających z nami w Starobielsku, był kapelan Aleksandrowicz, znany w
Polsce jako wybitny kaznodzieja. Kulał na skutek rany w nodze. W pierwszym
okresie wielu z nas zawdzięczało mu duchową pomoc i wielką pociechę, którą
czerpaliśmy z jego dobroci i braterskiej miłości... Wielebny ksiądz
Aleksandrowicz zapłacił za tę rolę, którą grał między nami przez te pierwsze
trzy miesiące. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem był nagle nocą wywieziony
razem z superintendentem (luterański biskup) Potockim i rabinem Steinbergiem. [42]
Wszyscy trzej zginęli. Wiem, że byli trzymani przez kilka tygodni w moskiewskim
więzieniu i później w samotnej wieży w Kozielsku, a następnie wywiezieni w
nieznanym kierunku.
Teraz chcę powiedzieć kilka
słów o profesorze Ralskim (specjalista łąkoznawca), poprzednio wykładowcy na
krakowskim uniwersytecie i profesorze poznańskiego uniwersytetu. Był on
oficerem rezerwy w 8 pułku ułanów, w którym ja też służyłem podczas wrześniowej
kampanii 1939 r. Ralski zostawił żonę i
córeczkę, o których nie miał wiadomości aż do marca 1940 r., kiedy się
dowiedział, że Niemcy wypędzili jego żonę z mieszkania, pozwalając ze sobą
zabrać tylko jedną walizkę, zaś wszystkie jego naukowe papiery, owoc wielu lat
pracy, zostały zniszczone. Ralski odznaczał się równowagą ducha. Gdy jako
więzień był przewożony przez śnieżne stepy ukraińskie w nieznane, głodny i
cierpiący wskutek odmrożeń, umiał się oderwać od strasznej rzeczywistości. Z
namiętnością naukowca obserwował step i zioła trawek, wstające spod śniegu.
Przypominam sobie, że podczas pobytu w obozie zaczął pisać książkę o łąkach.
Był prawdziwym naukowcem, dla którego nauka przedstawiała nie tylko pole pracy,
ale życie samo.
Chcę też wspomnieć kapitana
Kuczyńskiego. Z samego początku był on jednym z najbardziej czynnych
organizatorów i najlepszych towarzyszy. Był to młody oficer kawalerii, który
ukończył architekturę, zostawił młodziutką żonę w Warszawie. Podczas kampanii
1939 r. wyróżnił się jako świetny oficer w walkach pod dowództwem gen. Andersa.
Był jednym z pierwszych, którzy zostali wywiezieni ze Starobielska jesienią
1939 r. Miał nadzieję w tym czasie, ze zostanie wysłany do Turcji, gdyż był
wnukiem jednego z najwybitniejszych organizatorów tureckiej armii. Jego pełne
nazwisko było polsko-tureckie. miał nawet wysoki turecki tytuł. Nikt o nim nie
słyszał od listopada 1939 r.
Całą zimę przebyliśmy w
Starobielsku. Musieliśmy się poddać różnym, licznym śledztwom... W lutym 1940
r. rozeszły się pogłoski, że opuścimy obóz.
Załącznik nr 6
PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA
Sąd polowy 3 DSK L.Sow. M.p. ,
dnia 8 marca 1945 roku: Początek o godzinie 1600. Obecni: Sędzia
wojskowy Targosz Tomasz, por. aud., protokolant: kpr. Konopacki Aleksander.
Świadek uprzedzony zgodnie z art. 81 kwpk o odpowiedzialności za fałszywe
zeznania – podaje po zaprzysiężeniu nazwisko i imię: K... K... (następują dane
personalne).
Przed wojną
polsko-niemiecką, to jest przed wrześniem 1939 roku mieszkałem razem z rodziną
na folwarku Otwałowszczyzna do marca 1940 r., kiedy to z gminy Gołubowicze
ojciec mój otrzymał zarządzenie od władz bolszewickich, że cała rodzina nasza
ma opuścić ten folwark i udać się, gdzie zechce. Ojciec całą moją rodzinę
zawiózł do miasta Głębokie, odległego od naszego folwarku o 20 km i tam u
znajomych zamieszkiwaliśmy do chwili wybuchu wojny bolszewicko-niemieckiej, w
czerwcu 1941 r. W krótkim czasie wojska niemieckie zajęły Głębokie oraz
okolicę. Następnego już dnia rano przygodni ludzie zaczęli rozpowiadać, że w
miejscowości Berezwecz, leżącej około 3 km od Głębokiego, znaleziono 4.000
zwłok ludzkich, pomordowanych przez bolszewików przed opuszczeniem Berezwecza.
Na tę wiadomość ludzie masowo szli do Berezwecza, ażeby oglądać zwłoki,
ponieważ wiele osób z okolicy, aresztowanych uprzednio, siedziało w Berezweczu.
Ojciec mój, B.K., oraz
kolega J.B., zamieszkały w Żołnierowszczyźnie, pow. Dzisna, i ja, udaliśmy się
do Berezwecza, gdzie na końcu tego miasteczka, w kilku budynkach otwartych
można było oglądać ciała pomordowanych. Byłem w trzech izbach jednego budynku i
w każdej z tych izb leżały zwały zwłok mężczyzn, poubieranych w ubrania cywilne
i ubrania wojskowe armii polskiej, kobiet oraz dzieci. Ile trupów było w każdej
z tych izb, nie umiem powiedzieć, w każdym razie było ich dużo. W innych izbach
i budynkach miały również znajdować się zwały zwłok, jednak ich nie oglądałem
poza wymienionymi, chociaż dostęp dla ludności był otwarty dla wszystkich izb i
budynków.
Te zwłoki, które ja
widziałem, miały na szyi pętle z drutu lub sznurka, bez względu na to, czy był
to mężczyzna, kobieta, czy dziecko. Ponadto widziałem, że niektórzy dorośli
ludzie mieli poobrzynane palce, uszy i nosy, a u kilku mężczyzn zauważyłem igły
powbijane pod paznokcie. Widziałem, jak wielu ludzi znajdowało swych krewnych
wśród trupów.
Nie spostrzegłem na
mundurach wojskowych zwłok żadnych odznak lub dystynkcji wojskowych. Mówiono,
że wśród pomordowanych przeważnie są Polacy i Białorusini. Opowiadano, że z
chwilą rozpoczęcia wojny sowiecko-niemieckiej w czerwcu 1941 r. tych kilka
budynków, w których znajdowały się trupy, a które poprzednio miały być
więzieniem, zostało otoczone przez wojska bolszewickie i nie wolno było
ludności cywilnej w pobliżu tych budynków przechodzić.
W izbach, w których
oglądałem zwłoki, przedstawiały się one jako świeże i nie były w rozkładzie,
ani też nie było je bardzo czuć. Natomiast z piwnic tych budynków wynoszono
również zwłoki, które były już w początkowym rozkładzie i cuchnęły. Słyszałem,
że dnia następnego wojskowe władze niemieckie zarządziły pochowanie wszystkich
tych ciał, których nie zabrali krewni lub znajomi, na miejscowym cmentarzu w
Berezweczu.
Powszechnie było wiadomo, że
pomordowania tych ludzi dokonali bolszewicy przed opuszczeniem Berezwecza, a w
szczególności, że miały tego dokonać władze NKWD.
Bolszewicy opuścili
Berezwecz w godzinach wieczornych dnia poprzedniego przed przyjściem wojsk
niemieckich.
[Jest to niepełny fragment
dotyczący rzezi w więzieniu w Berezweczu, w czerwcu 1941, po wybuchu wojny
niemiecko-sowieckiej. Zeznanie drukowane obszerniej w zbiorze Zbrodnia
katyńska..., wyd.11, 1982, na s. 222-223. ]
Załącznik nr 7
RELACJA MJR CZAPSKIEGO Z ROZMÓW
Z GEN. NASIEDKINEM, GEN. RAJCHMANEM
I NACZELNIKIEM NKWD BZYROWEM
Formowanie armii polskich w
ZSSR zaczęło się we wrześniu 1941 r. w Tatiszczewie około Saratowa oraz w
Tocku, na linii Kujbyszew-Czkałow. Do letniego obozu w Tocku napływały
codziennie setki ludzi. (...) Stworzyliśmy coś w rodzaju biura informacyjnego.
Od pierwszej chwili zacząłem pytać każdego przybywającego Polaka, czy nie
pracował z kimkolwiek z naszych towarzyszy ze Starobielska, Kozielska czy
Ostaszkowa. Wciąż wierzyliśmy jeszcze, że koledzy nasi przybędą lada chwila.
(...) Ale nie tylko nikt wówczas nie przybywał, lecz nawet wieści o nich, o ich
losie nie mieliśmy prawie wcale...
Czekaliśmy na kolegów
naszych z dnia na dzień, dopełniając i rozszerzając listę zaginionych. W chwili
przyjazdu Naczelnego Wodza do Moskwy w początku grudnia mieliśmy już listę,
przewyższającą 4.500 nazwisk, którą gen. Anders zawiózł do Moskwy. (...)
