JÓZEF MACKIEWICZ

 

 

KATYŃ – ZBRODNIA BEZ SĄDU I KARY


 

 


Polska Fundacja Katyńska składa serdeczne podziękowanie

 córce Józefa Mackiewicza, pani Halinie Mackiewicz,

za zezwolenie na druk tej książki z przeznaczeniem wpływów z jej sprzedaży

 na budowę cmentarzy wojskowych w Katyniu, Miednoje i w Charkowie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wpływy z rozpowszechniania tego dzieła

przeznaczone są na budowę polskich cmentarzy wojskowych

w Katyniu, Miednoje i Charkowie

Nr konta: Polska Fundacja Katyńska

PKO BP XV O/Warszawa,   10201156-5988-270-1

 

 


 

 

 

JÓZEF MACKIEWICZ




 

KATYŃ – ZBRODNIA BEZ SĄDU I KARY

 

 

 

 

Zebrał i opracował Jacek Trznadel

 

 

 

 

 

 

POLSKA FUNDACJA KATYŃSKA

WYDAWNICTWO ANTYK MARCIN DYBOWSKI

WARSZAWA 1997

 

 

ZESZYTY KATYŃSKIE NR  7

Polska Fundacja Katyńska

Niezależny Komitet Historyczny Badania Zbrodni Katyńskiej:

ISSN 1426-4064

ISBN 83-905877-1-8

 

 

© Halina Mackiewicz, Polska Fundacja Katyńska,  Zeszyty Katyńskie 1997

© Opracowanie: Jacek Trznadel, 1997

 

 

 

Nakład sfinansowany przez Polską Fundację Katyńską

wykonany przez Wydawnictwo ANTYK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ISBN 83-86482-32-X

Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski

05-806 Komorów, ul. Klonowa 10a

tel. / fax (Warszawa) 7580359

 

Księgarnia ANTYK, Warszawa, Pl. Trzech Krzyży 3, tel. 6220297


 

 


Tom pierwszy   


 

 

MORDERCY Z LASU KATYŃSKIEGO

(pierwsze wydanie wersji polskiej)

 

 

 



 

 

 


 

 

 

 

CZĘŚĆ I:

OD SPISKU POLITYCZNEGO DO BEZKARNEJ ZBRODNI

 

 

 

           

ROZDZIAŁ I  


NAJWIĘKSZY SPISEK PRZECIW POKOJOWI ŚWIATA

 

Koniec lata i jesień roku 1939, w tej części globu ziemskiego, gdzie wybuchła druga wojna światowa, odznaczyły się wyjątkowo ciepłą i równą pogodą.  O tej porze w Polsce wszystkie przedmioty na ziemi, i nawet dalekie horyzonty płaskiego kraju, nabierają ostrości konturów. Widoczność z nieba jest wspaniała i kto leci samolotem, ma pod sobą wyraźnie zarysowaną mapę, na której z trudem jedynie daje się ukrywać obiekty wojskowe.  Ten zatem, kto chce wojny, nie może sobie wymarzyć lepszych do jej prowadzenia warunków.

Że Adolf Hitler jej chciał, nie ulega dziś żadnej wątpliwości, a wszelkie warunki, do atmosferycznych włącznie, zdawały się mu sprzyjać i w jego zamiarze utwierdzać. Jedna mu tylko okoliczność pozostała do rozważenia, ta mianowicie, że za granicami Polski, na którą napad rozpracowany już był w najdrobniejszych szczegółach przez niemiecki sztab generalny, leży Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich. Acz siła bojowa tego mocarstwa nie była na ogół wysoko szacowana, wszakże jego wielkość, ustrój totalitarny, bogactwa naturalne, przestrzenie niezmierzone itd. stwarzały czynnik, który w każdym, najlepiej przewidzianym planie wojennym, pozostawał wielką niewiadomą. Ponieważ zaś stosunek Związku Sowieckiego do Niemiec (zwłaszcza w okresie zajmowania [1] Czechosłowacji) i Niemiec do Związku Sowieckiego był raczej wrogi, przeto wybuch konfliktu stawiał Hitlera przed alternatywą kolidującą z jego zasadniczą koncepcją wojny błyskawicznej (Blitzkrieg). Groził mu długotrwałą wojną na dwa fronty (Zweifrontkrieg), której Hitler za wszelką cenę chciał uniknąć. Należy przypuszczać, że nawet za cenę odstąpienia od swoich dalszych zamiarów wojenno-imperialnych.

W ten sposób, mimo największego napięcia wojennego, jakie przeżywała Europa, wytworzył się układ polityczny, w którym zagadnienie: wojna czy pokój?  zależało nie tylko od złej czy dobrej woli Hitlera, dyktatora Niemiec, ale i od złej czy dobrej woli Stalina, dyktatora Związku Sowieckiego. W rezultacie zaś od jego decyzji opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie.

Sytuację podobnie oceniały mocarstwa zachodnie. Toteż Wielka Brytania i Francja wysłały do Moskwy swych delegatów, z zamiarem przeciągnięcia Sowietów na swoją stronę. Wobec notorycznej nieprzyjaźni, jaką żywiła Moskwa względem Berlina, zdawało się, że delegacje te nie napotkają na większe trudności i niektórzy sprawę traktowali jako z góry przesądzoną. Tymczasem Sowiety wysunęły cenę zbyt wygórowaną. Pertraktacje się przeciągały. Raptem...

Mikołaj Iwanowicz Kudinow, major Armii Czerwonej, który w roku 1942 dostał się do niewoli niemieckiej, a po skończonej wojnie napisał wspomnienie pt. Dlaczego nie chcę wrócić do Związku Sowieckiego, w następujący sposób szkicuje dzień 24 sierpnia 1939 roku:

Stałem ze swoim pułkiem w garnizonie miasta Kalinin, gdy dnia 24 sierpnia ukazała się w gazetach wiadomość o zerwaniu rokowań z misjami alianckimi i o przybyciu do Moskwy pana von Ribbentropa. Wiadomość ta wydałaby się fantastyczną, gdyby nie była wydrukowana na pierwszej stronicy „Izwiestii”. Od lat już bowiem czytaliśmy tylko rzeczy najgorsze w odniesieniu do hitlerowskich Niemiec. To też kilku oficerów pozwoliło sobie w chwili, gdy trzymali gazetę w ręku, wysoko podnieść brwi, ale nie pamiętam, by który z nich odezwał się przy tym choć słowem. Nie leży bowiem w zwyczaju obywatela sowieckiego komentować w rozmowach prywatnych posunięć rządu. Komentarze do wydarzeń politycznych wyczytuje się w tej samej gazecie, najczęściej już dnia następnego i wtedy wszystko stać się powinno jasnym. – W zastygłej ciszy rynsztoków odbijał się niezmącony niczym błękit nieba. Na placu, przed jedną z dawnych cerkwi, przerobionych obecnie na gmach kina, przyjaciel mój z drugiego batalionu powiedział, uderzając ręką po zadrukowanym papierze:

        „Ot, to jest ciekawe.”

Została podpisana umowa przyjaźni i pakt o nieagresji na lat 25 pomiędzy ojczyzną mas pracujących, Związkiem Sowieckim, i narodowo-socjalistycznym państwem Hitlera. Jednocześnie dowiedzieliśmy się z komentarzy, że wrogami pokoju i ładu społecznego na świecie są „plutokraci Anglii i Francji”.

Nie tylko jednak obywatele sowieccy, wytresowani psychicznym terrorem, ale zdawało się że i cała wolna Europa, w pierwszej chwili, na wiadomość, że dnia 23 sierpnia 1939 roku podpisany został układ pomiędzy Związkiem Sowieckim a Hitlerem,   zastygła w zdumieniu. Niespodzianka była tak piorunującą, przygotowana w tak wielkiej tajemnicy, że nie spodziewali się jej ani delegaci mocarstw zachodnich bawiący w Moskwie, ani ambasador Jego królewskiej Mości, Sir William Seeds. Na drugi dzień próbował on, angielskim zwyczajem, ratować sytuację flegmatycznym konceptem:

 – Moi panowie, nie ma się czym przejmować. Jestem przekonany, że pan Mołotow, z roztargnienia jedynie, sięgnął do niewłaściwej teczki swego ministerialnego archiwum.

Ale mylił się fatalnie Sir William Seeds. I jakkolwiek wielki ma wpływ na bieg wypadków dziejowych słynne, angielskie poczucie humoru, ale tym razem nie zdołało odwrócić, ani zapobiec straszliwej katastrofie.

Niebawem wyszło na jaw, że ambasador Wielkiej Brytanii już od trzech tygodni daremnie zabiegał o audiencję u pana Mołotowa, który nie miał dla niego czasu, bo właśnie prowadził najbardziej poufne i przyjacielskie rozmowy z ministrem Ribbentropem, który przybył po kryjomu w samolocie, przelatując nocą nad terytorium Litwy i Łotwy.

 

Być może daleka wyda się droga od daty w roku 1890, w którym to roku subiektowi sklepu bławatnego w Rosji, nazwiskiem Michał Skriabin, urodził się syn, Wiaczesław  – do potwornego mordu oficerów polskich, których zwłoki odnaleziono w Katyniu, ale  życie nas uczy, iż łańcuch związków przyczynowych nie urywa się nigdy.

Wiaczesław Michajłowicz Skriabin, który w roku 1914 przyjął pseudonim Mołotow, od dziecka już odznaczał się charakterem skrupulatnym i metodycznym. Zawsze z góry wiedział, do czego dąży, i w późniejszych latach nie należał do ludzi, którzy przez roztargnienie sięgają po niewłaściwą teczkę. W życiu jego zdarzył się jednak wypadek, którego skutek, jak twierdzą niektórzy, bardziej bezpośrednio przyczynił się do następnego obrotu rzeczy. Oto rewolucjonista Mołotow poznaje w Odessie elegancką i bardzo zamożną Żydówkę, Paulinę Karp. Kobieta ta umiała fascynować i błyszczeć w każdym towarzystwie, zarówno swych bogatych krewnych, jak wśród konspiracyjnych zebrań rewolucjonistów, w których uczestniczy Mołotow. Doszło do małżeństwa. Pani Paulina stała się nie tylko podporą i towarzyszką swego męża, w łatwej zresztą i nieryzykownej jego karierze rewolucyjnej w okresie caratu, ale również natchnieniem. Przeistoczenie Rosji w państwo dyktatury proletariackiej wprowadziło ją, zawsze szykowną, w środowisko najwyższej hierarchii partyjnej w Moskwie. Ze swej strony staje na czele Trustu Produkcji Kosmetycznej, co najbardziej odpowiada jej estetycznym upodobaniom.

[w oryginale zdjęcie w tekście, z opisem:]  [2]

Pani Mołotow, z domu Karp, podczas zimowej przejażdżki saniami w r. 1939.

Gdy na trzy miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej jowialny Litwinow, zbyt zniewieściały pod wpływem amerykańskiego liberalizmu, odwołany zostaje ze stanowiska Komisarza Spraw Zagranicznych ZSSR, a na jego miejsce mianowany uparty Wiaczesław Michajłowicz, pani Mołotow otwiera w Moskwie salon już nie kosmetyczny, a dyplomatyczny. W tym to salonie daje się poznać jako zdecydowana przeciwniczka „zgniłej plutokracji Zachodu”, natomiast entuzjastka polityki silnej ręki i bezwzględności środków dążących do celu. Taką w istocie, powinna być komunistka.

W dalszym ciągu, koleją zawiłych, nigdy nie dających się przewidzieć losów, właśnie w salonie Żydówki Pauliny Karp-Mołotow, dochodzi do przyjaźni, a później do umowy i współdziałania hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Sowieckim, powstaje największy spisek polityczny naszych dziejów, który w rezultacie kosztował życie wiele milionów Żydów, a doprowadził bezpośrednio do tej najpotworniejszej zbrodni, jakiej nie znają historie wojen, a której długoletnią zagadkę postaram się w tej książce rozwiązać.