W pierwszych dniach stycznia
1942 r. zostałem wysłany przez gen. Andersa do Czkałowa jako „upełnomoszczennyj
dla niewozwraszczennych wojennoplennych”, by próbować wyjaśnić sprawę u
komendanta „Gułagu”, gen. Nasiedkina. W Czkałowie dowiedziałem się, że adres
„Gułagu” jest ukrywany i znów tylko przez niedyskrecję udało mi się trafić do
komendanta tej instytucji. Jedynie tylko bardzo kategoryczne listy generała do
komendanta „Gułagu” oraz do naczelnika NKWD obłasti czkałowskiej, w których
pisał o wydanym w jego obecności
rozkazie Stalina o wypuszczeniu wszystkich byłych jeńców, umożliwiły mi
audiencję. Miałem dwie rozmowy z
gen. Nasiedkinem oraz
jedną z naczelnikiem NKWD obłasti
czkałowskiej, p. Bzyrowem. Nasiedkin w czasie pierwszej rozmowy był zaskoczony
i dzięki temu chyba bardziej przystępny. Siedział na tle wielkiej mapy ZSSR, na
której były wyrysowane wszystkie główne punkty obozów, którymi kieruje.
Najwięcej gwiazd, kół i innych znaków oznaczających wielkie skupienia obozów,
było na terenie ASSR Komi, na półwyspie Kola, na Kołymie. (...)
Nasiedkinowi przedstawiłem
całą sytuację z trzech obozów jeńców wojennych. Powiedziałem mu, że niezwalnianie
z obozów jeńców zwolnionych z rozkazu Stalina „pachnie sabotażem”. Mój rozmówca
wyglądał, jakby się w tej sprawie rzeczywiście nie orientował, może udawał.
(...) Będzie się starał sprawę dokładnie wyjaśnić i jutro da mi odpowiedź na
moje zapytania. Pytałem się, czy nie wysłał więźniów na wyspę Franciszka Józefa
i Nową Ziemię, jak to słyszałem od niejednego powracającego z niewoli więźnia.
Generał zaręczył, że na wyspy nikogo nie posyła, że jeżeli tam są obozy, są to
obozy pod innym kierownictwem, które nie podlegają mu, może obozy jeńców. (...)
W mojej obecności generał wydał rozkaz telefoniczny, aby sprawę tych trzech
obozów Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa dokładnie wyjaśnić. Wydając ten
rozkaz, powtórzył słowa z listu gen. Andersa i „po prikazaniju tow. Stalina”.
Na tym się skończyła moja pierwsza u generała rozmowa.
Koło godziny 11 w nocy tego
samego dnia zostałem przyjęty przez naczelnika Bzyrowa. (...) Bzyrow przyjął
mnie bardzo uprzejmie z pozorami, że chce mi pomóc. Przede wszystkim powiedział
mi, że nie dowiem się o niczym gdzie indziej, jak u władz centralnych i
najwyższych (rozmawiałem z nim przy dwu świadkach, enkawudzistach również). Dał
mi do zrozumienia, że Mierkułow albo Fiedotow mogliby mi pomóc.
Na drugi dzień zostałem znów
przyjęty przez gen. Nasiedkina. Moment zaskoczenia minął. Powiedział mi, że nic
mi powiedzieć nie może, że tylko centralne władze mogą mi dać wyjaśnienie, że
jeżeli mam jakiekolwiek spisy (miałem ze sobą 4.500 nazwisk jeńców ze
Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa), to żebym mu te spisy oddał, że je
przeszle do Kujbyszewa. Robił wrażenie, jakby dostał ostrą wymówkę z
Kujbyszewa, że w ogóle ze mną rozmawiał, co zresztą zostało potwierdzone tym,
że przedstawiciel NKWD w kilka dni później zwrócił uwagę gen. Andersowi, że
tego rodzaju podróże, jak moja do Czkałowa, są rzeczą niedopuszczalną w ZSSR,
że prosi, aby tego rodzaju fakty się nie powtórzyły. Gen. Anders odpowiedział
wówczas, że przyjmuje to do wiadomości i zamierza wskutek tego wysłać mnie do
władz centralnych NKWD. Jeszcze jeden szczegół: oto po rozmowie z Bzyrowem
zaczepiłem podczas drugiej audiencji gen. Nasiedkina znowu o Nową Ziemię, że
mam informacje o znajdujących się tam jeńcach polskich. Otrzymałem właśnie tego
dnia nowe rewelacyjne fakty, wskazujące na to. Nasiedkin zareagował wówczas
całkiem inaczej niż dnia poprzedniego: „Jest nie wykluczone – rzekł dosłownie –
że oddziały obozowe na północy, które mi podlegają, wysłały do tych wysp pewne
nieliczne grupy, nie ma tam jednak mowy o wielu tysiącach, o których pan mówi.”
W połowie stycznia zostałem
wysłany przez gen. Andersa do Kujbyszewa i do Moskwy w tej samej sprawie, z
listami polecającymi mnie i sprawę – do gen. Żukowa. Gen. Anders pisał do
jakiego stopnia sprawa zaginionych jeńców utrudnia organizację armii, jak
bardzo moralnie przygnębia generała i jego współpracowników, dodał, że nie
mogąc się sam zająć tą sprawą, wysyła mnie i prosi o pomoc, jak by to było dla
niego. Że obaj ci sowieccy generałowie zajmowali bardzo wysokie stanowiska w NKWD,
że mieli zlecone specjalne współdziałanie w tworzeniu armii polskiej, że gen.
Rajchman w poprzednich swoich latach badał osobiście wielu naszych kolegów,
liczyłem na to, że ci panowie, znając niewątpliwie istotnie sprawę, potrafią i
zechcą mi pomóc, wyjednają mi może audiencję u wszechpotężnego Berii i
Mierkułowa.
Czekając w małej poczekalni
na przyjęcie mnie przez Rajchmana, zauważyłem ze zdziwieniem, że przede mną
został przyjęty były komendant obozu w Griazowcu, Chodas, i kwadrans
przetrzymywany, potem wpuszczono mnie. Rozmawiałem naturalnie, jak zwykle, przy
świadkach. Po przedstawieniu całej sprawy prosiłem Rajchmana, by zechciał pomóc
mi w dostaniu się do Berii czy Mierkułowa. Otrzymałem uprzejmą odmowę.
Przedstawiłem wówczas memoriał, który Rajchman wodząc ołówkiem po każdym
wierszu, w mojej obecności przeczytał. Przedstawiłem tam dokładnie całą wiadomą
nam historię obozów, aż do rozładowania ich, to jest do maja 1940 r. Po tym
wstępie rzeczowym pisałem m.in., co następuje: „Od dnia ogłoszenia amnestii dla
wszystkich polskich jeńców i więźniów 12 sierpnia 1941 r. przeszło prawie sześć
miesięcy. Do polskiej armii napływają grupami i w pojedynkę polscy oficerowie i
żołnierze, uwolnieni z więzień i obozów. Oficerowie i żołnierze, którzy byli
zatrzymani przy próbach przejścia przez granicę po sierpniu 1939 r. albo
aresztowani w terenie. Nie bacząc na „amnestię”, pomimo kategorycznej obietnicy
danej w październiku 1941 r. przez samego Stalina, naszemu ambasadorowi Kotowi
zwrócenia nam jeńców, pomimo kategorycznego rozkazu, wydanego przez Stalina w
obecności głównodowodzącego polską armią gen. Sikorskiego oraz gen. Andersa, 3
grudnia 1941 r., odnalezienia i uwolnienia jeńców ze Starobielska, Kozielska i
Ostaszkowa (poza wyżej wspomnianą grupą griazowiecką i kilku dziesiątkami
uwięzionych oddzielnie i uwolnionych jeszcze we wrześniu), nie doszło do nas
ani jedno wezwanie o pomoc od jeńców wojennych z wyżej wspomnianych obozów.
My wiemy, z jaką
starannością i dokładnością przeprowadzało tę pracę NKWD, tak że nikt z nas
jeńców wojennych nie przypuszczał ani na minutę, że miejsce przebywania 15.000
jeńców, w tym ponad 8.000 oficerów, mogło być nieznane wyższym instancjom
NKWD.”
Następowało potem możliwie
dokładne liczbowe zestawienie. (...) Generałowi Rajchamanowi nawet twarz nie
drgnęła. Przeczytał memoriał z całkowitą flegmą i odpowiedział mi, że nic o
losie tych ludzi nie wie, że nie należy to do jego resortu, że jednak żeby
sprawić uprzejmość gen. Andersowi, postara się sprawę wyjaśnić i mnie
zakomunikować. Prosił mnie, żebym czekał w Moskwie na telefoniczne wezwanie z
jego strony. Pożegnanie było lodowate.
Czekałem 10 dni, po upływie
tego czasu otrzymałem znów nocny telefon: mówił sam Rajchman, w tonie nagle
nadzwyczaj uprzejmym zawiadamiał mnie, że niestety nie będzie mógł ze mną się
widzieć, że niestety wyjeżdża na drugi dzień rano, że radzi mi jechać do
Kujbyszewa, bo wszystkie materiały w tej sprawie zostały przesłane do zastępcy
komisarza spraw zagranicznych, tow. Wyszynskiego. Zdążyłem jedynie odpowiedzieć
Rajchmanowi, że wiem dobrze, że Wyszynski nic mi nie powie, bo już do tej daty
ambasador Kot osiem razy w tej sprawie u tow. Wyszynskiego interweniował bez
żadnego rezultatu. Na tym się skończyła moja wyprawa do Moskwy. [43]
Załącznik nr 8
MEMORANDUM POLSKIE Z DNIA 19.V.1942
Dnia 19 maja 1942 r. Ambasad
polska złożyła memorandum w sprawie wykonania Protokółu Dodatkowego do Układu
Polsko-Sowieckiego z dnia 30.VII.1941, którego odnośne ustępy cytujemy:
... Aczkolwiek władze
sowieckie są w posiadaniu dokładnych spisów swych byłych jeńców wojennych,
którzy z nieznanych stronie polskiej powodów dotąd nie mogą powrócić pod swe
sztandary bojowe, na życzenie władz radzieckich i dla ułatwienia odszukania
zaginionych oficerów – były złożone odpowiednie ich listy przez Naczelnego
Wodza i Prezesa Rady Ministrów R.P. gen. Sikorskiego w dniu 3.XII.1941, oraz
dowódcę P.S.Z. w ZSRR, gen. Andersa w dniu 18.III.1942.
Spisy powyższe zostały z dużą
trudnością odtworzone z pamięci przez nielicznych byłych jeńców z Kozielska,
Starobielska i Ostaszkowa, którym z różnych przyczyn – udało się uniknąć losu
oficerów, wywiezionych z tych obozów przez władze radzieckie w roku 1940.
... żaden z tych ludzi nie
wrócił dotychczas do szeregów, ani też nie dał o sobie znaku życia...
NOTA POLSKA Z DNIA 13.VI.1942 r.
Dnia 13 czerwca 1942 r. w
związku z nowymi wiadomościami, jakie nadeszły do ambasady polskiej z dalekiej
północy, wystosowała ona nową notę do rządu sowieckiego, której odnośne ustępy
brzmiały:
...W szeregu rozmów z
najwyższymi przedstawicielami władz ZSRR poruszona była kwestia przywrócenia
wolności wojskowym, którzy znajdowali się w obozach w Kozielsku, Starobielsku i
Ostaszkowie. Obozy te zostały w roku 1940 zlikwidowane, a jeńcy wywiezieni w
nieznanym kierunku, w kwietniu i maju tegoż roku, i wszelki ślad po nich
zaginął. NKID dotychczas nie udzielił Ambasadzie żadnych w tej sprawie
wyjaśnień.
... Ambasada R.P. będzie
bardzo zobowiązana za możliwie najrychlejsze udzielenie odpowiedzi w sprawie
byłych jeńców wojennych z obozu Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa – tym
bardziej, że od chwili zawarcia Układu z 30.VIII.1941 upłynęło już 10 miesięcy.
(Należy zaznaczyć, że nota
powyższa złożona została po upływie 11 miesięcy od chwili okupowania przez
Niemców Smoleńska... I na notę tę ambasada nie otrzymała w ogóle żadnej
odpowiedzi.)
Załącznik nr 9
KOMUNIKAT POLSKIEGO MINISTRA OBRONY NARODOWEJ
Gen. M. Kukiel, polski minister
Obrony Narodowej – wydał w dniu 17 kwietnia 1943 r. następujący komunikat,
który bez ostatniego ustępu, zacytowanego w tekście książki, brzmi, jak
następuje:
Dnia 17 września 1940 r.
oficjalny organ Czerwonej Armii „Krasnaja Zwiezda” ogłosił, iż od 17 września
1939 r. Rosja sowiecka zabrała do niewoli 181.000 polskich jeńców wojennych, w
tym było 10.000 oficerów służby stałej i rezerwy. Według wiadomości posiadanych
przez rząd polski, w październiku 1939 r. utworzono na terytorium sowieckim
trzy wielkie obozy jeńców: w Kozielsku, na wschód od Smoleńska, w Starobielsku
koło Charkowa i w miejscowości Ostaszków koło Kalinina. W tym ostatnim
znajdowali się funkcjonariusze polskiej policji i żandarmerii wojskowej. Z
początkiem roku 1940 władze sowieckie zaczęły informować jeńców, iż obozy będą
likwidowane, a jeńcy otrzymają pozwolenie na powrót do swych domów i rodzin.
Sporządzono specjalne listy, stwierdzające dokładnie, dokąd poszczególni jeńcy
pragnęli udać się po uwolnieniu. W tym okresie w obozie w Kozielsku znajdowało
się 5.000 jeńców, a w tym 4.500 oficerów; w obozie w Starobielsku – 3.920, w
tym 100 osób cywilnych, reszta zaś oficerowie, w których liczbie znajdowało się
blisko 400 lekarzy wojskowych, oraz w Ostaszkowie – 6.570 jeńców.
Dnia 5 kwietnia 1940 r.
władze sowieckie przystąpiły do opróżniania obozów. Co kilka dni z obozów
wywożono grupy od 60 do 300 osób i trwało to do połowy maja. O grupach
wywożonych z Kozielska wiadomo, że wyjechały w kierunku Smoleńska. Jednak ze
wszystkich obozów razem tylko około 400 osób zostało przewiezionych w czerwcu
1940 r. do miejscowości Griazowiec w okręgu Wołogda.
Gdy po zawarciu układu
polsko-sowieckiego z 30 lipca 1941 r. i podpisaniu umowy wojskowej z sierpnia
1941 r. rząd polski rozpoczął formowanie armii polskiej w ZSSR, oczekiwano, że
kadry oficerskie nowej armii utworzone będą głównie spośród jeńców, którzy
znajdowali się w trzech wymienionych wyżej obozach. W sierpniu 1941 roku, gdy
przybyła do Buzułuku, gdzie formowane były jednostki polskie, grupa oficerów
polskich z miejscowości Griazowiec, nie przybył ani jeden z oficerów
wywiezionych z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa w innym kierunku.
Ogólnie zabrakło 8.300
oficerów, nie licząc 7.000 innych jeńców, podoficerów, szeregowych i cywilnych,
którzy znajdowali się we wspomnianych wyżej obozach w momencie ich likwidacji.
Zaniepokojeni tym stanem rzeczy, ambasador polski przy rządzie sowieckim, prof.
Kot, oraz dowódca wojsk polskich w Rosji, gen. Anders, zwrócili się z
interwencją do odpowiednich władz sowieckich, prosząc o wyjaśnienie co do
oficerów polskich z tych trzech obozów. Dnia 6 października 1941 r. ambasador
Kot poruszył szereg razy sprawę jeńców wojennych w rozmowach z premierem
Stalinem, z Mołotowem i Wyszynskim i domagał się dostarczenia spisów jeńców
wojennych, jakie były sporządzone i utrzymane w stanie aktualności przez władze
sowieckie. Dnia 3 grudnia 1941 r. gen. Sikorski w czasie swej wizyty w Moskwie
również interweniował w czasie rozmowy ze Stalinem w sprawie zwolnienia
wszystkich jeńców polskich i wobec tego, że spisy nie zostały dostarczone przez
władze sowieckie, doręczył Stalinowi niekompletną listę, zawierającą 3.843
nazwiska oficerów polskich, sporządzoną na podstawie zeznań ich kolegów. Stalin
zapewnił gen. Sikorskiego, że postanowienie o zwolnieniu Polaków miało charakter
ogólny i odnosiło się zarówno do osób cywilnych i wojskowych i że rząd sowiecki
uwolnił wszystkich oficerów polskich. Dodatkowa lista, zawierająca 800 nazwisk
oficerów, została doręczona Stalinowi przez gen. Andersa w dniu 18 marca 1942
r., ale ani jeden z oficerów wymienionych w obydwu spisach nie wrócił do armii
polskiej.
Poza akcją przeprowadzoną w
Moskwie i Kujbyszewie los polskich jeńców wojennych był przedmiotem szeregu
interwencji, dokonanych przez amb. Raczyńskiego u amb. Bogomołowa w Londynie.
Dnia 28 stycznia 1942 r. amb. Raczyński dostarczył amb. sowieckiemu notę rządu
polskiego, zwracając raz jeszcze jego uwagę na bolesny fakt, że nie odnaleziono
dotąd wielu tysięcy oficerów polskich. Ambasador Bogomołow w nocie z dnia 13
marca 1942 r. poinformował amb. Raczyńskiego, że zgodnie z dekretem wydanym
przez Prezydium Najwyższej Rady ZSSR z dn. 12 sierpnia 1941 r, i zgodnie z
oświadczeniami komisarza ludowego dla spraw zagranicznych z 8 i 19 listopada
1941 r. zwolnienie Polaków przeprowadzone zostało w pełni i objęło tak
wojskowych, jak i osoby cywilne. Dnia 19 maja 1942 r. ambasador Kot przesłał na
ręce komisarza ludowego dla spraw zagranicznych memorandum, w którym wyrażał
swoje ubolewanie z powodu odmowy dostarczenia spisów jeńców wojennych i
wypowiadał swoją troskę co do ich losu, jak również podkreślał wartość, jaką
oficerowie ci mogliby przedstawiać w operacjach wojennych przeciwko Niemcom.
Ani razu ani rząd polski, ani ambasada polska w Kujbyszewie nie otrzymały
odpowiedzi co do miejsca przebywania oficerów i innych jeńców wywiezionych z
obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie.