 

Minister Spraw Zagranicznych III Rzeszy Niemieckiej, pan von Ribbentrop, fetowany jest w Moskwie z wielką ostentacją. W prasie ukazują się entuzjastyczne artykuły i liczne zdjęcia, na których zamienia serdeczne uściski dłoni ze Stalinem, Mołotowem i innymi dygnitarzami Związku Sowieckiego.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Dziś już wiadomo, że nie zbliżenie z Mussolinim, ale pakt ze Stalinem w roku 1939, umożliwił Hitlerowi podbój Europy. Na zdjęciu Stalin, trzymając w serdecznym uścisku dłoń Ribbentropa, podkreśla swą radość z sojuszu bolszewicko-hitlerowskiego, w sierpniu 1939, w Moskwie.

Na czymże jednak, na jakich realnych korzyściach wzajemnych oparła się ta przyjaźń, tak niezbędna dla agresywnych planów Hitlera? Co ofiarował, czym okupił Adolf Hitler przychylną neutralność Sowietów, w jego napadzie na Polskę i w uzyskaniu tych ogromnych korzyści gospodarczych, politycznych i militarnych, które mu ułatwiły później prowadzić wojnę przeciw Anglii i Francji?  Pakt o nieagresji podpisany dnia 23 sierpnia 1939 r., zredagowany w formie stereotypowej, przewidzianej dla tego rodzaju aktów politycznych, nic o tym nie mówi. Ale odpowiedź na to pytanie nie daje na siebie długo czekać. Okazało się, że Hitler w zamiarze zaatakowania Polski bynajmniej nie kupił żadnej neutralności, a po prostu zawarł z Sowietami spółkę, której celem stała się łączna napaść na poszczególne kraje Europy Wschodniej, obejmujące pas od Oceanu Lodowatego do Morza Czarnego i podział łupów, według ustalonego planu.

Jednocześnie z oficjalnym traktatem podpisany zostaje następujący dokument:

TAJNY PROTOKÓŁ DODATKOWY DO PAKTU O NIEAGRESJI MIĘDZY NIEMCAMI A ZWIĄZKIEM SOWIECKIM, PODPISANY W DNIU 23 SIERPNIA 1939 R.

Z okazji podpisania paktu o nieagresji między Rzeszą Niemiecką a ZSSR podpisani pełnomocnicy obu stron poruszyli w ściśle poufnej wymianie zdań sprawę wzajemnego rozgraniczenia sfer interesów obu stron. Wymiana ta doprowadziła do następującego wyniku:

1)  Na wypadek przekształcenia terytorialno-politycznego obszaru należącego do państw bałtyckich  – Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa,  północna granica Litwy tworzy automatycznie granicę sfery interesów niemieckich i ZSSR, przy czym obie strony uznają roszczenia Litwy do terytorium wileńskiego.

2)  Na wypadek terytorialno-politycznego przekształcenia terytoriów należących do państwa polskiego, sfery interesów Niemiec i ZSSR będą rozgraniczone w przybliżeniu przez linię Narew-Wisła-San. Kwestia, czy w interesie obu stron uznane będzie za pożądane utrzymanie niepodległości państwa polskiego, zostanie definitywnie zdecydowana dopiero w ciągu dalszego rozwoju wypadków politycznych. W każdym bądź razie, oba rządy rozwiążą tę kwestię na drodze przyjacielskiego porozumienia.

3)  Jeżeli chodzi o południowy wschód Europy, to ze strony rosyjskiej podkreśla się zainteresowanie Besarabią. Ze strony Niemiec stwierdza się zupełne désintéressement odnośnie tego terytorium.

4)  Protokół ten będzie traktowany przez obie strony ściśle tajnie.

     Podpisali:

                     Za Rząd Rzeszy:  J.J. von Ribbentrop

                     Jako pełnomocnik Rządu ZSSR:  W. Mołotow

                           Moskwa, 23 sierpnia 1939 r.

(do tajnego protokołu dołączono kilkanaście map Polski i państw Bałtyckich, z dokładnym wykreśleniem sfer wpływów ustalonych przez kontrahentów.)

Ten lakoniczny, tajny, nikomu jeszcze wówczas nie znany dokument, wytworzył dopiero bazę wypadową dla agresji dwóch dyktatorów i stał się początkiem drugiej wojny światowej.

 

W tym czasie, nikt na szerokim świecie nie interesował się laskiem sosnowym, położonym na wzgórzu, nad urwistym brzegiem Dniepru, zwanym Kozie Góry, a stanowiącym część większego kompleksu leśnego Katynia, w pobliżu Smoleńska.  Jakże niewspółmiernie małe było w tym czasie zdarzenie, które przytrafiło się Marfie, dziewczynie ze wsi Nowe Batioki. Uniosła ona drut kolczasty otaczający Kozie Góry w poszukiwaniu grzybów i napadł na nią wartownik, a później przybiegł wielki pies.  A przecież winna była wiedzieć, co wiedzieli wszyscy okoliczni mieszkańcy, że wstęp na teren ten jest zakazany przez NKWD, gdyż stanowi miejsce egzekucji ludzi podejrzanych o nieprzychylny stosunek do reżimu bolszewickiego.


             

ROZDZIAŁ II.


ZDRADZIECKI NAPAD ZWIĄZKU SOWIECKIEGO.

Poprzez strzępy traktatów do okłamania bezbronnych jeńców.

 

Wojna, która wybuchła dnia 1 września 1939 roku atakiem Hitlera na Polskę, trwała już przeszło dwa tygodnie. W tym czasie Polska sama jedna odpierała całą machinę wojenną Niemiec, co do której nikt przedtem nie przypuszczał, że stanowi aż tak wielką potęgę. Zachodni Alianci, schowani za linią Maginota, nie ruszyli się w obronie sojusznika, kontentując się na razie czysto formalnym wypowiedzeniem wojny, której wyraz ograniczony został do zrzucenia nad Niemcami ulotek. Późniejsze doświadczenia wykazały, iż oczywiście niepodobieństwem było, aby Polska sama odeprzeć mogła napór armij niemieckich skutecznie. Trzymała się jednak wciąż, choć resztkami sił.

 

Była noc z dnia 16 na 17 września. Moskwa, jakkolwiek jedna z największych stolic europejskich, nie zna życia nocnego państw zachodnich. Moskwa spała. Spała tak jak mogła, jak się tego nauczyła od czasu jej bolszewizacji, to znaczy niewygodnie, ciasno, z jednym uchem w poduszce, drugim wyostrzonym na najlżejszy szmer, dobiegający z klatki schodowej, po której w każdej chwili rozlec się mogły stąpania agentów.  Normalnie jarzyły się nieosłonięte żarówki w biurach NKWD i licznych więzieniach. Normalny mrok zalegał we wszystkich innych instytucjach. I tylko nienormalny ruch panował w gabinetach i kancelariach NKID (Narodnyj Komissariat Inostronnych Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych).  Nic o tym nie wiedział poseł polski, p. Grzybowski. Pochylony był nad odbiornikiem radiowym, usiłując, przed udaniem się na spoczynek, złapać ostatnie jeszcze wiadomości z placu boju. W tej chwili ostro zadzwonił telefon.

   Hallo!?

  Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych prosi pana ministra o natychmiastowe przybycie.

Poseł polski spojrzał na zegarek. Była pierwsza w nocy. Odłożył słuchawkę bez słowa.

Gdy się zjawił w gmachu komisariatu, Mołotow, stojąc i nie prosząc go również o zajęcie miejsca, odczytał notę. Pierwsze już słowa raziły jak piorunem. Na chwilę gabinet i jasne plamy lamp zawirowały w oczach posła polskiego. Jedną ręką wsparł się o poręcz fotela, drugą przesłonił oczy. Później powiadano, że płakał. To nieprawda. To tylko światła żarówek stały się na sekundy nieznośnie kłujące. Ale chwila słabości minęła. Pan Grzybowski, blady i wyprostowany doczekał końca odczytywanego tekstu, nie słysząc go, a jednak rozumiejąc jednocześnie dobrze. Chodziło o zagładę jego ojczyzny...  W kilkanaście minut potem radio moskiewskie nadać miało już na cały świat fakt zdecydowany: Sowiety do spółki z Hitlerem postanowiły dokonać rozbioru Polski, unicestwiając jej niepodległość. W nocie swej i późniejszej mowie Mołotow stwierdzał, że:

Państwo Polskie przestało istnieć. Armia Czerwona otrzymała rozkaz przekroczenia granic polskich, aby wyciągnąć bratnią rękę do narodów Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy 

– czyli ziem stanowiących wschodnią, integralną część Polski.

W rzeczywistości była to bratnia ręka, ale wyciągnięta do  Hitlera. Rzecz cała ukartowana była już w sierpniu, we wspomnianych salonach pani Pauliny z domu Karp, Mołotowej, z panem von Ribbentropem. Stąd późniejsza linia podziału Polski pomiędzy Niemcy i Sowiety  przeszła do historii pod nazwą linii „Ribbentrop-Mołotow”.

Ale o tej porze, gdy wskazówka dobiegała wpół do trzeciej, w nocy 17 września, szczegóły te nieznane były światu i nie mógł o nich również wiedzieć poseł Grzybowski. Gdy w gabinecie Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych nastała krótka chwila ciszy, przerywana jedynie tłumionym oddechem podnieconych ludzi, poseł Grzybowski, odczuwając ucisk w gardle i brak śliny w ustach, wiedział o jednym tylko, że mianowicie Sowiety postanowiły zadać cios w plecy Polsce, walczącej z Hitlerem. Zdobywając się na wysiłek woli oświadczył tylko:

 – Protestuję i odmawiam przyjęcia noty do wiadomości!

Gdy powrócił do siebie i ochłonął z pierwszego, ogłuszającego wrażenia, mógł dopiero objąć cały bezmiar zdrady i pogwałcenia elementarnych paragrafów wszystkich umów łączących Związek Sowiecki z Rzeczpospolitą Polską. Siadł też natychmiast do zredagowania formalnej noty protestu.

 

Zanim jednak świt dosięgnął szczytu kremlowskich wieżyc, o godzinie 420 rano, czyli dokładnie co do minuty o tym czasie, w którym przed siedemnastu dniami wojska Hitlera przekroczyły granicę polską od zachodu, przekroczyła ją Czerwona Armia od  wschodu. Gąsienice kilku brygad czołgów, podkowy kawalerii, korpusy zmotoryzowane, za którymi maszerowało kilkadziesiąt dywizji pieszych, deptały i darły na strzępy następujące umowy i zobowiązania sowieckie względem Polski: 

1)  Traktat Pokojowy, podpisany w Rydze dnia 18 marca 1921 roku, wraz z dokładnym wytyczeniem wschodnich granic Polski. (Uznane dnia 15 marca 1923 r. przez państwa alianckie, uchwałą Konferencji Ambasadorów, w wykonaniu art. 87 Traktatu Wersalskiego. Przez Stany Zjednoczone w dniu 5 kwietnia 1923 r.)

2)  Układ z dnia 9 lutego 1929 r., zawarty pomiędzy Polską, ZSSR, państwami bałtyckimi i Rumunią.

3)  Pakt o nieagresji pomiędzy Polską a ZSSR, podpisany w dniu 25 lipca 1932 r.

4)  Protokół z dnia 5 maja 1934 r. prolongujący Pakt o Nieagresji do dnia 31 grudnia 1945 r.

5)  Konwencja podpisana w Londynie, dnia 3 lipca 1933, w sprawie dokładnej definicji agresora.

6)  Wszystkie zobowiązania wypływające z szeregu międzynarodowych umów i paktów.

[mapka w oryginale, z opisem:]

Napad na Polskę Niemiec i Sowietów we wrześniu roku 1939.

Tegoż samego, dramatycznego dnia, ambasadorowie Polski w Paryżu, Waszyngtonie i Londynie ogłosili komunikaty. Komunikat ambasadora polskiego w Londynie, Edwarda Raczyńskiego, brzmiał w końcowym ustępie:

Przez akt agresji popełnionej bezpośrednio dzisiaj rano, rząd sowiecki pogwałcił w sposób widoczny pakt... (itd. – następuje wyliczenie) Z mocy konwencji zawartej w Londynie 3 lipca 1933 r. Rosja Sowiecka i Polska zgodziły się na definicję agresji, która określa wyraźnie, jako akt agresji każde wdarcie się na terytorium jednej ze stron, uzbrojonych wojsk drugiej strony. Osiągnięto również zgodę co do tego, że żadne względy natury politycznej, militarnej, gospodarczej lub inne, nie mogą w żadnym wypadku służyć za pretekst lub usprawiedliwienie aktu agresji.

Tak więc dokonując dzisiaj aktu agresji, rząd sowiecki jest sam przez się skazany na określenie go, jako gwałciciela swych zobowiązań międzynarodowych, wbrew wszystkim zasadom moralnym, na których Sowiety zamierzały oprzeć swoją politykę zagraniczną od chwili dopuszczenia ich do Ligi Narodów.  [3]

Wiadomość o podstępnej napaści i pogwałceniu tylu traktatów i zobowiązań ze strony Sowietów, uczyniła w Europie wrażenie przygnębiające, które niebawem przeszło w falę oburzenia.  Do posła brytyjskiego, akredytowanego przy jednym z państw Europy Wschodniej, zgłosił się dziennikarz z prośbą o sprecyzowanie ewentualnego stanowiska Anglii, wobec jawnego wystąpienia Sowietów po stronie hitlerowskich Niemiec. Dziennikarz nie mówił po angielsku, a poseł znał Rosję zarówno przed rewolucją, jak Rosję bolszewicką, i władał znakomicie językiem rosyjskim, zrozumiałym również dla dziennikarza. A że poseł był człowiekiem impulsywnym, więc na pytanie dziennikarza wykrzyknął po rosyjsku:

 – Tolko pokonczim s odnim, primjoms’a za druguju swołocz! (Gdy tylko skończymy z jednym, zabierzemy się do drugiej kanalii!)

Wykrzyknik ten w sposób dosadny ilustruje ówczesne odruchy oburzenia, ale jak się później pokazało, dowodzi, iż poseł brytyjski nie był w dostatecznej mierze zorientowany co do zamiarów i stanowiska swego rządu...

Powszechnie spodziewano się jakiegoś stanowczego kroku ze strony Wielkiej Brytanii, która przecie świeżo zawarła z Polską układ o wzajemnej pomocy w wypadku naruszenia suwerenności jednego z tych państw, przez państwo trzecie. Wystąpiła też w obronie Polski wobec Niemiec. Dlaczegoż zatem nie wypełnia swych zobowiązań nadal i nie broni Polski przed Sowietami, które na nią napadły?  Dlaczego nie wystąpi chociaż z uroczystą deklaracją czy innym aktem dyplomatycznym?  Pytania podobne zadawał sobie szary człowiek ulicy europejskiej, a odpowiedzią na nie było:

Milczenie.

Dopiero z biegiem czasu okazało się, że Anglia nigdy nie wyzbyła się nadziei przeciągnięcia na swą stronę Sowietów i w tym kierunku, w kierunku oderwania ich od sojuszu z Niemcami, a nie bronienia Polski przed inwazją sowiecką, szły jej wysiłki. Okazało się dalej, że już zawierając w r. 1939 układ z Polską o wzajemnej pomocy, dołączyła doń tajny wówczas protokół, który wykluczał obronę jej przed agresją inną niż niemiecką, a zatem nie zobowiązywał do obrony przed Sowietami. Dlatego Anglia nie uczyni żadnego gestu (patrz Załącznik Nr 1), a później okaże się jeszcze, jak dalece stanowisko to wpłynie na utrudnienie rozwiązania zagadki zniknięcia jeńców polskich i ostatecznego wyświetlenia zbrodni katyńskiej...

Tymczasem dojrzewają już pierwsze, konkretne okoliczności, zacieśnia się koło, gromadzi splot związków przyczynowych i tylko pół roku dzielić nas będzie od chwili, gdy zniknie wszelki ślad i słuch po 15 tysiącach jeńców polskich, wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną. A wzięci oni zostali wskutek wspólnej akcji niemiecko-sowieckiej przeciw Polsce.

Pomiędzy Berlinem i Moskwą wymieniane są nowe wizyty i rewizyty, serdeczne uściski dłoni, depesze gratulacyjne. [4]

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Rewizyta w Berlinie. Ludowy Komisarz Spraw Zagranicznych ZSSR, Wiaczesław Mołotow, omawia z Hitlerem wspólną linię polityczną Związku Socjalistycznych Republik Rad i Niemiec.

Dnia 22 września podpisana zostaje sowiecko-niemiecka umowa graniczna, która ustala podział Polski wzdłuż środkowego biegu Wisły. Jednakże linia ta była prowizoryczną. Do ostatecznego wytyczenia historycznej linii „Ribbentrop-Mołotow” dochodzi w tydzień później, układem z dnia 28 września 1939 r. Układ ten zresztą dotyczył nie tylko Polski i prócz oficjalnego brzmienia zawierał:

   DODATKOWY TAJNY PROTOKÓŁ Z DNIA 28 WRZEŚNIA 1939 R. DO UKŁADU GRANICZNEGO I PRZYJAŹNI, ZAWARTEGO TEGOŻ DNIA W MOSKWIE POMIĘDZY RZESZĄ NIEMIECKĄ I ZWIĄZKIEM SOWIECKIM:

Niżej podpisani pełnomocnicy stwierdzają zgodę Rządu Rzeszy Niemieckiej i Rządu ZSSR na następujące:

Tajny protokół dodatkowy, podpisany dnia 23 sierpnia zostaje zmieniony w jego pierwszym punkcie w ten sposób, że obszar państwa litewskiego wchodzi w sferę wpływów Związku Sowieckiego, podczas gdy z drugiej strony województwo lubelskie i część województwa warszawskiego wchodzą w sferę wpływów Rzeszy Niemieckiej.

(Porównaj mapę do dzisiaj podpisanej umowy granicznej i przyjaźni.)

Z chwilą gdy Rząd Sowiecki poczyni specjalne kroki na terytorium litewskim, celem zrealizowania swych interesów, obecna niemiecko-litewska granica zostaje zrektyfikowana w ten sposób, że terytorium litewskie, które leży na południe i południowy zachód od linii zaznaczonej na załączonej mapie  przypadnie Niemcom.

Protokół ustala dalej, że obowiązujące umowy gospodarcze między Niemcami i Litwą nic nie ucierpią z powodu wyżej wymienionych kroków Rządu Sowieckiego.

Za Rząd Rzeszy:  J.J. Ribbentrop

Pełnomocnik. Rządu ZSSR:   Mołotow

W ten sposób dokonano nie tylko podziału Polski, ale i Litwy, co już łudząco przypominało rozbiory poczynione w wieku XVIII, a dotyczące tych obydwóch krajów.

 

Ale powróćmy do wypadków, które rozpoczęły się dnia 17 września 1939 r. Wojska sowieckie wkroczyły na terytorium Polski, rozpuszczając początkowo fałszywe pogłoski wśród ludności, że idą rzekomo na pomoc Polsce w walce z Niemcami. W wielu miejscowościach, których łączność z ośrodkami państwa została zerwana, doszło do dezorientacji wśród oddziałów wojskowych, i te dały się oszukać zapewnieniom sowieckim. W większości jednak, poszczególne jednostki polskie stawiały zacięty, choć rozpaczliwy opór, gdyż przewaga sił sowieckich była miażdżąca. Bez względu jednak na zachowanie i stanowisko, jakie zajęły oddziały polskie, wszystkich pozostałych  przy  życiu  oficerów i żołnierzy czekał ten sam los:   n i e w o l a .

W tym czasie Armia Czerwona dopuściła się szeregu gwałtów, mordów, rabunku i innych bezprawi, zarówno w stosunku do zagarniętych oddziałów  polskich, jak też ludności cywilnej.

Pierwszą ofiarą agresji sowieckiej padł oczywiście polski Korpus Ochrony Pogranicza (KOP). Żołnierze i oficerowie mordowani byli bądź na miejscu, bądź też brani do niewoli i deportowani w głąb Rosji. Z liczby tych, którzy przeszli te dzieje, a którym następnie udało się zbiec, uniknąć niewoli czy w inny sposób przedostać się na emigrację do formujących się tam oddziałów polskich, wielu złożyło obszerne relacje. Zebrane w całość, ponumerowane, skatalogowane, stanowią dziś ogromne archiwum, przechowywane skrzętnie poza granicami dzisiejszej Polski, zagarniętej przez Sowiety już całkowicie.  Z archiwum tego czerpię kilka wyjątków.

Jeden z żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza (nr kartoteki 5573) informuje:

Po zabraniu nas do niewoli, kazano nam podnieść ręce do góry i gnano biegiem dwa kilometry. Przy rewizji rozebrano do naga i zrabowano wszystko, co kto miał wartościowego. Po rewizji ustawiono nas w czwórki, przesłuchano, spisując personalia, przy czym nie obeszło się bez wymysłów, następnie gnano nas 30 kilometrów bez odpoczynku i wody. Kto był słabszy, nie mógł nadążyć, dostawał uderzenie kolbą, padał na ziemię, a jeżeli się nie mógł podnieść, przebijano go bagnetem. Takich wypadków zauważyłem cztery. Dokładnie pamiętam, że kapitan Krzemiński z Warszawy został kilka razy pchnięty bagnetem, a następnie do leżącego inny żołnierz sowiecki strzelił dwa razy w głowę.

Wszędzie gdziekolwiek armia sowiecka napotykała opór ze strony wojska lub ludności cywilnej, rozprawiała się nieraz w sposób bestialski. W Grodnie wymordowano, broniących się tam uczni i podchorążych w liczbie 130. Jednego z uczni przywiązano do czołgu i ciągnięto głową po bruku. W pobliżu Grodna, koło miasteczka Sopoćkinie, zamordowano dowódcę Okręgu Korpusu III, generała Wilczyńskiego i towarzyszących mu oficerów.

W pobliżu Augustowa zamordowano dwudziestu policjantów.

Szczególnie liczne akty terroru i morderstw dokonane zostały w pobliżu Wołkowyska, Świsłoczy, Oszmiany i Mołodeczna. Oto dosłowne brzmienie jednego z protokółów:

Doszło do krwawych starć w okolicy Oran. W rejonie poleskim zginęło ogółem 150 oficerów w walkach, zaś 120 wziętych do niewoli bądź rozstrzelano na miejscu, bądź też wywieziono, mimo iż przedtem obiecywano im wolność.

Do poważniejszych utarczek doszło pod Kowlem. W fortecy brzeskiej, opanowanej przez Niemców, bronił się wciąż jeszcze jeden z fortów i ten był ostrzeliwany zarówno przez artylerię niemiecką, jak sowiecką.

Wstrząsające sceny rozbrajania i maltretowania oficerów polskich rozegrały się w Chodorowie, Nowogródku, Sarnach, Kosowie Poleskim, Złoczowie, Bohatyniu i Tarnopolu. Jeden z obserwatorów pisze:

Sam byłem świadkiem zajęcia Tarnopola. Widziałem, jak żołnierze sowieccy polowali na oficerów. Między innymi, jeden z dwóch przechodzących koło mnie żołnierzy, opuściwszy swego towarzysza, począł biec w przeciwnym kierunku, a na zapytanie dokąd śpieszy, odpowiedział: „Zaraz wrócę, tylko zabiję tego burżuja”  i wskazał na człowieka ubranego w płaszcz oficerski bez oznak.

Z Bohatynia (województwo stanisławowskie) złożono następującą relację:

Wojska sowieckie wkroczyły około godziny 16-tej i natychmiast przystąpiły do okrutnej rzezi i bestialskiego znęcania [się] nad ofiarami. Mordowano nie tylko policję i wojskowych, ale też tzw. „burżuazję”, nie wykluczając kobiet i dzieci. Tym spośród wojskowych, którzy uszli szczęśliwie śmierci i zostali po prostu tylko rozbrojeni, rozkazano ułożyć się na mokrej łące poza miastem. Leżało tam około 800 osób. Karabiny maszynowe ustawione były w ten sposób, że mogły strzelać nisko nad poziomem. Kto podniósł głowę, zostawał zabity. Tak przetrzymano ich przez całą noc. Następnego dnia pognano wszystkich do Stanisławowa, a stamtąd w głąb Rosji.