Załącznik nr 10
TELEGRAM NIEMIECKIEGO CZERWONEGO KRZYŻA
DO GENEWY
[Telegram ten, z dnia 16
kwietnia 1943, w którym Niemiecki Czerwony Krzyż prosi MCK o wysłanie delegacji
do Katynia, został przedrukowany w całości w Zbrodni katyńskiej..., jw.
s. 89]
Załącznik nr 11
GŁOSY PRASY O ZERWANIU STOSUNKÓW
SOWIECKO-POLSKICH
Szwajcarskie pismo „Liberté”
z dnia 27.IV.1943 zamieściło następujące uwagi:
Rząd sowiecki powinien był
ze swej strony żądać, by Czerwony Krzyż wyjaśnił fakty i w ten sposób dowieść,
że się nie obawia konfrontacji. Jednakże
rząd moskiewski tego nie uczynił, natomiast zakomunikował rządowi polskiemu, że
zrywa z nim wszelkie stosunki i zarzucił mu, że podjął i przywłaszczył sobie
oskarżenie niemieckie. Zarzut ten jest nieuzasadniony. Rząd polski nie połączył
się z Niemcami przeciwko Rządowi Sowieckiemu. Wprawdzie zwrócił się do Czerwonego
Krzyża, aby ten zbadał oskarżenie niemieckie, lecz jakiekolwiek inne stanowisko
byłoby niezrozumiałe. Rząd polski postąpiłby niezgodnie z włożonym nań
obowiązkiem, gdyby na wiadomość o niemieckim odkryciu masowych grobów polskich
pozostał wobec tej wiadomości obojętny.
Rząd Sowiecki oświadczył w
sprawie oficerów polskich, znalezionych w lesie katyńskim, że chodzi tu o
ofiary Niemców. Dlaczego więc sprzeciwia się śledztwu? Dlaczego określa je z
góry jako komedię? Wszystko to razem jest tylko ordynarnym pretekstem.
[tłumaczenie, być może
autora, prawdopodobnie za Amtliches Material... – przyp. wyd.]
Korespondent „Manchester
Guardian” pisał:
Polacy zwrócili się do
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jako do jedynego kompetentnego dla spraw
jeńców wojennych ciała, ale nigdy nie było mowy o czymś więcej, jak o ustaleniu
identyczności zmarłych wojskowych. Propozycje rządu polskiego uczynione zostały
z poczucia obowiązku wobec rodzin zmarłych, oraz z powodu nalegania opinii
publicznej. Intencją tego było polepszenie stosunków polsko-sowieckich, a nie
ich pogorszenie. Te same pojednawcze dążenia występują w żądaniach wypuszczenia ze Związku
Sowieckiego obywateli polskich.
„New York Times” we wstępnym artykule:
Zerwanie między wielkim
mocarstwem a sąsiednim krajem, przez ponury paradoks historii tym właśnie
krajem, o którego niepodległość rozpoczęła się wojna, jest złym wstępem do
generalnej próby współpracy. (...) Postępowanie tego rodzaju, jak to zrobiła
Moskwa, na podstawie absurdalnego oskarżenia, że Rząd Polski współpracuje z
hitlerowcami, jest tylko przypomnieniem innym mniejszym narodom tej spółki,
która przede wszystkim podzieliła Polskę.
„Nineteenth Century” [czerwiec
1943] komentował”:
Gdy fakt wykrycia grobów
oficerów polskich podany został przez Niemców do powszechnej wiadomości publicznej, nastrój opinii publicznej w
Polsce stał się tego rodzaju, iż niemożliwe było, aby Rząd Polski nie podjął
żadnych kroków. Zwrócił się tedy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą
o wszczęcie dochodzenia. Czerwony Krzyż nie mógł tej prośbie zadośćuczynić bez
zgody zainteresowanych mocarstw. Że co najmniej Sowiety odmówią swej zgody,
było z góry do przewidzenia. Odmowa ta zresztą nie jest nierozsądna. (...)
Jak się przedstawia sprawa z
tymi 8.300 zaginionymi oficerami polskimi? Prośba polska do Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża wydarła Sowietom ich kategoryczne twierdzenie, że ci
oficerowie wpadli do rąk niemieckich latem 1941 r. i zostali przez Niemców
wymordowani. Jeżeli jednak rząd sowiecki wiedział, że tak się sprawa
przedstawiała, dlaczego nie zakomunikował tej swojej wiadomości Rządowi
Polskiemu, w odpowiedzi na wciąż ponawiane zapytania, które Rząd Polski w
drugiej połowie 1941 r. i w początkach roku 1942 kierował do rządu sowieckiego?
I dlaczego nie było nic wiadomo o losie tych oficerów od czasu, gdy słyszano o
nich po raz ostatni (wiosna 1940) aż do chwili (lato 1941), gdy według
sowieckiej wersji mieli być wzięci do niewoli przez Niemców. Poza tym jest nie
do pojęcia, jak 8.300 oficerów, którzy jako jeńcy znajdowali się w rękach
sowieckich, mogło wpaść do niewoli niemieckiej bez wiadomości o tym władz
sowieckich. Jeżeli ci oficerowie mieli być wzięci przez wroga do niewoli, to
muszą istnieć jacyś świadkowie tego faktu, a poza tym winni być uznani za zaginionych
już w krótkim czasie po tym. Rząd Sowiecki mógł więc z łatwością, jeżeli
przypuszczał wtedy, że zaginęli oni w ten sposób, zakomunikować o tym fakcie w
chwili podpisania polsko-sowieckiej umowy w r. 1941, zamiast mówić, że zostali
oni wypuszczeni z obozów internowanych, tak ze władze polskie wciąż liczyły się
z ich przybyciem.
Sowiety odpowiedzialne są za
8.300 oficerów, ale dotychczas nie były w stanie udzielić wyjaśnień co do
miejsca ich przebywania, poza nie potwierdzoną wersją, że zostali rzekomo
zamordowani przez Niemców.
[tłumaczenie, być może
autora, prawdopodobnie za Amtliches Material... – przyp. wyd.]
Załącznik nr 12
SPRAWOZDANIE KOMISJI EKSPERTÓW
[Sprawozdanie Międzynarodowej
Komisji Lekarskiej zamieszczone jest w całości w zbiorze Zbrodnia
katyńska..., jw. s. 144-147. Nie wydawało się celowe jeszcze raz
przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor je omawia. – Uwaga
wydawcy]
[4 zdjęcia w oryginale,
opis:]
U GÓRY: Dwa wypadki potrójnego strzału w potylicę.
Otwory wylotowe w czaszce, z charakterystycznym wyrwaniem kości.
U DOŁU: Charakterystyczne otwory wlotowe kuli w
potylicy zamordowanych.
Załącznik nr 13
POLSKI CZERWONY KRZYŻ W KATYNIU
Udział lekarzy i sanitariuszy
polskich przy ekshumacji zwłok miał również charakter świadczenia wobec opinii
światowej. Liczba ich wobec ogromu pracy została powiększona do dwunastu. Niemcom personel polski był przede wszystkim
potrzebny przy identyfikacji zwłok, odczytywaniu znalezionych dokumentów,
listów itp. Dla strony polskiej ekipa sanitarna polska stanowiła źródło
informacji z pierwszej ręki, zwłaszcza przy dostarczaniu odpisów dokumentów,
których część następnie została przekazana przez polski ruch podziemny rządowi
polskiemu w Londynie, gdzie przyczyniły się do rzucenia nowego światła na los
jeńców oficerów polskich z obozu w Kozielsku.
Sekretarz generalny PCK,
Kazimierz Skarżyński, w dniu 16.IV.1943 złożył zarządowi PCK raport z pobytu w
Katyniu, [44] którym stwierdzał, że:
w pobliżu Smoleńska, w miejscowości Katyń,
znajdują się częściowo odkopane groby oficerów polskich;
opierając się na oględzinach
dotychczas wydobytych zwłok, można stwierdzić, że oficerowie ci zostali
zamordowani strzałami w tył głowy, które sprawiają wrażenie niewątpliwie
fachowej egzekucji;
sądząc z papierów, znalezionych
przy zwłokach, mord nastąpił w marcu-kwietniu 1940 roku.
Na żądanie Niemców, by
przekonany przez raport swych delegatów o prawdziwości katyńskiego odkrycia,
Zarząd PCK wysłał swych przedstawicieli do „Oflagów” w Niemczech, w celu
odpowiedniego poinformowania znajdujących się tam oficerów polskich, Zarząd PCK
udzielił w dniu 19.IV.1943 pisemnej odpowiedzi, w której zaznaczył, że gotów
jest do współpracy z władzami niemieckimi w granicach przewidzianych przez
konwencję międzynarodową, żądał natomiast, by udział jego przedstawicieli
ograniczył się tylko do charakteru informacyjnego, oraz by zostały przywrócone,
zlikwidowane przedtem przez okupanta normalne jego agendy. W szczególności zaś
pismo PCK domagało się:
1) by działalność PCK była
ponownie przez władze niemieckie dopuszczona na wszystkie tereny, skąd było
rekrutowane wojsko polskie, co dotyczyło równie polskich ziem zachodnich,
oficjalnie wcielonych do Rzeszy Niemieckiej, jak również ziem wschodnich, nie
włączonych do Generalnej Gubernii;
2) by jeńcom, w razie
zwolnienia z obozu, wolno było pracować również na terenie GG, co było zakazane
od roku 1941;
3) by jeńcy nie byli wydawani z
obozów jenieckich władzom policyjnym za rzekomo popełnione przez nich
przestępstwa, oraz by kilku oficerów, osadzonych w obozach koncentracyjnych,
zamiast w obozach jeńców, natychmiast zwolniono.
Żądania te uwzględnione nie
zostały i delegaci PCK do obozów jenieckich w Niemczech – „Oflagów” – nie
pojechali. Wskutek tego władze niemieckie zmuszone były we własnym zakresie
organizować delegacje do Katynia wśród oficerów polskich, przebywających w
niemieckich obozach jenieckich.