 

Dowódcą armii sowieckiej, tzw. „frontu ukraińskiego”, operującej w Polsce, był marszałek Timoszenko, którego nazwisko głośne było w pierwszej połowie wojny niemiecko-sowieckiej, a następnie znikło ze szpalt gazet.  On to wydał w roku 1939, po przekroczeniu granicy polskiej odezwę do żołnierzy, której tekst w języku polskim brzmiał, jak następuje:

ŻOŁNIERZE! W ciągu ostatnich dni armia polska została ostatecznie rozgromiona. Żołnierze miast: Tarnopol, Halicz, Równe, Dubno w liczbie przeszło 6.000 dobrowolnie przeszli na naszą stronę. Żołnierze, co pozostało wam? O co i z kim walczycie? Dlaczego narażacie życie? Opór wasz jest bezskuteczny. Oficerowie pędzą was na bezsensowną rzeź. Oni nienawidzą was i wasze rodziny. To oni rozstrzelali waszych delegatów, których posłaliście z propozycją o poddaniu się. Nie wierzcie swym oficerom. Oficerowie i generałowie są waszymi wrogami, chcą oni waszej śmierci!

Żołnierze!  Bijcie oficerów i generałów! Nie podporządkowujcie się rozkazom waszych oficerów. Pędźcie ich z waszej ziemi. Przychodźcie śmiało do nas, do waszych braci, do Armii Czerwonej. Tu znajdziecie uwagę i troskliwość.

Pamiętajcie, że tylko armia czerwona wyzwoli narod polski z nieszczęsnej wojny i uzyskacie możność rozpoczęcia nowego życia.

Wierzcie nam! Armia Czerwona Związku Radzieckiego to wasz jedyny przyjaciel.

         Dowódca Frontu Ukraińskiego   S. Timoszenko

Odezwa ta, poza tym że zawierała świadomy fałsz o rzekomej delegacji żołnierzy, która następnie miała być rzekomo rozstrzelana przez oficerów, nie wywarła większego wpływu na żołnierzy polskich, którzy do końca zachowali życzliwy stosunek do swych oficerów.  W rezultacie jednak armia polska, wzięta w dwa ognie pomiędzy Sowiety i Niemcy, została rozbita.

Ilu spośród jej żołnierzy i oficerów dostało się w ten sposób do niewoli sowieckiej?

 

Zanim nastąpi odpowiedź na to zasadnicze dla sprawy pytanie, należy przeskoczyć w inną dziedzinę, na pozór nie mającą nic wspólnego z działaniami wojennymi. Mianowicie w dziedzinę mentalności i metod sowieckich, tak dalece różnych od powszechnie stosowanych przez resztę narodów świata.  Bolszewizm posiada swą własną moralność i własną sprawiedliwość, wynikającą z odmiennego światopoglądu i bazującą na odmiennym kompleksie rozumowym. Racją tej moralności nie są uznane przez wszystkich zasady, podstawą sprawiedliwości sowieckiej nie jest obiektywizm w ocenie postępku, a wyłącznie i tylko subiektywna korzyść, służąca celom partii, jej państwu w osobie Związku Sowieckiego i wszelkim pochodnym stąd konsekwencjom. Dlatego wybór środków, dążących do upatrzonego celu, zależy idealnie tylko od ich skuteczności. Dlatego metody, stosowane przez bolszewizm w każdym działaniu, należą do metod absolutnie bezwzględnych, w dosłownym tej bezwzględności pojęciu. Omówienie to niezbędne jest, aby zrozumieć, a poniekąd usprawiedliwić wielotorowość akcji sowieckiej, która obok przemocy i gwałtu dopuściła się, w tym feralnym miesiącu wojny, niesłychanego, nieuzasadnionego na pozór oszukaństwa.

Oto bowiem równolegle z rozpuszczoną początkowo wersją, że Armia Czerwona idzie na pomoc Polsce w jej walce z Niemcami, a jednoczesnym terrorem i łamaniem lokalnych ognisk ostatniego, rozpaczliwego oporu oddziałów polskich, biegła jeszcze inna, trzecia akcja: fałszywych obietnic, a nawet zapewnianych gwarancji, że zarówno oficerom jak żołnierzom, po złożeniu przez nich broni i lojalnym zarejestrowaniu się w kancelariach wojskowych sowieckich – poręczony będzie wolny wybór, bądź udania się spokojnie do domu, bądź przekroczenia granicy rumuńskiej lub węgierskiej, dla połączenia się z armią polską, tworzoną na emigracji do dalszej wojny z Niemcami.

Celem tej fałszerskiej akcji było zapobieżenie, aby element który doktryna bolszewicka traktuje jako klasowego wroga, a moralnie najodporniejszy wobec najeźdźcy, nie rozproszył się samorzutnie po kraju, nie ukrył w nim i nie stanowił następnie źródła podziemnego oporu. Innymi słowy, aby ten element „klasowo wrogi” utrzymać na powierzchni, zebrać go jak pianę i w myśl zasad i metod bolszewickich  zniszczyć.

Akcję tę, z różnym skutkiem, przeważnie jednak dobrym, zapoczątkowano jednocześnie w wielu miejscach okupowanego kraju. Na wielką skalę zastosowano ją dopiero w aferze lwowskiej.

 

Wyglądało tak, jakby natura sama, na widok tylu niesprawiedliwości i tylu klęsk spadłych na jeden kraj, ściągnęła brwi i prawie równocześnie z uderzeniem sowieckim od wschodu  niebo się zachmurzyło, wiatr co prędzej jął zrywać liście z drzew, a deszcze dokuczać zarówno zwycięzcom jak zwyciężonym.  Dnia 12 września Niemcy podeszli pod Lwów i otoczyli go zwartym pierścieniem, ale miasto się nie poddało. Nie poddało się też, gdy nadeszła klęskowa wiadomość o wiarołomnym napadzie sowieckim, gdy żołnierze poczęli stać w błocie, a krew padłych w obronie ojczyzny rozwadniała się w kałużach deszczu.

Dowódcą obrony Lwowa był generał Langner.


            

ROZDZIAŁ III.


JAK MARSZAŁKOWIE TIMOSZENKO I SZAPOSZNIKOW

OSZUKALI GEN. LANGNERA.

 

Generał Langner nie poddał Lwowa Niemcom. Gdy jednak z drugiej strony, od wschodu, w sukurs armii niemieckiej nadeszła armia sowiecka, sytuacja wytworzyła się oczywiście kompletnie beznadziejna. Niemcy po nadejściu bolszewików zrazu wycofali swój wschodni pierścień oblężenia, następnie ustąpili całkowitą inicjatywę Armii Czerwonej.

Dzień 21 września 1939 r. był dziesiątym dniem oblężenia, bez jakiegokolwiek widoku powodzenia dla obrońców, a wobec załamania całego kraju dalsza walka nie miała wartości strategicznej. Broniono się z nawyku, z poczucia żołnierskiego honoru.  Właśnie w południe tego dnia zabielała przed liniami polskimi flaga parlamentariuszy sowieckich. Oficerowie bolszewiccy uśmiechali się dobrotliwie i dawali do zrozumienia, jakoby cała ta walka pomiędzy Armią Czerwoną i [armią] polską stanowiła jedynie wynik jakowegoś tragicznego nieporozumienia.

Na czele delegacji sowieckiej przybył osobisty przedstawiciel marszałka Timoszenki, generał Iwanow, w asyście kilku wyższych oficerów i zażądał bezpośredniej rozmowy z dowódcą obrony Lwowa.  Generał Langner, w towarzystwie generała Rakowskiego, majora Jawicza i kapitana Czychiryna, podjął się rokowania, zaznaczając, że wobec bezcelowości dalszego przelewu krwi, gotów jest kapitulować, ale...

 – Ależ naturalnie! – podchwycił gen. Iwanow. – Ja z góry wiem, co pan chce powiedzieć. Upoważniony jestem przez generała Timoszenkę – tu z lekka pochylił głowę – do zakomunikowania panom, że warunki kapitulacji będą jak najbardziej łagodne i honorowe.

 – Co pan nazywa honorowe?

  Ja? Hm... a przy jakich panowie obstają?

 – Jeżeli chce pan odpowiedzi ostatecznej i skonkretyzowanej w punktach, musimy się uprzednio naradzić.

 – Nie trzeba. Ja w imieniu generała Timoszenki proponuję panom: wszyscy żołnierze i oficerowie po złożeniu broni będą wolni i będą mogli udać się do domów, albo jak zechcą, na granicę rumuńską i węgierską, skąd mogą się przedostawać na własną rękę do Francji, do nowo organizowanej armii polskiej. Więcej powiem: ci, którzy zechcą wrócić do domu, otrzymają ze strony władz sowieckich wszelką pomoc, środki lokomocji i żywność na drogę.

O lepszych warunkach nie można było oczywiście marzyć. Umowa została podpisana. Kapitulacja nastąpić miała nazajutrz, dnia 22 września, o godzinie trzeciej po południu.

Gdy generał Langner przechodził korytarzem gmachu Dowództwa Okręgu Korpusu Lwów, jakiś głos zduszony odezwał się z mroku:

 – Generale! Oni nie dotrzymają żadnych warunków. Oni nas wszystkich wymordują jak psów...

Generał nic nie odpowiedział. Może nie słyszał? W ciemnym korytarzu zacichały kroki jego butów, wraz z lekkim pobrzękiem ostróg.

Naiwność, łatwowierność? Czyżby nie znany był generałowi tekst odezwy, skierowanej do żołnierzy polskich, przez tegoż samego Timoszenkę, w imieniu którego przemawiał gen. Iwanow?  Odezwa ta nieznana była w oblężonym Lwowie. Czas był odmierzony. Czasu było mało.  A nazajutrz już było za późno.

 

Gdy wszyscy oficerowie polscy, w myśl rozkazu, po złożeniu broni w gmachu DOK, wymaszerować mieli w zwartych szeregach z miasta, ulicą Łyczakowską w stronę Winnik, skąd ruszyć zamierzali na granicę rumuńską,  otoczył ich nagle kordon wojsk sowieckich z bronią gotową do strzału i nasadzonymi bagnetami.

 – Maszerrrować! – i popędzono wszystkich w kierunku rogatki miejskiej.

 – Co to ma znaczyć!? – zaprotestował generał Langner wobec generała Iwanowa.  – A gdzież wykonanie warunków?!

 – Ach, niech się pan nie przejmuje! Warunki wykonane będą co do joty. Tu chodzi o własne dobro oficerów. O ich bezpieczeństwo. Uniknięcie nieporozumień z naszymi oddziałami po drodze, różnymi bandami, czas wojenny... pan mnie rozumie? Pójdziecie panowie do Tarnopola najpierw, a stamtąd jak ustalono: kto do domu, kto przez granicę.

 

Tarnopol.

Małe miasto w południowo-wschodniej części Polski. Kolczaste druty. Wszystkich oficerów traktują jak jeńców. Złe przeczucie coraz głębiej zakrada się w serce, ale nikt jeszcze nie śmie przed sobą samym, a cóż dopiero głośno wobec towarzyszy, siać zwątpienia i defetyzmu. Jakże by to była możliwa podobnie potworna zdrada?  I ludzie zapominają o doświadczeniach, o faktach, o umowach poważniejszej treści, które zostały zdeptane, podarte, poszły w niepamięć, jak pójdą liście, które tu spadając, szemrzą dziś pod nogami, zgniją przez zimę, a wiosną ich już nie będzie. Ludzie wierzą zazwyczaj w to, w co chcą wierzyć.

Dnia 24 i 25 września gen. Langner domaga się wyjaśnień, wypuszczenia wszystkich na wolność, rozmowy z samym Timoszenką. Istotnie, Timoszenko zgłasza się przy telefonie:

 – Owszem, wiem o wszystkim. Umowa będzie dotrzymana, hm, niewątpliwie... Ale zachodzą pewne okoliczności... Ja też jestem zależny od Moskwy... Ja się postaram wyekspediować pana generała osobiście i bezpośrednio do Moskwy, dobrze?

 – Bardzo bym o to prosił.

 – Doskonale.

Mija następny dzień i jeszcze następny. Trzeci  się wlecze jak plucha po mokrej ścianie więziennego baraku. Ale istotnie: dnia 28 września gen. Langner, w towarzystwie gen. Rakowskiego i mjra Jawicza, siadają do samolotu. Śmigła zapuszczone. Kłania się od wiatru trawa i marszczą kałuże wody deszczowej. 

W powietrzu. Lot trwał długo i był męczącym. Rzucało, chmury, słaba widoczność. Wreszcie Moskwa. Ta sama Moskwa, która... ech, lepiej nie myśleć. Ale droga oficerów polskich nie prowadzi do Moskwy. Z lotniska wiozą ich do miejscowości Kuncewo, położonej o godzinę jazdy od stolicy. Tu dom osobny, otoczony mocnym parkanem. Rodzaj „daczy” rosyjskiego stylu, a wokół straż w uniformach NKWD, przy pistoletach na pasie. Znowu dni się wloką. Znowu jesienny deszcz dzwoni o szyby, choć właściwa jesień dopiero się zaczyna.  Tymczasem tam, w kraju, tysiące jeńców czeka na rozstrzygnięcie swego losu. Ale czy czeka jeszcze? Co się z nimi właściwie dzieje? Czy te pertraktacje nie zakrawają raczej na jakieś kpiny, bo niby po co ta zwłoka? Mija jeden, drugi, trzeci dzień na daremnym wyczekiwaniu. Wreszcie czwartego dnia podjeżdża elegancka limuzyna.

 – Dokąd mamy jechać?

 – Generał Szaposznikow prosi.

Generał Szaposznikow, ten sam słynny generał sowiecki, wsławiony pierwszą kampanią fińską, późniejszy szef sztabu generalnego, uśmiecha się zza biurka, wstaje, obchodzi go i wita się grzecznie, zapytując na wstępie:

 – Panowie palą? Proszę bardzo. – Podsuwa najlepsze papierosy z tego gatunku, który jest dostępny tylko jednej setnej części procenta obywateli sowieckich. – Słyszałem właśnie – mówi, gładząc wierzchem dłoni wygolone policzki –  słyszałem, że panowie przylecieli. Czym mogę służyć? – I odchyla się w wygodnym fotelu, puszcza dym, opiera rękę na poręczy. Tak, ot sobie normalnie, pogodnie. Jasny dzień wpada przez okno. Dziś nie pada. Białe obłoczki toczą się po sinym niebie.

Oficerowie polscy są zmęczeni i przytłoczeni. Ich mundury wymięte. Ich ojczyzna stratowana... On „słyszał”...

 – Chciałem przypomnieć panu generałowi o warunkach kapitulacji – mówi gen. Langner – jakie podpisaliśmy z przedstawicielem generała Timoszenki. Domagamy się ich spełnienia.

Wówczas Szaposznikow pochyla się z lekka ku przodowi i odpowiada uroczystym, wyraźnym głosem, a nawet bierze ze stołu ołówek i podkreśla każde słowo mocnym uderzeniem jego tępego końca:

 – Wszystkie warunki będą dotrzymane. Cały świat, proszę panów, wie o tym, że nikt tak jak Związek Sowiecki nie potrafi dotrzymywać raz powziętych umów.

Kpiny?  Nie, patrzy prosto w oczy, wzrokiem, w którym czai się zmęczenie, ale nie dostrzec śladu ironii.

Nastała cisza. Cisza z tej kategorii, o której się zwykło mówić, że dzwoni w uszach. Toteż obecni drgnęli nagle, gdy otwarły się drzwi gabinetu, jakkolwiek otwarły się one również bardzo cicho. W progu stanął człowiek, w mundurze, ze wzrokiem wlepionym pytająco w generała Szaposznikowa.

 – Panowie pozwolą herbaty? – spytał generał.

 – Nie, dziękujemy.

Szaposznikow machnął ręką, uzbrojoną w ołówek, postać znikła, drzwi się zamknęły.

 – Tak, ot więc... – podjął z westchnieniem.  – Ta sprawa załatwiona. Ale ja mam... to jest właściwie chciałem zapytać przy okazji... – tu spojrzał na Langnera. –  Pan generał zna dobrze dawne fortyfikacje polskie na byłej granicy, prawda? Proszę mi powiedzieć... – i spod akt, leżących na stole, wyciągnął mapę.

 – Czyż mógłbym coś więcej wiedzieć dziś niż to, co panowie wiedzą sami? – odpowiada Langner. – Wszystkie forty są przecie w waszych rękach. Ja na pewno ich tak dobrze znać nie mogę, jak wy je znacie.

 – Hm, to prawda. – Szaposznikow zniechęconym ruchem odrzuca mapę i wydaje się nagle, że przedmiot przezeń poruszony miał być tylko zagajeniem jakiejś innej rozmowy. Jakiej? Do niej nie dochodzi. Pyta natomiast:

 – Czy mają panowie jeszcze jakieś sprawy, żądania?

 – Nic więcej. Chcieliśmy tylko interweniować w sprawie przyśpieszenia wykonania warunków umowy i wypuszczenia na wolność wszystkich oficerów i żołnierzy, jak to było przewidziane.

 – Ja też nic więcej nie mogę powiedzieć  ponad to, co powiedziałem – rozkłada ręce Szaposznikow. – Ze swej strony daję słowo, że wszystko będzie w najlepszym porządku. Panowie powrócą i sami się przekonają na własne oczy. Być może wasi ludzie są już wolni w tej chwili.

 

Tymczasem powrót oficerów polskich znów się przedłuża o kilka dni. Sprawa władzom sowieckim nie wydaje się być tak pilną, jak generałowi Langnerowi.  Lot powrotny do Lwowa odbywa się w lepszych warunkach atmosferycznych, ale pasażerowie, wyczerpani nerwowo, przeoczają niektóre widoki, jak na przykład linię kolejową, biegnącą od dawnej polskiej stacji granicznej, Zdołbunów-Szepietówka, która z góry wygląda jak cienka niteczka. A szkoda. Gdyby się przyjrzeli baczniej, dostrzegliby niewątpliwie długie gąsieniczki wagonów towarowych, sunących w kierunku Berdyczowa i Kijowa, a za nimi pasmo dymów od lokomotyw, które je ciągną z wysiłkiem. Co może być w tych wagonach? Towary, maszyny wywożone z Polski? Nie dojrzeć wprawdzie z tej wysokości, nie przebić wzrokiem dachu, ale domyśleć się było można, czy nie?... Nie! Oficerowie polscy, choć są zmęczeni i zdenerwowani, ale w gruncie dobrej myśli. Wiozą przecie ze sobą uroczyste słowo generała Szaposznikowa.

Można więc sobie wyobrazić ich zdumienie, gdy we Lwowie dochodzi ich wieść, że znaczne kontyngenty rozbrojonych oficerów i żołnierzy polskich już są po cichu wysyłane, rzekomo w głąb Rosji! Generał Langner nie daje tym pogłoskom wiary:

 – To tylko „rzekomo” – mówi – to nie może być prawdą. Przecież mamy umowę na piśmie. Przecież mamy zapewnienia generała Timoszenki i słowo generała Szaposznikowa!

 – Niech pan sprawdzi, generale – odpowiada informator.

A sprawdzić można łatwo, gdyż właśnie we Lwowie mieści się obecnie sztab Timoszenki. Generał Langner, który korzysta jeszcze z prawa wolnego poruszania się po mieście, udaje się tam natychmiast. Timoszenko nie odmawia audiencji, ale wyjaśnia grzecznie:

 – Co do wykonania warunków umowy, nie otrzymałem jeszcze instrukcji z Moskwy.

Nazajutrz:

 – Nie mogłem uzyskać połączenia z Moskwą.

Na trzeci dzień:

– Proszę zaczekać kilka dni.

Po kilku dniach:

... Generał Langner zostaje aresztowany w swym mieszkaniu, a przed drzwiami postawiona straż NKWD.

 

Żaden z warunków podpisanej umowy nie został dochowany przez stronę sowiecką. Większość rozbrojonych żołnierzy, wszyscy oficerowie, wszyscy funkcjonariusze policji i cała żandarmeria wojskowa, oraz ludzie z Korpusu Ochrony Pogranicza, wepchnięci zostali do bydlęcych wagonów i wywiezieni w głąb Rosji. Nie były to zatem warunki przewidziane w umowie, ale warunki w jakich traktuje się gdzie indziej najgorszych przestępców: poganiani kolbami i bagnetami, w ciasnocie, brudzie, głodzie i straszliwie spragnieni, jechali na wschód do nieznanego celu. Tylko nielicznym udało się zbiec. W tej liczbie samemu generałowi Langnerowi, który w przyszłości przedostanie się do Rumunii.

Tak się zakończył pierwszy akt dramatu.

 

Słusznie powstać może pytanie: po co władze sowieckie zadały sobie tyle trudu i zachodu w tej grze fałszu i kłamstwa? Po co im była potrzebna ta cała gra na zwłokę? W jakim celu? Przecież mogły, nie podpisując żadnej umowy i nie łamiąc słów swych generałów i marszałków, otoczyć wszystkich przemożną siłą zbrojną i wywieźć od razu!  A jednak chodziło im o zwłokę. Chodziło, aby nie spłoszyć, nie utrudnić sobie akcji wyłapywania możliwie największej ilości oficerów. Nie wszyscy bowiem znajdowali się już za drutami.  Wielu ukrywało się jeszcze w przebraniach cywilnych. Gdyby zatem wieść o masowej deportacji w głąb Rosji rozeszła się w kraju zbyt wcześnie, masa ludzi, na których zniszczeniu zależało bolszewikom, postarałaby się o ucieczkę i bardziej bezpieczne schronienie. Nikt by się nie zgłosił dobrowolnie do rejestracji. Tymczasem na mieście wciąż wisiały obwieszczenia, które obiecywały zarówno oficerom rezerwy, jak czynnej armii polskiej, w wypadku zarejestrowania, traktowanie na równi z oficerami Armii Czerwonej i zupełną swobodę. Naiwnych było dużo. Jeszcze w dniach 9 i 10 grudnia, więzienie lwowskie, tzw. „Brygidki” liczyło około 2 tysięcy oficerów polskich, których tam wtrącano, gdy się zjawiali dobrowolnie na rejestrację. Następnie maska nie była już potrzebna. Deportowano ich jawnie.

 

W zbrodni katyńskiej i zagadce, otaczającej przez lata wojny sprawę zaginięcia jeńców polskich, jeden element jest bezsporny, ten mianowicie, że wszyscy oni znajdowali się w okresie przed zniknięciem w niewoli i na terytorium sowieckim.

W poprzednim rozdziale figurowało pytanie: ilu jeńców polskich deportowano do Rosji?  Nigdy zupełnie dokładnie ich cyfra nie będzie znana. Oficjalne źródła sowieckie, w rok potem, w rocznicę najazdu na Polskę (patrz Załącznik Nr 2) ogłosiły, że we wrześniu roku 1939 wzięto do niewoli:

10 generałów, 52 pułkowników, 72 podpułkowników, 5.131 oficerów niższych stopni, 40.966 podoficerów i 181.223 szeregowych.  Cyfry te jednak zdają się nie obejmować policji, żandarmerii i Korpusu Ochrony Pogranicza. O deportowanych później, na skutek „rejestracji” i indywidualnych aresztowań, w miesiącach zimowych 1939/40, źródła sowieckie również nie wspominają. W istocie zatem liczba ogólna musiała przekraczać wymienioną w rocznicę najazdu, przez źródła sowieckie.

Co się z tymi ludźmi stało?


 

ROZDZIAŁ IV.


PIĘTNAŚCIE TYSIĘCY JEŃCÓW ZNIKA BEZ ŚLADU.

Trzy obozy i tajemnica ich rozładowania.  Korespondencja i gazety.  Uratowani spod Smoleńska.  Późniejsze relacje grup „specjalnych”.

 

Niezmierzone się wydają obszary Rosji od granic Polski po Ocean Spokojny, od Oceanu Lodowatego po pustynie i stepy centralnej Azji. Niezmierzone wydają się wszelako tylko temu, kto ich nigdy  nie mierzył. Temu, kto je zna raczej z literatury, niźli z życia dzisiejszego Związku Sowieckiego. Niezliczone też wydać się mu mogą ludy, ich losy powikłane, ich odrębności na tej rozciągniętej przestrzeni ziemskiej.  Człowiek patrzący z zewnątrz, czy chociażby turysta uprzywilejowany, któremu przypadkowo wolno było zwiedzić Związek Sowiecki i przejechać się po nim wszerz i wzdłuż, wynosi często poczucie widzianego ogromu i zdaje się jemu, że pojedyńcze indywiduum ginie w tym obszarze, jak kropla w morzu. Zdaje mu się ponadto, że nic łatwiejszego jak dać nurka w tę masę ludzi, języków i przestrzeni, aby się ukryć przed światem, wypłynąć gdzieś w drugim końcu 1/6 globu ziemskiego i znowu zniknąć pod powierzchnią, zmieszać z tłumem, być nierozpoznanym.