Załącznik nr 14
KOŃCOWY RAPORT POLICJI NIEMIECKIEJ
Z DNIA 10.VI.1943
[Przekład z Amtliches
Material... końcowego raportu policji niemieckiej, Sekretarza Policji
Polowej, Voßa,
z dnia 10.VI.1943 zamieszczony jest w całości w zbiorze Zbrodnia
katyńska..., jw., s. 98-101. Nie wydawało się celowe jeszcze raz
przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor go omawia. – Uwaga
wydawcy]
Załącznik nr 15
SPRAWOZDANIE PROF. GERHARDA BUHTZA
[Przekład sprawozdania prof.
Gerharda Buhtza z Amtliches Material... zamieszczony jest w całości w
zbiorze Zbrodnia katyńska..., jw. s. 101-111. Nie wydawało się
celowe jeszcze raz przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor go
omawia. – Uwaga wydawcy]
Załącznik nr 16
JESZCZE RAZ O ŚWIADKACH SOWIECKICH
W omówieniu komunikatu komisji
sowieckiej pominięty został cały szereg zeznań świadków sowieckich na różne
okoliczności, które to zeznania tenże komunikat zawiera. Ocena wartości zeznań
obywateli sowieckich, znajdujących się w zasięgu władzy sowieckiej, poruszona
została kilkakrotnie. Dodać należy, że jeżeli w pewnych ustępach figurowała
polemika z zeznaniami niektórych tylko świadków, to nie miała ona na celu
podważenia treści ich zeznań, a treści samego komunikatu. Albowiem procedura
sądowo-śledcza w Sowietach jest tego rodzaju, że nie tylko nie gwarantuje
autentyczności zeznań świadków, ale nie przekonuje nikogo, czy ludzie
wymienieni w tej procedurze w charakterze świadków egzystują naprawdę. Jakaś
zatem Michajłowa czy Konachowskaja mogą istnieć istotnie, ale równie dobrze
mogą nie istnieć wcale. A jeżeli istnieją, mogą zeznawać tak lub inaczej, mogą
milczeć lub opowiadać, ale to tylko, co im odnośne władze sowieckie opowiadać
każą. [45] Jak dalece system ten jest w Sowietach
rozpowszechniony i zresztą notorycznie znany, świadczyć może ogromna ilość
przykładów z techniki sowieckiego przewodu sądowego, który w niektórych
wypadkach okrywa tę technikę nawet śmiesznością i doprowadza do absurdu. Z
liczby tych przykładów zacytować można kilka z głośnych przed wojną na cały
świat tak zwanych procesów moskiewskich, w czasie których oskarżeni przyznawali
się do rzeczy fizycznie niemożliwych. I tak na przykład:
Oskarżony Dawid wskazał jako
miejsce spotkania z Trockim nie istniejący w Norwegii hotel, Natan Lurie
otrzymywał od nie istniejącego jeszcze w 1932 roku Gestapo instrukcje, a
Bermann konspirował w roku 1932 ze zmarłym siedem lat przedtem emigrantem
rosyjskim. Podobną rozmowę z nieboszczykiem przeprowadził w analogicznych
prawie okolicznościach profesor Ramsin, a Piatakow leciał samolotem-widmo z
Berlina do Oslo. Sąd zeznań tych nie kwestionował. [... w styczniu 1937 roku]
oskarżony Lifschütz
wyrecytował jednym tchem, iż w ciągu pięciu lat, to jest od 1932- 1936 spowodował 10.380 katastrof
kolejowych, czyli pięć katastrof dziennie! A podobne zeznania mnożyć można w
setki.
(Sylwester Mora, Piotr
Zwierniak: Sprawiedliwość sowiecka,
Rzym 1945, s. 58-59.) [46]
Jeżeli w ten sposób zeznają w
Sowietach oskarżeni, którzy w gruncie rzeczy nie mają nic do stracenia, to
czegoż spodziewać się można po świadkach, którzy utracić mogą życie w wypadku
złożenia niedogodnych dla władz zeznań?
Nie jest zatem w procedurze
sowieckiej objawem niezwykłym, bądź wynikiem fatalnej omyłki w druku, że
świadek (prawdopodobnie zresztą mityczny) Jegorow, opowiadał w marcu, co się
działo w kwietniu... ale jest objawem w
tej procedurze z kategorii notorycznych.
Nie istnieją zaś żadne względy,
dla których zeznania innych świadków, wymienionych w komunikacie komisji
sowieckiej, miałyby budzić większe zaufanie niż zeznanie świadka Jegorowa.
POSŁOWIE
[do niemieckiego wydania tej
książki, 1983]
W 1949 roku ta książka jako
pierwsza mówiła o Katyniu. Ukazała się w ośmiu językach, ale od wielu już lat
jest wyczerpana i z tajemniczego powodu znika z bibliotek i katalogów.
Recenzje z niej ukazały się
w szesnastu językach – dosłownie na
wszystkich kontynentach. Potem pojawiło się jeszcze wiele książek, zgodnie z
prawdą opisujących zbrodnię katyńską. Szczególnie ważna była książka prof. J.K.
Zawodnego: Death in the Forest – The Story of Katyn Massacre. Notre Dame
Press, USA, 1962. [47] Zawiera ona mianowicie nadzwyczaj bogaty
materiał, świadczący, do jakiego stopnia i jakimi sposobami wielkie zachodnie
mocarstwa, sojusznicy Związku Sowieckiego w ubiegłej wojnie, pragnęły zakryć
prawdę, nie dopuścić do jej ujawnienia i tym samym oczyścić Związek Sowiecki z
oskarżenia o tę zbrodnię. Doszło do takiego paradoksu, jednego z większych w
historii, że zwycięskie Zjednoczone
Narody – pragnące występować w imieniu sprawiedliwości i ludzkiej moralności –
dopuściły do Trybunału Norymberskiego, mającego sądzić zbrodniarzy wojennych,
przedstawiciela sowieckiego, jednak w roli nie oskarżonego, lecz oskarżyciela.
To prawda, że obeszło się bez
szczególnego skandalu w historii ludzkości, którym byłoby danie wiary
oskarżeniu największych przestępców. Ale wszystko przezornie załatwiono po
cichu i sprawę katyńską zdjęto z aktu oskarżenia. Było więc tak, jakby cały świat wiedział już,
kto popełnił zbrodnię, a nie wiedział tylko najwyższy trybunał tego świata.
Mówiąc po prostu, nie chciał o tym wiedzieć.
W końcu Niemców nie oskarżono o
tę zbrodnię. Co z tego wynika? Cóż to więc znaczy, kto tego dokonał?
Zamordowano 15 tysięcy oficerów internowanych na tym samym terytorium, a
wyrażając to ścisłymi formułami prawnymi:
„Naruszono postanowienia
czwartej konwencji Haskiej z 18 października 1907 roku o prawach wojennych, a
także artykuł 6 Karty Narodów Zjednoczonych, określający przestępstwa
popełnione w czasie wojny.”
Sojusznicy znali sprawę
Katynia, całą o nim prawdę, począwszy od pierwszych poszukiwań zaginionych bez
wieści polskich oficerów. Już 7 lutego 1942 roku amerykański ambasador w Moskwie, admirał
William H.S. Standley, otrzymał z
polskich źródeł pierwsze doniesienia o
zaginionych bez śladu. Skierował szczegółowe doniesienie do Departamentu
Stanu w Waszyngtonie. 30 kwietnia 1943 roku attaché wojskowy przy
amerykańskiej misji w Kairze, podpułkownik Szymański, przekazał na ręce
kierownika wywiadu amerykańskiego George B. Stronga raport o przyznaniu się Mierkułowa i Berii, że
popełnili oni „ogromny błąd”. Podobnie brzmiący raport przesłał podpułkownik L.
Hulls swoim brytyjskim zwierzchnikom.
Wiosną tego samego roku szef wschodnioeuropejskiej sekcji amerykańskiego
wywiadu, pułkownik Downs Yeaton, zarządził utworzenie tajnej kartoteki,
odnoszącej się do Katynia. Niedługo potem John F. Carter, szef ściśle poufnej
sekcji przy osobie prezydenta Roosevelta, przekazał temu ostatniemu ustny
raport, w którym potwierdził na podstawie zebranych przez siebie informacji, że
doniesienia niemieckie są prawdziwe: masowy mord w Katyniu został popełniony
przez bolszewików. Ale prezydent nakazał mu zachowanie tej sprawy w
najściślejszej tajemnicy.
22 maja 1945 roku u generała
Claytona L. Bissella, zastępcy szefa wydziału G-2 ministerstwa obrony USA,
zameldował się podpułkownik John H. Van Vliet, który razem z innymi jeńcami
wojennymi, więzionymi w Niemczech, został wysłany przez Niemców do Katynia, dla
obejrzenia ekshumacji. Zeznał o tym, co widział na własne oczy. Generał Bissell
rozkazał mu zachowanie całkowitego milczenia i opatrzył meldunek tego oficera
pieczęcią: „Top Secret”. Ten meldunek zaginął.