Nie ma nic błędniejszego ponad ten pogląd na „dzisiejszą” Rosję, która Rosją przestała być przed 27 [5] laty i przeobraziła w obecny Związek Socjalistycznych Republik Rad. Nie ma nic trudniejszego ponad schronienie się w niej przed wszechobecnym okiem władz, biurokracją policji porządkowej, a zwłaszcza politycznej. „Niezmierzone obszary Rosji” są w rzeczywistości wymierzone dzisiaj z dokładnością do metra kwadratowego przestrzeni. W Sowietach nie ma rzeczy, przedmiotu martwego czy żywego, który by nie był zarejestrowany, skatalogowany, zanotowany w ten czy inny sposób. Totalitarno-policyjna władza przenika tu każdy kąt, każdą duszę ludzką i o najbiedniejszym pastuszku, pasającym owce, władza  nie tylko wie, że istnieje na świecie, że mieszka w takim kołchozie, takiego kraju, wiele zarabia, co je i pije, ale nawet co mówi, nawet co myśli!  W Sowietach każdy człowiek ma nie tylko swój cień, podążający za nim we dnie, gdy świeci słońce, ale i swoją kartotekę. A ta idzie za nim zarówno w dnie słoneczne, jak słotne i chmurne, i śnieżne zawieje, nie opuszcza go w nocy, gdy śpi oddychając niespokojnie i trzyma na wiecznej więzi, której zerwać niepodobna.

W Sowietach nic się nie dzieje bez woli i rozkazu władz. Potęgę tej władzy stanowi właśnie jej wszechobecność. Natomiast łatwość, z jaką rządzi milionami obywateli, wynika z narzuconej im ignorancji i nieruchawości.

Nie ma dziś bowiem bardziej ciemnego kraju na świecie, niż te „niezmierzone obszary” Związku Sowieckiego. Chłop tu, bez zezwolenia, nie ma prawa opuścić swej wsi, robotnik fabryki, mieszczanin miasta. [6]  Co się dzieje za horyzontem jego, przykutej do warsztatu pracy, egzystencji, o tym przeciętny obywatel może się tylko domyślać, nigdy zaś wiedzieć na pewno. Fakt ten właśnie stwarza sytuację, w której władza państwowa rządzić może nie tylko wszechwładnie, ale bez żadnej kontroli moralnej czy fizycznej.

W ten sposób w Sowietach, istotnie może w każdej chwili zniknąć z powierzchni poszczególne indywiduum ludzkie lub ich tysiące, jak przysłowiowa kropla w morzu, ale tylko i wyłącznie za sprawą i wiadomością  władz. Szeroki zaś ogół nigdy się o tym nie dowie, już z tej prostej przyczyny, że „szerokiego ogółu”, w naszym rozumieniu tego słowa, w Sowietach nie ma.

I tylko jak kropla po kropli wydrążyć może kamień, tak samo lat trzeba na to, aby zdobyć jakąś prawdę o Sowietach, którą władza chce ukryć. Lat trzeba, aby tę wiadomość ułożyć z łamigłówek, ludzkich domysłów, plotek, wrażeń, opowieści, wspomnień, w pewną logiczną, syntetyczną całość.

 

Ażeby zatem odpowiedzieć na pytanie: co się stało z około 200 tysiącami jeńców polskich, wywiezionych do Rosji na jesieni i [w] zimie roku 1939/40, należy zabiec o lata naprzód, gdy po długich poszukiwaniach i żmudnym gromadzeniu tysięcy relacji, obliczeń, sprawozdań, udało się wreszcie wyrobić mniej więcej konkretny, a częściowo nawet wcale dokładny obraz.

Losy szeregowych były różne (patrz: Załącznik Nr 3). W większości jednak wypadków zwolnieni zostali do domów, po pewnym czasie, w niejednolitych okresach i po ciężkich przejściach więziennych.

Natomiast główna masa oficerów, oraz policji i żandarmerii, osadzona została w trzech wielkich obozach jenieckich:

W Kozielsku:  około 4.500 oficerów różnych stopni.

W Ostaszkowie:  6.567

W Starobielsku:  3.920 wojskowych

              Razem: 14.987

Cyfra ta oczywiście nie może być traktowana jako bezapelacyjnie dokładna. Mogło być o kilkuset więcej, albo mniej.

Z tej ogólnej liczby władze sowieckie wydzieliły następnie z poszczególnych obozów pewną ilość jeńców, którą przeniosły do obozu w miejscowości Griazowiec, pod Wołogdą. Osoby te później wydostały się na wolność i im właśnie zawdzięczamy większość relacji z okresu istnienia wymienionych trzech obozów.

W ten sposób wiadomym jest, że w Starobielsku znalazło się około 8 generałów, około 100 pułkowników i podpułkowników, 360 lekarzy wojskowych i reszta, przeważnie oficerów niższych stopni.

W Kozielsku, na ogólną ilość około 4.500 oficerów, było 6 generałów [7] , prawie 400 lekarzy, 29 księży katolickich, kapelanów wojskowych, reszta oficerów różnych stopni i... początkowo trzy kobiety. Dwie z nich zostały wywiezione w okresie wcześniejszym, w nieznanym zresztą kierunku. Trzecia, porucznik-pilot wojsk polskich, pozostała do końca, tzn. aż do rozładowania obozu.

W Ostaszkowie znalazła się przeważnie policja, żandarmeria, oraz Korpus Ochrony Pogranicza, w tej liczbie około 400 oficerów. Było też sporo więźniów cywilnych, głównie spośród sądowników, prokuratorów, ziemian itd.

[w oryginale mapka ZSSR, z oznaczeniem miejsc obozów dla jeńców polskich, z opisem:]

Trzy obozy, z których zaginęli jeńcy polscy w Sowietach.

Kto przeszedł osobiście lub kto czytał chociażby opowieści o łagrach jenieckich, turmach, obozach koncentracyjnych w Rosji Sowieckiej, opowieści i relacje, które w dużym stopniu przeniknęły już do świadomości czytelników zarówno Europy Zachodniej, jak obydwu Ameryk, dla tego dzieje ludzi zamkniętych w tych trzech obozach, ich życie codzienne, régime tam panujący itd. nie będą przedstawiać specjalnej ciekawości. Dziś Związek Sowiecki więzi w obozach koncentracyjnych od 15 do 20 milionów ludzi. Poza tym wszystkie jego więzienia są z reguły przepełnione. Na obszarze całego państwa rozrzucone są ponadto obozy pracy przymusowej. Losy tych więźniów podobne są z grubsza do siebie. Baraki, przez których ściany wiatr pogwizduje i zimą śnieg nawiewa. Albo stare poklasztorne mury i cerkwie, z których wygnano Boga i poustawiano nary dla więźniów. Pluskwy, wszy, brud. Ciasnota, brak wody. Wyżywienie ledwo wystarczające do utrzymania się przy życiu. Kolczaste druty. Karabiny maszynowe na wieżyczkach. Brutalne traktowanie. Niskie, pochmurne niebo od wczesnej jesieni do późnej wiosny. Mrozy zimą. Gorąc latem. Straszliwa, ponura beznadziejność i tęsknota za krajem, za wolnością.  Od czasu do czasu pogadanki i odczyty przymusowe, w których opowiada się o radosnym, szczęśliwym życiu w Sowietach, oraz o nędzy, głodzie, ucisku i prześladowaniach w „państwach kapitalistycznych”.  Poza tym zakaz sprawiania obrządków religijnych i wspólnych modlitw. Nade wszystko zaś: badania, badania, badania bez końca, apele, ankiety, sprawdzanie liczby, kartoteki i znowu śledztwa.

To też ogólne relacje z okresu istnienia tych obozów, aż do wiosny roku 1940, różnią się między sobą mało i nic prawie nie wnoszą dla wyświetlenia późniejszego zniknięcia jeńców.  Podkreślić by jednak wypadało, że o ile los zamkniętych w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, podobny był do miliona losów innych więźniów w Sowietach w ogóle, o tyle w szczególe istniała kompletna analogia pomiędzy tymi trzema obozami, zarówno w odniesieniu do wewnętrznego rygoru, jak ogólnego traktowania.

Lecz oto w powodzi tych ponurych, acz małoważnych dla sprawy faktów, nagromadzonych w późniejszych relacjach, istnieje pewne szczegółowe sprawozdanie porucznika Młynarskiego, osadzonego w Starobielsku wraz z innymi, a następnie przeniesionego do obozu w Griazowcu, które z pewnych względów zasługuje na dosłowne przytoczenie jednego z ustępów:

W połowie grudnia 1939 roku zezwolono nam korespondować. Walka o te elementarne prawa trwała od najpierwszych dni po przybyciu do obozu. Obiecywano nam stale, że już, że może jutro...W połowie grudnia zezwolono wreszcie. Adres odbiorcy musiał być napisany w języku danego kraju, obok zaś fonetycznie w pisowni rosyjskiej: 1) ZSSR  2) Łagier wojennoplennych 3) Starobielsk  4) Pocztowyj jaszczik nr 15.  5) Imię i nazwisko w brzmieniu polskim, bez stopnia wojskowego.

Pisać wolno było raz na miesiąc. Już w końcu grudnia zaczęły napływać pierwsze odpowiedzi z kraju, a nawet z zagranicy.

W marcu 1940 r. zezwolono na wysyłkę po jednej depeszy. Sądzę, że była to ostatnia wiadomość, jaka z obozu Starobielska dosięgła rodziny. Napływ poczty nadchodzącej wzrastał z tygodnia na tydzień. Poczta ta nie była reglamentowana terminami, rozdawano ją w miarę napływu.

Poczta wychodząca urwana została około 10 kwietnia 1940 r., nadchodząca zaś trwała jeszcze do dnia 26 kwietnia, po czym wszystko ustało.

Szczegóły przytaczane tu przez porucznika Młynarskiego są bardzo ważne. Albowiem fakt zezwolenia jeńcom na korespondencję, potwierdzony następnie w konfrontacji z innymi relacjami więźniów, jak też tysiącami rodzin w kraju, pod okupacją niemiecką i sowiecką – stanowić będzie na następne miesiące, a nawet lata, jedyny, acz jeszcze słaby początkowo wątek, nić do kłębka mrożącej krew zagadki...

Zdarzyło się jednak, iż tenże porucznik Młynarski, w zeznaniu swoim, składanym wojskowym władzom polskim w dniu 1 listopada 1941 roku, wspomniał o jeszcze jednej okoliczności, nie domyślając się nawet, że dla późniejszego wyświetlenia sprawy będzie ona miała wagę nieomal decydującą.  Mówiąc mianowicie o propagandzie sowieckiej wewnątrz obozu, oświadczył dosłownie:

Propaganda o charakterze ogólnym, państwowym, była importowana do obozu za pośrednictwem radia, pism codziennych moskiewskich („Prawda”, „Izwiestija”), paru charkowskich, oraz filmów. Prócz wymienionych gazet rosyjskich, przysyłano szczególnie obficie „Głos Radziecki”, redagowany skażoną polszczyzną w Charkowie czy Kijowie. Bibuły te psuły nam krew, lecz po przeczytaniu przydawały się ogromnie.

Tak, tak, gazet sowieckich mieli wszyscy pod dostatkiem, Na marginesie jednak należy sobie dobrze zapamiętać „Głos Radziecki”. Tytuł pisma komunistycznego w języku polskim: „Głos Radziecki”. Ale to już sprawa przyszłości...

 

Jesteśmy w środku zimy roku 1940. Zima, która rozpoczęła serię wyjątkowo mroźnych w tej wojnie. Z dusznych baraków i kamiennych budynków, zatłoczonych ciżbą jeńców, więźniów bez winy, internowanych bez prawa,  wydobywają się tumany pary i zgniłego powietrza. Życie tych ludzi obraca się w dalszym ciągu w tempie wahadła: od rozpaczy do nadziei, od nadziei do rozpaczy.