Tak więc państwa sojusznicze
były w posiadaniu następujących informacji:
1) raport Szymańskiego;
2) raport wywiadu brytyjskiego;
3) wyczerpujące raporty wywiadu polskiego;
4) raport admirała Williama H. Standley’a, ambasadora USA w
Moskwie, 1941-1943;
5) raport Johna F. Cartera, przekazany
prezydentowi Rooseveltowi;
6) raport Anthony J. Drexela, ambasadora przy
polskim i innych emigracyjnych rządach w Londynie;
7) raport podpułkownika J. H. Van Vlieta;
8) Memorandum, sporządzone przez ambasadora
George H. Earle’a, byłego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Austrii i Bułgarii,
w czasie wojny przebywającego w Turcji, w funkcji wysłannika prezydenta dla
spraw bałkańskich.
Nie będę tutaj pisać o
zagadkowej śmierci generała Sikorskiego. Wymagałoby to szerokich wyjaśnień.
Generał zginął w tym samym roku 1943, w którym nie zdecydował się na ustępstwa
w tej sprawie.
Gdy w maju 1944 roku ambasador
George Earle spotkał się z Rooseveltem, by osobiście przekazać mu swoje memorandum,
gdzie w pełni potwierdzała się wina bolszewików, Roosevelt powiedział mu: „To
wszystko jest tylko niemiecką propagandą”. Ale Earle nie poddał się. W rok
później, w marcu 1945, uzupełniwszy poprzednie dane, napisał do Roosevelta
uprzedzając go, że zamierza opublikować wszystko, co jest mu wiadome. W
odpowiedzi otrzymał list z Białego Domu, datowany 24 marca 1945, w którym
Roosevelt wprost zabronił mu publikacji tego materiału. A
niedługo potem Earle został wysłany „służbowo” na wyspę Samoa na Oceanie
Spokojnym.
Gdy dziewięciu amerykańskich
członków Kongresu polskiego pochodzenia wystąpiło z żądaniem ujawnienia prawdy
o Katyniu, otrzymali odpowiedź, że chodzi tutaj o raporty „Top Secret”.
Dopiero moja książka zrobiła
pierwszy wyłom w powszechnej świadomości. Potem nie można już było utrzymać
pełnego milczenia, tym bardziej, że pojawiły się jeszcze inne publikacje o
Katyniu, a także i dlatego że zaszły określone polityczne okoliczności i
powiązane z nimi nastroje, których nie będę tu omawiać.
18 września 1951 roku została
utworzona „Specjalna Komisja Kongresu USA dla badania okoliczności masowego
morderstwa w Katyniu”. Komisja wykonała olbrzymią pracę. Przesłuchała świadków
kolejno w Waszyngtonie, Chicago, Londynie, Frankfurcie, Berlinie i Neapolu – i
znów w Waszyngtonie po powrocie Komisji z Europy. Pod przewodnictwem członka
Kongresu Ray J. Maddena – od 11 października 1951 do 14 listopada 1952 roku –
komisja przesłuchała 103 świadków, zbadała 220 dokumentów i dowodów rzeczowych,
przyjęła do wiadomości z górą 100 pisemnych oświadczeń tych, którzy nie mogli
osobiście stawić się przed komisją.
Ja wystąpiłem przed tą komisją
w charakterze, po pierwsze, świadka, po drugie – eksperta oceniającego
oficjalny sowiecki komunikat, w którym zbrodnię przypisywano Niemcom.
Pośród świadków pojawił się
także zastępca szefa amerykańskiego wywiadu wojennego generał Bissell. Na
pytanie, dlaczego ukrył raport podpułkownika Van Vlieta, generał prostodusznie
odpowiedział: „Ten raport wydawał się „Top Secret”, gdyż w tym czasie prezydent
Roosevelt starał się o pomoc Związku Sowieckiego w wojnie z Japonią. Był
rozkaz, aby zapobiegać wszystkiemu, co mogłoby wywołać ochłodzenie stosunków
sowiecko-amerykańskich. Polska nie mogła pomóc Ameryce w wojnie z Japonią, a
Związek Sowiecki mógł. To jest rzeczowa strona zagadnienia!” Na pytanie, jak
mogło się zdarzyć, ze raport zniknął z wojennego archiwum, generał Bissell nie
potrafił dać odpowiedzi.
Komisja Kongresu wszechstronnie
zbadała sprawę katyńskiego masowego mordu i jego sprawców. Nie tylko w pełni
potwierdziło się to, co ja napisałem w swojej książce, ale ujawniło się także
szereg szczegółów i dokumentów. Krok po kroku wyjaśniło się wszystko – w tej
sprawie nie ma już tajemnic. Komisja Kongresu ogłosiła w kilku tomach rezultaty
swych dochodzeń (na prawach rękopisu) – tutaj włączono wypowiedzi świadków,
zdjęcia dowodów rzeczowych, fotokopie dokumentów, fotografie z miejsca kaźni,
tabele, dane liczbowe, dokładny wykaz zaginionych oficerów, a także listę zamordowanych
w Katyniu i potem ekshumowanych. Można dzisiaj powiedzieć, że sprawa wyjaśniona
została w całej pełni. Nie ma już dziś najmniejszej wątpliwości, że ta zbrodnia
została popełniona przez Sowiety.
W roku 1952 Komisja Kongresu jednogłośnie przyjęła uchwałę,
aby rezultaty badania przedłożyć Narodom
Zjednoczonym, w celu powołania międzynarodowego trybunału, który miałby osądzić
sprawców przestępstwa. W wypadku, jeśli by plenarne posiedzenie Organizacji
Narodów Zjednoczonych uchwaliło, że nie ma uprawnień do powołania takiego
trybunału sprawiedliwości, komisja Kongresu postanowiła zwrócić się do
prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby on z własnej inicjatywy powołał
międzynarodowy trybunał sprawiedliwości, złożony z przedstawicieli wszystkich
narodów, w tym także Niemiec i Związku Sowieckiego.
Wiele jest do powiedzenia o
wymordowaniu ponad 4.000 polskich
oficerów, których zwłoki odnaleziono w Katyniu. Należało jednak czynić
poszukiwania, aby wyjaśnić, gdzie i w jakich okolicznościach wymordowano 10.000
pozostałych zaginionych polskich oficerów, których zwłok nie znaleziono w
Katyniu, a których rząd sowiecki internował w obozach Starobielska i Ostaszkowa
i którzy w tym samym czasie i w podobnych okolicznościach, jak oficerowie z
obozu w Kozielsku w Katyniu, zostali wymordowani i zniknęli w dotąd nieznanych
miejscach na powierzchni ziemi. Prześledzenie ich losu byłoby właściwie niezbyt
trudne, gdyż od dnia ich wywiezienia nagromadziło się sporo informacji i
bezpośrednich przekazów. Ponad 6 tysięcy jeńców wojennych z Ostaszkowa
wywieziono na stację Bołogoje na trasie kolejowej Leningrad-Moskwa, gdzie ślad
ich zgubił się w bezkresnych lasach, rozciągających się na północny wschód od
stacji. Zaś oficerów ze Starobielska – wywieziono do miejscowości Dergacze,
koło Charkowa.
Nic z tego, co wysunęła
Komisja Kongresu nie spełniło się.
Polityka Stanów Zjednoczonych po wojnie w Korei uległa zmianie. Wyrzekła się
wszelkich dążeń do „oswobadzania uciśnionych narodów spod komunistycznego jarzma”.
Odnowiono współpracę ze Związkiem Sowieckim i politykę odprężenia, życzono
sobie jak najlepszych stosunków w imię „pokojowego współistnienia”.
Polityka ustępstw wobec
komunistycznego bloku osiągnęła apogeum za czasów prezydentury Kennedy’ego i
Nixona. Sprawa popełnionego w czasie wojny i po wojnie sowieckiego przestępstwa
przestała interesować Biały Dom. Postanowienia Komisji Kongresu, odnoszące się
do zbrodni katyńskiej zostały przekazane do archiwum.
O rozpoczęciu poszukiwań
tyczących okoliczności zamordowania przez Sowiety pozostałych 10 tysięcy
polskich oficerów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie nie mogło już być mowy
ani wtedy, ani dzisiaj.
W ten sposób doszliśmy do
dzisiejszego paradoksalnego stanu. Nie jestem prawnikiem z wykształcenia. Nie
wiem, czy zatajenie lub zatuszowanie widocznego przestępstwa ze strony nie
pojedynczych osób, ale organizacji państwowych, a na domiar wielkiego
mocarstwa, powinno być uznane za udział w przestępstwie. Gdy postępują tak
najwyższe autorytety świata, uznają się zawsze za niewinnych. Jestem z
wykształcenia przyrodnikiem, a mój profesor zoologii przedkładał mi: „Nigdy nie
zapominaj, że przedstawienie jakiegoś stanu rzeczy, jakiejś prawdy, możliwe
jest tylko na bazie porównania. Tylko wiedza porównawcza jest prawdziwą wiedzą,
reszta to spekulacja”. Trzymam się tej zasady. Dlatego sądzę, że przestępstwo
katyńskie, przestępstwo niewątpliwe, o którym – jak się to mówi – „wie cały
świat” – jest prawdziwym kluczem do poznania naszej współczesności, którą
nazwałem paradoksalną.
Jeśli wziąć pod uwagę, że obok
tego przestępstwa – które zostało zatuszowane, na które przymyka się oczy, o
którym nie lubi się już mówić, a także że nikt już nie myśli o tym, by szukać
sprawców wymordowania 10.000 ludzi, nie wiadomo gdzie przez tych morderców
zagrzebanych, gdyż przeszkadzają temu potężne aparaty wielkich mocarstw –
istnieje taki fakt, że te same aparaty wielkich mocarstw od lat trzymają w
więzieniu 88-letniego starca, który nikogo nie zabił, nikogo nie zamordował. A
kto powiedziałby tylko słówko o jego uwolnieniu, zostały raczej uznany sam za
przestępcę.
To Rudolf Heß,
zastępca Hitlera, który w roku 1941 uciekł samolotem do Anglii, aby
pertraktować z nią o pokój, a przecież pokój jest dzisiaj świętością! Jest
oczywiście prawdą, że jego poglądy na każdą sprawę były dla mnie nie do
przyjęcia, jak to jest z każdym socjalistycznym totalitaryzmem, choć nie wiem,
czy on to jeszcze dzisiaj wyznaje. Ale komuniści na całym świecie mogą sobie
chodzić na swobodzie, a Heß przecież nikogo nie zamordował. Jak objaśnić
ten jego sprzeciw? Można go objaśnić w ten sposób, jak się mówi, że pragnął on
przeciągnąć Wielką Brytanię na płaszczyznę antysowiecką. No dobrze, to inna
sprawa, ale przecież nikogo nie zamordował. Czy jest większe przestępstwo od
przestępstwa mordu?
Bądźmy szczerzy. Lubimy
potępiać innych. Zaraz po wybuchu zarazy bolszewickiej moskiewski patriarcha
Tichon rzucił na nich klątwę. Nie odegrało to specjalnej roli, ale mimo
wszystko anatema rozebrzmiała z wysokości patriarchalnego stolca. A w Polsce
żaden biskup, żaden prymas nie odprawił ani jednego nabożeństwa żałobnego za
zamordowanych w Katyniu – czy także za tych z Ostaszkowa i Starobielska.
Kiedy został wybrany nowy
papież, Polak, Jan-Paweł II, naród nie posiadał się z radości. Korzystając z
tego wystąpiłem na łamach paryskiej „Kultury” z propozycją, aby poprosić Jego
Świątobliwość o odprawienie uroczystego nabożeństwa żałobnego za dusze... Za
dusze Polaków, zamordowanych w Katyniu i innych miejscach. Za dobrych Polaków,
„kwiat Narodu”, jak w swojej pięknej książce o nich napisanej powiedział graf
Czapski.
Moją propozycję podchwyciło
kilka tysięcy Polaków w Ameryce i z prośbą o odprawienie żałobnego nabożeństwo
przesłali też do Rzymu pieniężną ofiarę. Prosząc o Mszę za dusze i tylko za
dusze. Papież Jan-Paweł II odmówił jednak odprawienia uroczystej Mszy za
pomordowanych i ta odmowa uzyskała całą powagę związaną z jego urzędem.
Naturalnie nie określił głównej przyczyny, ale ona jest znana, chodzi przede
wszystkim o to, aby nie pobudzać i nie rozgniewać komunistów. Bo nawet jeśli
nie przypomina się, że to właśnie oni są sprawcami zbrodni – drażni ich samo
wymienianie nazwy „Katyń”. Uważają przypominanie tego słowa za agresję, za
nagonkę na nich. A Papież jak i inni kochający pokój, pragnąłby „odprężenia” i
miłości bliźniego.
Z Heßem jest nieco
inaczej. Należy strzec go wszystkim siłami wielkich mocarstw, póki ten starzec
nie zemrze w więzieniu. [48] W innym wypadku naruszono by „odprężenie”. Heß
musi więc być strzeżony, choć nigdy nikogo nie zamordował. Gdzie zaś pozbawiono
życia 10 tysięcy ludzi, których obejmuje wspólne pojęcie „Katynia”, o tym
pewnie nie dowiemy się rychło, a być może – nie dowiemy się nigdy.
Styczeń 1983
(Przełożył z niemieckiego Jacek Trznadel)
(Nachwort, 1983, do
wydania Katyń – ungesühntes Verbrechen, Possev 1983; przeł. z
polskiego Gotthold Rhode)
[1] W oryginale autora: „okupacji”. (przyp. wyd.)
[2] W oryginalnym maszynopisie, stanowiącym podstawę obecnego, pierwszego polskiego wydania, Autor przypinał zdjęcia wewnątrz tekstu. Ponieważ wydawca dysponował jedynie kserokopią niezbyt dużej jakości, zdjęć tych nie można było skopiować do obecnego wydania. Te zdjęcia, które udało się odnaleźć z innych źródeł, zostały umieszczone – ze względów technicznych – na osobnej wkładce. Czytelnik skojarzy je z łatwością ze wzmiankowanymi w tekście. Aby jednak nie naruszać toku wykładu Autora, za każdym razem sygnalizuję w tekście miejsce, gdzie w oryginale znajdowało się zdjęcie. Jeśli chodzi o zdjęcia, wiernosci tekstowi Autora nie dochowało zresztą żadne ze znanych mi wydań obcojęzycznych. (przyp. wyd.)
[3] Cytowane za: The Polish White Book, Republic of Poland, Ministry for Foreign Affairs, Roy Publishers, New York. (przyp. wyd.)
[4] Na posiedzeniu Rady Komisarzy Ludowych ZSSR w dniu 31 października 1939 Mołotow oświadczył, co następuje:
„Rząd angielski zadeklarował, iż celem wojny prowadzonej przeciwko Niemcom jest ni mniej ni więcej, jak tylko zniszczenie hitleryzmu. Wynika z tego, że Anglicy i Francuzi wypowiedzieli Niemcom pewnego rodzaju wojnę ideologiczną, która nasuwa podobieństwo do dawnych wojen religijnych... Absolutnie nic nie usprawiedliwia tego rodzaju wojny. Można przyjąć lub odrzucić koncepcję ideologiczną hitlerowską, podobnie jak każdy system ideologiczny. Jest to sprawa opinii publicznej. Ale trzeba, by świat wreszcie zrozumiał, że nie wolno niszczyć żadnej ideologii przemocą, nie wolno jej gwałcić drogą wojny. Jest rzeczą nie tylko nierozsądną, ale wręcz zbrodniczą prowadzić wojnę celem zniszczenia hitleryzmu, pod maską walki o dobro demokracji. (przypis autora)
[5] Najprawdopodobniej ustęp ten autor pisał w r. 1945, we Włoszech. (przyp. wyd.)
[6] Dekretem z dnia 27 grudnia 1932 (Zbiór praw 1932, 84-516) wprowadzającym system przymusowych paszportów wewnętrznych, wszystkim obywatelom Związku Radzieckiego cofnięto prawo swobodnego podróżowania i poruszania się w granicach państwa. Nieobecność każdego obywatela w jego miejscu zamieszkania w przeciągu 24 godzin winna być niezwłocznie meldowana odnośnym władzom policyjnym. Wjazd lub wejście do miast o znaczeniu przemysłowym i strefy je otaczającej (od 20 do 100 km) wymaga specjalnych zezwoleń.
Dekret z dnia 8 czerwca 1934 r. (Ogłoszony w "Izwiestijach" 9.VI. 34) brzmi:
„W wypadku dezercji osoby wojskowej, dorośli członkowie jego rodziny, jeżeli są współuczestnikami tego aktu zdrady lub jeżeli wiedzieli o zamierzeniu i nie donieśli odnośnym władzom, ulegną karze więzienia od lat 5 do 10, oraz konfiskacie mienia. Inni dorośli członkowie rodziny pozbawieni zostaną prawa wyborczego i deportowani do odległych miejscowości Syberii.”
Dekret z dnia 26 marca i 24 lipca 1940 r. wprowadza, za samowolną zmianę zatrudnienia, opuszczenia miejsca pracy, spóźnienia i lenistwo – karę ciężkich robót przymusowych. (przyp. autora)
[7] Prawdopodobnie tylko 4: Smorawiński, Bohaterewicz, Wołkowicki i kmdr Czernicki. (przyp. wyd.)
[8] Relacja płk Libkind-Lubodzieckiego, por. Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów, 1982, s. 51-52. (przyp. wyd.)
[9] Prawdopodobnie chodzi o Władysława Jana Furtka, więźnia griazowca. Jeśli tak, nie jest to właściwie pseudonim. (przyp. wyd.)
[10] Profesor Swianiewicz przewieziony został do Moskwy i osadzony w więzieniu, skąd nie chciano go wypuścić nawet po roku 1941 i ogłoszeniu tzw. "amnestii" dla wszystkich Polaków. Z więzienia udało się go wydostać jedynie na skutek kilkakrotnych interwencji dyplomatycznych. (przypis autora)
Stwierdzenie niezupełnie ścisłe. Po uwięzieniu na Łubiance, prof. Swianiewicz otrzymał wyrok pobytu w łagrze, skąd został zwolniony po interwencjach, w czerwcu 1942. ( przyp. wyd.)