Na froncie zachodnim trwa cisza, ale Związek Sowiecki, w wykorzystaniu swego sojuszu z Hitlerem, po zajęciu pół Polski i obsadzeniu bazami wojskowymi państw bałtyckich, dokonał kolejnej agresji na Finlandię.  Istnieje przysłowie, że „tonący chwyta się nawet brzytwy”. W związku z kampanią fińską, ludzie tonący w Sowietach czepiali się jakichś mglistych nadziei. Ale Finlandia mogła być dla nich tylko tą brzytwą, niczym więcej. Po kilku miesiącach bohaterskiego oporu, w marcu, przegrywa wojnę.

Tegoż samego marca 1940 roku wyruszył pierwszy transport oficerów polskich z obozu w Kozielsku, skierowany do... Smoleńska.

Dokument, zawierający relację w tej sprawie, znajduje się w rękach rządu polskiego w Londynie i tak samo jak inne, znany jest najwyższym czynnikom brytyjskim:

Pod wieczór dnia 8 marca 1940 roku, żołnierze straży obozowej w Kozielsku zaczęli zabierać z poszczególnych baraków niektórych oficerów. Po stwierdzeniu tożsamości wymienionych w wykazie, enkawudziści kazali im niezwłocznie zabierać swe rzeczy i popędzając w ordynarny sposób, poprowadzili pojedyńczo do budynku administracyjnego, gdzie dokonano bardzo szczegółowej rewizji. Następnie grupami po 2-3, pod konwojem dwóch uzbrojonych strażników, wyprowadzono z obozu ku odległej o 8 kilometrów stacji. Było około 20 stopni mrozu i marsz z rzeczami, po ciemku, po okrytej oślizgłym śniegiem, wyboistej drodze, był bardzo uciążliwy, szczególnie ze względu na stałe popędzanie przez konwojentów. Gdy jeden z jeńców, starszy pułkownik w stanie spoczynku, zaczął tracić siły, konwojent brutalnie go popędził, wymyślając i drwiąc.

Po trzydniowej podróży, podczas której pociąg dłużej wystawał na stacjach, niż znajdował się w ruchu, jeńcy dotarli do odległego o 200 km Smoleńska...

Tam ich wyładowano z wagonu, ustawiono w szeregi, po czym jeden z konwojentów pouczył ich, że w czasie marszu mają iść w porządku, nie porozumiewać się ze sobą, nie rozglądać, nie zostawać w tyle.  Przy najmniejszym zaś usiłowaniu ucieczki, za co będzie uważane pół kroku w bok, konwój, bez uprzedzenia będzie strzelał.  Po przejściu przez tory, zatrzymano jeńców przy bocznym wyjściu na ulicę i kazano uklęknąć w głębokim śniegu. Gdy po kilkunastu minutach przyjechał autobus, malowany na czarno, kazano jeńcom wstawać z klęczek i siadać do autobusu.

Autobus był specjalnie przygotowany do przewożenia więźniów. Wzdłuż niego, środkiem, przechodził wąski korytarz, po którego obu stronach były liczne, niskie, wąziutkie drzwiczki. Po wejściu jeńca na korytarz, znajdujący się tam enkawudzista nakazywał mu szybko włazić tyłem do przeznaczonej celi-kabiny. Przedziały te były nieoświetlone i tak ciasne, iż ledwo się mógł zmieścić w nich skulony człowiek. Było to pierwsze zetknięcie jeńca ze słynnym w Sowietach autobusem więziennym, tzw. „czernyj woron” (czarny kruk). Niektórzy z jeńców, zdenerwowani i zmęczeni nieustannym znęcaniem i tajemniczością drogi i poczynań sowieckich, wzdragali się przed wejściem do tego ciemnego otworu. Tych konwojent wpychał brutalnie, zatrzaskiwał drzwiczki, zamykał je i wywoływał następnego.

Należy zaznaczyć, że z baraków w Kozielsku zabierano jeńców pojedyńczo, odprowadzano zaś na stację i wieziono pociągiem po 2-3. Na skutek tak ścisłej izolacji nie wiedzieli oni nic o swoich współtowarzyszach podróży. Zobaczyli się wszyscy nawzajem dopiero w Smoleńsku.

O ile w czasie podróży, każdy z jeńców na próżno usiłował domyślać się powodów swego wywiezienia z Kozielska, analizując przebieg swego życia, a w szczególności pobytu w niewoli, obecnie, w autobusie usiłowali oni wysnuć pewne wnioski o swym przyszłym losie, przez analizę składu grupy, do której trafili. Jednakże i ta metoda okazała się zawodną. Zespół ludzi był tak różnorodny, iż trudno było dopatrzyć się jakiegoś logicznego kryterium, które by ich mogło razem połączyć.

Ogółem w grupie było 14 oficerów, w tym płk Stanisław Libkind-Lubodziecki, prokurator Sądu Najwyższego, płk kaw. Starzeński, b. attaché wojskowy polski w Belgii, kpt. Radziszewski, referent PKU, porucznik marynarki wojennej, Graniczny, b. powstaniec śląski.

... Po kilkunastu minutach jazdy autobusem, więźniów wyładowano na niewielkim podwórku, otoczonym wysokimi gmachami o zakratowanych oknach.

... W ten sposób, dnia 13 marca 1940 roku, po południu, na podwórzu więziennym w Smoleńsku, grupa jeńców, wywieziona z Kozielska w dniu 8 marca, została rozdzielona i odtąd już nic nie wiadomo o ich losach.

Z całej grupy odnalazł się tylko jeden jeniec, który ze Smoleńska powieziony został na śledztwo do Charkowa, a któremu następnie udało się wydostać z ZSSR i on złożył właśnie powyższą relację.   [8]

W niecałe trzy tygodnie po opisanym wyżej zdarzeniu w Smoleńsku, a mianowicie dnia 3 kwietnia 1940 roku, następuje początek gremialnego rozładowania obozu w Kozielsku i wywożenia stamtąd jeńców, różnymi grupami od 60 do przeszło 100 osób. Rozładowanie to trwa do dnia 12 maja.

Nieomal jednocześnie poczęto wywozić w identyczny sposób jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa.

 

Ten fragment dramatu jest stosunkowo najlepiej znany. Znany jest dlatego, że wspomniani już jeńcy, którzy dostali się następnie do obozu w Griazowcu, a stamtąd po roku 1941 wyszli na wolność, złożyli nie tylko obszerne raporty, ale nawet niektórzy ogłosili je drukiem. Wówczas jednak, gdy je drukowano, nie mogły wywołać spodziewanego efektu, stanowiły bowiem tylko ogniwa luźno wyrwane z całości łańcucha, nękającej świat ponurej zagadki.

Tak na przykład oficer polski, ukrywający się pod pseudonimem Jana Furtka, [9] opublikował w piśmie amerykańskim „Nowy Świat” obszerną relację o rozładowaniu obozu w Kozielsku:

Byłem jednym z jeńców polskich w obozie w Kozielsku. W pierwszych dniach kwietnia 1940 roku władze sowieckie przystąpiły do likwidacji tego obozu. W tym czasie było w obozie przeszło 4.000 oficerów. Likwidacja odbywała się w ten sposób, że formowano grupy złożone z około 100-300 osób, które kolejno wywożono. Wyjazdy dobywały się w nieregularnych odstępach czasu.

Oczywiście wszyscy snuli przypuszczenia, co to wszystko znaczy i dokąd są wywożeni. Mimo całej nieufności, przeważało zdanie, że wyjeżdżający powracają do kraju. Tak zresztą twierdzili w rozmowach z nami politrucy i niżsi funkcjonariusze obozu. Mówili oni wprost, że wywożeni będą oddani Niemcom, a nawet wymieniano Brześć, jako miejsce gdzie mają być przekazani władzom niemieckim.

Pamiętam, że pierwszym, którego wyczytano w naszym bloku, był kpt. art. Bychowiec, komendant bloku. Po pierwszym niepokoju, wśród odjeżdżających zapanowała radość. Kiedy w jednym z transportów odjeżdżali generałowie Minkiewicz, Smorawiński i Bohaterewicz, sowieckie władze obozowe urządziły dla nich obiad pożegnalny w „klubie”, a następnie wyjeżdżających żegnał okrzykami cały obóz.

Osobiście opuściłem obóz w Kozielsku w dniu 26 kwietnia 1940. Grupa, w której wyjeżdżałem, liczyła około 170 osób. Przed wyjazdem wszystkich członków grupy starannie zrewidowano. W czasie oczekiwania na rewizję podszedł do naszej grupy komisarz obozu Dymidowicz, przeglądnął grupę i odezwał się w te słowa: „No, znaczyt wy choroszo popali” – „znaczy, żeście dobrze trafili”. Nie orientowaliśmy się, co oznaczają te słowa, czy były myślane ironicznie czy szczerze. Dzisiaj widzę, że te słowa były istotnie szczere i byliśmy tą szczęśliwą grupą, której udało się uniknąć rzezi... (patrz: Załącznik Nr 4)

Za bramą obozu załadowano nas na samochody ciężarowe, którymi drogą okrężną przez las, z dala od wsi, przewieziono nas na bocznicę stacji kolejowej w Kozielsku. Tam załadowano nas do wagonów więziennych i wagony zamknięto. Zestaw wagonów składał się z 5-6 wagonów więziennych, przy czym nasza grupa została pomieszczona w dwóch wagonach. Na bocznicy staliśmy w zamkniętych wagonach około 2 godzin.

Orientując się według słońca, odjechaliśmy pociągiem z Kozielska w kierunku południowo-zachodnim. Po kilku godzinach dojechaliśmy do stacji węzłowej Suchiniczi. Po postoju zmieniliśmy kierunek jazdy na północny-wschód. W czasie przejazdu leżałem na górnej półce przedziału. Na ścianie wagonu zauważyłem napis wyryty ołówkiem, względnie zapałką, następującej treści:

„Dwie stacje za Smoleńskiem wysiadamy – ładujemy na samochody” i data, której drugą cyfrę trudno było odczytać. Mogło to być: 12, albo 17 kwietnia.

Ale z okresu tego pozostały nie tylko subiektywne, indywidualne relacje i opisy. Jeżeli chodzi o Kozielsk, to ci którzy wyszli do Griazowca, ułożyli wspólnie szczegółową tabelę wywożonych transportów, na podstawie poczynionych wówczas adnotacji, z odnośną datą, liczbą i wymienieniem niektórych nazwisk osób, które w poszczególnych transportach pojechały. (patrz: Załącznik Nr 4).

Dokąd w kwietniu-maju wieziono ludzi z Kozielska?

We wspomnianym artykule, Jan Furtek nadmienia o odkrytym na ścianie nadpisie: "Dwie stacje za Smoleńskiem wysiadamy"...

Analogiczny nadpis widział pewien adwokat wileński, który aresztowany przez władze sowieckie, jechał dnia 27 czerwca 1940 roku z Mołodeczna, przez Mińsk do Połocka, w wagonie więziennym. Leżąc na półce, stanowiącej środkową kondygnację przedziału, przeczytał ku swemu zdumieniu, nadpis po polsku, na suficie wagonu, ołówkiem chemicznym:

„Wyładowują nas pod Smoleńskiem do samochodów”.

Istnieje prócz tego świadek naoczny. Profesor Uniwersytetu Wileńskiego, Stanisław Swianiewicz, zmobilizowany w charakterze oficera rezerwy, w stopniu porucznika,  podczas wojny 1939. Po klęsce dostaje się wraz z innymi do Kozielska. Dnia 29 kwietnia 1940 r. z partią 300 innych oficerów, załadowany zostaje do wagonów i przybywa do stacji koło Smoleńska. W międzyczasie do władz smoleńskiego NKWD nadeszła depesza, iż zaszło nieporozumienie, gdyż prof. Swianiewicza należy odstawić na śledztwo do Moskwy, w związku ze sprawą polityczną. Na tej to zatem stacyjce, wydzielają profesora-porucznika z grupy reszty jeńców i umieszczają osobno, tak jednak że udało mu się obserwować przez okienko, co się dzieje na zewnątrz. Przylgnął doń twarzą i nie odrywa oczu od widoku. Stacja mała. Miejscowość lesista. Wokół wznoszą się ku niebu wysokopienne sosny. Przed wagony zajeżdża autobus o zaciągnionych oknach i do niego ładują oficerów. Profesor nie wie, czy to jest dobrze czy źle, że go samego pozostawili w wagonie? Czy lepszy, czy gorszy czeka go los?  Tamtych w każdym razie wiozą gdzieś w nieznaną lesistą okolicę... [10]

Stacja tą była stacja Gniezdowo, położona około 14 kilometrów na zachód od Smoleńska.