[11] Ppor. Ryszard Urbański, nauczyciel, znaleziony został w Katyniu pod Smoleńskiem i zwłoki jego opisane zostały w niemieckim zbiorze dokumentów, pod numerem rejestracyjnym 3.220. (przypis autora)
[12] We wspomnianej mowie, cytowanej już na innym miejscu, Mołotow powiedział między innymi, co następuje:
„Jedno błyskawiczne uderzenie ze strony najpierw armii niemieckiej, a następnie Armii Czerwonej, wystarczyło, aby z tego okropnego produktu Traktatu Wersalskiego, jakim była Polska, zbudowana na prześladowaniach mniejszości narodowych nie pozostało nic. Cały świat zdaje sobie sprawę, iż nie może być mowy w przyszłości o wznowieniu starej Polski.” (przyp. autora)
[13] Relację z pobytu w willi w Małachówce sporządził po latach wzorowo się tam zachowujący rtm. Narcyz Łopianowski. Por. Narcyz Łopianowski: Rozmowy z NKWD 1940-1941. Opr. A.K. Kunert. Warszawa 1990. (przyp. wydawcy)
[14] Ofiary znalezione w grobach Winnicy pochodziły z okresu przedwojennego. Por. art. J.Mackiewicza na ten temat w t. II obecnej książki: Klucz do Parku Kultury i Odpoczynku. Por. także oficjalny dokument niemiecki: Amtliches Material zum Massenmord von Winniza. Berlin 1944. (przyp. wyd.)
[15] Głównie internowani swojego czasu na Litwie i Łotwie, którzy wpadli w ręce sowieckie po anektowaniu tych państw przez Związek Sowiecki. (przypis autora)
[16] GUŁAG: Gławnoje Uprawlenije Łagierej – Główny Zarząd Obozów. (przypis autora)
[17] Generał Kazimierz Sosnkowski nigdy nie był szefem sztabu gen. Sikorskiego, ale ministrem wojny w jego rządzie. Zaś później wodzem naczelnym. (przypis autora)
[18] Jeden z tych robotników, Teofil Dolata, złożył zeznanie w 1990 roku. Spotkanie miało miejsce w kwietniu 1942 roku i w tymże miesiącu Polacy rozkopali jedną z mogił i umieścili na niej brzozowe krzyże. Por. J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii. Warszawa 1994. (przyp. wyd.)
[19] „Skit”, czyli pustelnia, było nazwą nadaną jednemu z budynków poklasztornych, w którym siedzieli jeńcy. (przypis autora)
[20] Por. analizę, także tekstologiczną, pamiętnika Solskiego w książce: J.Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw. Tekst pamiętnika Solskiego poprawiono częściowo według wydania Pamiętników katyńskich, Ed. Spotkania 1990, oraz tekstów opracowanych w 1943 r. w Krakowie w biurze prof. Robla i odnalezionych w r. 1991 w specjalnej skrytce. (przyp. wyd.)
[21] Prawdopodobnie stało się to dopiero na lotnisku w Białymstoku, 1 maja, podczas powrotu Komisji. Por. zeznanie dr Tramsena w Hearings... (pełny zapis skrótu źródła na końcu, w Bibliografii Mackiewicza). (przyp. wyd.)
[22] Prawdopodobnie jednak wiadomość o „odosobnionym” lotnisku była prawdziwa. Chodziło o „międzylądowanie” w Białymstoku. Por. przypis wyżej. (przyp. wyd.)
[23] Mackiewicz pominął dwu ważnych członków tej delegacji: pisarzy, F. Goetla i E. Skiwskiego. Pierwszego oskarżano o kolaborację, drugi był kolaborantem niemieckim. (przyp. wyd.)
[24] Por. pilot Rowiński przybył do Katynia 17 kwietnia, we wstępnym okresie ekshumacji. W swoich notatkach mówi o „przypuszczalnym obszarze pochowania” i „przypuszczalnym... grobie masowym”. I ten właśnie obszar zakreśla w szkicu terenu, zaznaczając 4 wykopane doły, z których dokonywano ekshumacji. (Hearings...) (przyp. wyd.)
[25] W oryginale autor przekreślił dalszy ciąg zdania: słusznie, czy niesłusznie, dziś wydaje mi się raczej... niesłusznie. Jednak pierwodruk tego fragmentu w piśmie „Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 10 (19 stycznia) – zawiera te słowa, zakończone wykrzyknikiem. (przyp. wyd.)
[26] W oryginale autor skreślił zdania: „Natomiast zdania różnych dygnitarzy podziemnych są podzielone. Jedni twierdzą, że jechać należy, inni, że byłaby to obraza naszego „sojusznika” i wpadanie na prowokację niemiecką.” (przyp. wyd.)
[27] W oryginale fragment skreślony: „w taką samą czy podobną wiosnę. Co myśleli. Co mówili, szeptali?” (przyp. wyd.)
[28] W oryginale zdanie skreślone: „Tego nam jednak rozgłaszać nie wolno.” (przyp. wyd.)
[29] W oryginale akapit skreślony przez autora: „Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza Geheime Feldpolizei Voßa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że w siedmiu grobach znaleziono 4.143 zwłoki. Tylko.” (przyp. wyd.)
[30] Warto pamiętać, że internowani w niemieckich Oflagach oficerowie Polacy pochodzenia żydowskiego nie zostali poddani eksterminacji i przeżyli. (przyp. wyd.)
[31] By³ to oddzia³ ³¹cznoœci 537 (Nachrichtenregiment 537), dowodzony w 1943 przez p³k. Ahrensa. (przyp. wyd.)
[32] Komunikat sowiecki za przyczynę rozstrzelania Aleksandra Jegorowa podaje rzekomo przezeń rozsiewane wątpliwości w autentyczność niemieckiej relacji. (przypis autora)
Jest to cała złożona, fałszywa całkowicie historia, którą opowiada Komunikat sowiecki. (przyp wyd.)
[33] Zdaniem ostatnim autor zastąpił zdanie skreślone: „Po wyparciu wojsk niemieckich ze Smoleńska i ponownym wkroczeniu doń Armii Czerwonej, w początkach r. 1944 rząd sowiecki ogłosił następ[ującą] enuncjację, którą zamieszczamy in extenso:” (przyp.wyd.)
[34] To ostatnie zdanie jest niezupełnie ścisłe i jakby koliduje z dotychczasowymi wywodami autora. W urzędowej publikacji niemieckiej Amtliches Material Niemcy podali liczbę wydobytych zwłok, bez szacunku tzw. grobu nr 8. Jednak, jak wykazałem w książce Powrót rozstrzelanej Armii, nie zwrócono dotąd uwagi, że spis niemiecki pomija wiele numerów i w efekcie wykazuje tylko liczbę 4.027 wydobytych zwłok (bez grobu nr 8)! Problemy list ofiar Katynia nie były poddane historycznej analizie. (przyp. wyd.)
[35] Ilość zwłok znalezionych w Katyniu nie była objęta ścisłą tajemnicą Polski Podziemnej. Musieli o tym wiedzieć Niemcy. (przyp. wyd.)
[36] Twierdzenie nieścisłe. Z siedmiu rosyjskich świadków, zeznających przed władzami niemieckimi, w komunikacie Burdenki przytacza się nazwiska jedynie dwu przesłuchiwanych. Dwu określa się jako zmarłych, o trzech wiadomo, że uszli na Zachód. Jednak Komunikat Burdenki wymienia nazwiska aż sześćdziesięciu świadków (w tym zapewne nazwiska wymyślone), a przesłuchano ich stu dziewięciu, jak świadczą tajne do niedawna Regesty akt śledczych w sprawie Katynia. Por.: J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, rozdz. Rosyjscy świadkowie Katynia. (przyp. wyd.)
[37] Słowem „większość” zastąpiono nie bardzo jasne słowo autora „gros”. (przyp. wyd.)
[38] Jeszcze w 1990 roku na wiosnę, gdy byłem w lesie katyńskim, po prawej stronie drogi leśnej wiodącej do nowego pomnika katyńskiego, znajdował się pomniczek z czarnego marmuru, upamiętniający 500 rozstrzelanych więźniów rosyjskich. Śladem komunikatu Burdenki przebudowywano i rzeczywistość. (przyp. wyd.)
[39] Maszynopis autora proponuje zamieszczenie tu fotokopii oryginału francuskiego z Amtliches Material..., 1943.
[40] Dzisiaj dysponujemy pełnymi spisami poszczególnych transportów, opublikowanych z archiwów rosyjskich NKWD. (przyp. wyd.)
[41] Brak tego nazwiska na listach katyńskich, także NKWD. (przyp. wyd.)
[42] Jak wynika z nie publikowanych Regestów akt śledczych mordu katyńskiego (ros.), prawdopodobnie chodziło najpierw o ścisłą izolację w samym obozie, z którego wysłano ich do Moskwy w marcu 1940. Wszyscy, w liczbie 10, zginęli prócz ks. F. Tyczkowskiego. Por. J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw.
[43] Józef Czapski: Wspomnienia starobielskie. Rzym 1945.
[44] Por. Kazimierz Skarżyński: Katyń. Paryż-Warszawa 1988, 1990. Editions Dembinski. (Zawiera raport K. Skarżyńskiego z czerwca 1943 i jego raport spisany na emigracji w roku 1946. ) – przyp. wyd.
[45] W 1990 roku w Gniezdowie spotkałem się z jednym ze świadków „komisji Burdenki”, Michaiłem Kriwoziercewem. Opowiadał, jak dano im w końcu 1943 r. gotowe, sfabrykowane oświadczenia do podpisania. (przyp. wyd.)
[46] Wydana pod pseudonimami praca Kazimierza Zamorskiego i Stanisława Starzewskiego. (przyp. wyd.)
[47] Wydanie polskie: Katyń. Z przedmową Z. Brzezińskiego. Paris 1989. Ed. Spotkania. (przyp. wyd.)
[48] W 1987 r. Heß popełnił samobójstwo w więzieniu w Spandau. (przyp. wyd.)