 

Gdy to się działo pod Smoleńskiem, obóz w Starobielsku rozładowywano również i wywożono... dokąd? Odpowiedzieć na to pytanie trudno jest ściśle.

O losach Starobielska, o jego ludziach-więźniach, którzy tam siedzieli i o jego końcu, nikt tak obszernie i ładnie nie napisał, jak mjr Józef Czapski, malarz, literat i wojskowy w jednej osobie, który tam był (patrz: Załącznik Nr 5). W swojej książeczce pt. Wspomnienia Starobielskie w ten sposób kreśli okres tajemniczego rozładowania obozu:

Już od lutego 1940 roku, zaczęła krążyć pogłoska, że nas roześlą z tego obozu. Władze nasze w obozie rozsiewały pogłoski, że Sowiety oddają nas Aliantom, że wysyłają do Francji, byśmy się mogli tam bić. Podrzucono nam nawet oficjalny papierek sowiecki z trasą naszej podróży przez Bendery. Raz obudzono nas w nocy, pytając, kto z nas włada językiem rumuńskim i greckim. Stworzyło to wszystko taki nastrój nadziei, że kiedy w kwietniu zaczęto nas grupkami po kilkudziesięciu czy kilkunastu wywozić, wielu z nas wierzyło święcie, że jedzie na wolność.

Nie można było dojść w żaden sposób, według jakich kryteriów dobierano grupy, wysyłanych z obozu. Mieszano wiek, roczniki, rangi, zawody, pochodzenie socjalne, przekonania polityczne. Każda nowa wysłana partia zadawała kłam naszym, takim czy innym domysłom. W jednym byliśmy zgodni wszyscy: każdy czekał gorączkowo tej godziny, kiedy ogłoszą nowy spis wyjeżdżających.

Byłem jednym z ostatnich, którzy opuścili Starobielsk. Już na stacji zaczęły się niespodzianki: zapchano naszą partię do więźniarek po kilkunastu, w wąziutkich przedziałach, prawie bez okien, z grubo zakratowanymi drzwiami. Obsługa wagonu była rzeczywiście bardzo brutalna. Zasadniczo wypuszczano nas dwa razy na dobę do klozetu. Karmiono śledziami i wodą. W wagonach panował upał. Ludzie mdleli i najbardziej charakterystyczną była zupełna obojętność, najwidoczniej wdrożonych do tego konwojentów. Zawieziono moją partię do obozu w Pawliszczew Bor. Tam spotkaliśmy kilkuset kolegów z Kozielska i Ostaszkowa. Było nas razem około 400. Po paru tygodniach wywieziono nas wszystkich dalej do Griazowca nad Wołogdą, gdzie przebywaliśmy do sierpnia 1941 roku.

Mieliśmy prawo korespondowania raz na miesiąc z rodzinami. Warunki, w których żyliśmy, były lepsze niż w Starobielsku i byliśmy początkowo przekonani, że taki sam los spotkał wszystkich innych naszych kolegów, że zostali oni rozesłani do podobnych obozów, rozsypanych po całej Rosji. Mieszkaliśmy tam w starym budynku po-klasztornym, starożytna zaś cerkiew tego klasztoru wysadzona była dynamitem.

Książeczka mjr Czapskiego, przetłumaczona na kilka języków, cieszyła się swojego czasu dużym powodzeniem, jakkolwiek konkluzją jej są tylko  domysły.

Dziś wiadomo jest o wiele więcej. Wspomniany już porucznik Młynarski pełnił funkcję adiutanta, przy tzw. „starszym” w obozie Starobielskim. Tymi „starszymi” byli kolejno: mjr Zalewski, mjr Niewiarowski i mjr Chrystowski. Dnia 5 kwietnia 1940 roku był nim mjr Niewiarowski.

O godzinie 9 rano podchodzi doń komendant sowiecki obozu, ppłk Bierieszkow, w towarzystwie komisarza politycznego Kirszyna, i zawiadamia, że nastąpi rozładowanie obozu i dziś odjechać ma pierwsza partia 195 ludzi.

 

 – Dokąd? – pyta mjr Niewiarowski.

 – Dokąąąd?... – przeciąga w odpowiedzi Bierieszkow. – Domoj! Do domu. Pojedziecie do obozów rozdzielczych, a potem do siebie, do żon, he, he, he...

Transporty zaczęły rzeczywiście odjeżdżać codziennie. Odprawy odbywały się w rannych godzinach, w obszernej izbie komendanta bloku nr 20. Tam dokonywano szczegółowej rewizji. Dzienne partie wahały się od kilkudziesięciu do 240.

Pewnego dnia por. Młynarski zapytał Bierieszkowa:

 – Dlaczego jedzie najwyżej 240 osób? Przecież przywieźliście tu nas tysiącami, to i odwieźć możecie tak samo.

 – Nie można – odpowiedział. – Teraz wojna na całym świecie. My musimy być w pogotowiu. Taboru brak.

Przyszedł dzień 26 kwietnia. Nagle transporty ustały. Aż do dnia 2 maja, w którym wywieziono kilkudziesięciu. Następnie znowu przerwa i 8, 11, 12 maja opuściły Starobielsk ostatnie transporty. Tym spośród jeńców, którzy – jak się okazało później – trafili do Griazowca, kazano się surowo trzymać na uboczu, „osobno” od reszty.

Gdy pozostający żegnali tych, co odjeżdżali, komendant obozu zwykł był mówić ironicznie:

 – Wy wszyscy prędko spotkacie się razem!

Co jednak rzucało się w oczy, to fakt, że do poszczególnych transportów dobierano z różnych bloków. Specjalnie zwracano uwagę, ażeby razem nie jechali bracia i ludzie z jednej „paczki”, którzy się ze sobą zżyli. Zwracało to uwagę dlatego, że ciągle na ten temat zgłaszano pretensje i prośby w komendzie obozu, a słyszano zawsze tę samą odpowiedź:

 – Niczewo! Spotkacie się niedługo...

 – Gdzie? –  pytano wówczas.

Dnia 25 kwietnia odczytano w bloku nr 20 „listę specjalną”, na której figurowały 63 osoby. Wsadzono ich do wagonów i powieziono na Woroszyłowgrad. Później stacja Charków. Postój. Jednemu z więźniów udało się przez szczelinę wytknąć na zewnątrz oczy, później nos i usta. Koło wagonu przechodził miarowym krokiem robotnik kolejowy, machinalnie obstukujący młotkiem koła pociągu.

 – Towarzyszu! – szepnął więzień. – To Charków?

 – Daa... Tak Charków. No, przygotujcie się do wychodzenia. Bo tu wszystkich „waszych” wyładowują i wiozą gdzieś samochodami.

 – Dokąd?

Kolejarz wzruszył ramionami. Splunął pod koła i poszedł dalej.

To wszystko, co wiadomo.

„Grupa Specjalna” nie została jednak wyładowana w Charkowie, a dotarła do owego Griazowca, gdzie... nie zastała nikogo z kolegów tego samego obozu.

 

To, co się odbywa w tym czasie w Ostaszkowie, jest bliźniaczo podobne do wypadków, które zachodzą w Kozielsku i Starobielsku. Obóz Ostaszkowski też leży w murach poklasztornych, z tą różnicą, że na wyspie jeziora. Z lądem łączy go most. I oto tak samo, począwszy od dnia 4 kwietnia 1940 r. formuje się tam grupy, takie same grupy jeńców, tak samo rewidowane, tak samo traktowane, tak samo zapewniane, że pojadą do  domów...  Tak samo wydzielało się tam niektórych, którzy dotarli następnie do obozu w Griazowcu, a reszta wtłoczona do wagonów więziennych, wywieziona została...

dokąd?!...

 

Starszy posterunkowy policji polskiej, A. Woronecki, opowiadał następnie o swej rozmowie z jednym z wartowników.  Ten przyjął odeń szczyptę sowieckiej, podłej machorki w poczęstunku, i w zamian za to „zdradził”, jak twierdził, tajemnicę:

 – Waszych towarzyszy wy już nie zobaczycie.

 – A gdzie oni?

 – To nieprawda, że ich powieźli do domów i nieprawda, że ich rozesłali po innych obozach na pracę.

 – A co jest prawdą?

Wartownik wyrównał skrawek gazety, który mu służył za bibułkę, z namaszczeniem oblizał, zakleił, przyklepał, z watnych szarawarów dostał zapalniczkę typu domowego wyrobu, skrzesał ognia i dopiero, gdy puścił dym nosem, wycedził przez zęby:

 – Ich potopili.

Oczywiście, wartownik mógł żartować.

Wachmistrz żandarmerii (J.B.), który siedział w Ostaszkowie od początku, a którego późniejsza relacja znajduje się w archiwum „Armii Polskiej na Wschodzie”, pod nr 11.173, potwierdza wszystko, co opowiadają inni:

Transporty formowano po 60 do 300 osób w grupie.  Razu pewnego zaszedł był do piekarni, z kierownikiem której, niejakim Nikitinem, pozostawał w przyjaznych stosunkach. Oczywiście tematem dnia było rozładowanie obozu.

 – Dokąd nas powiozą, nie wiesz? –  zapytał wachmistrz.

 – Na siewier, bratku, na północ gdzieś was wiozą – odpowiedział Nikitin.

Wachmistrz trafił następnie do małej grupy „specjalnej”, którą powieziono z całym transportem bieżącym, dnia 28 kwietnia 1940 r., złożonym z 300 policjantów polskich. Pojechali istotnie na „siewier”. Dojechali do stacji Bołogoje, która leży na linii kolejowej Leningrad-Moskwa. W Bołogoje wagon z grupą „specjalną” odczepiono i skierowano na Rżew. Gdy odjeżdżali, widział, że cały skład pociągu, zawierający jeńców polskich, stał jeszcze na szynach stacji Bołogoje.

 

Z masy jeńców trzech wspomnianych obozów, władze sowieckie wydzieliły i przewiozły, najpierw do obozu w Pawliszczew-Borze, a następnie do Griazowca:

            Z Kozielska  200 osób.

            Z Ostaszkowa  120 osób.

            Ze Starobielska  86 osób.

Razem 406 osób, które łącznie z kilkudziesięciu wywiezionymi indywidualnie, na dalsze badania do więzień moskiewskich, w różnych okresach poprzedzających likwidację obozu  doczekały się „amnestii”,  na  skutek  ugody polsko-sowieckiej z 30 lipca 1941 r. i uzyskały wolność. 

Reszta, tzn. około 14.700 ludzi, w tej liczbie około 8.400 oficerów, od wiosny roku 1940 przepadła bez wieści i śladu.

 


     

ROZDZIAŁ V


NIEPOKÓJ OGARNIA RODZINY W KRAJU.

Nagłe urwanie korespondencji.  „Miejsce pobytu nieznane”, mówi prokurator.

 

Skąd jednak wiadomo, że owych blisko 15 tysięcy ludzi zniknęło właśnie z wiosną roku 1940? Że nie później, nie wcześniej, a tylko od kwietnia-maja tego roku, wieść o nich wszelka zginęła?

Była to pierwsza wiosna drugiej wojny światowej, dlatego być może tylu ludzi zachowało ją wyraźnie w pamięci, a wśród nich i ja, osobiście.  Gdy świat cały skoncentrował swój wzrok na wypadki, toczące się w Zachodniej Europie, u nas, pod okupacją sowiecką, żyło się cicho i ponuro, na drzewach pączkowały dopiero pierwsze liście.

Chlebem powszednim była nadzieja. Żywiono się nią i przyklejono ją do kartek kalendarza. Spodziewano się dużo po tej wiośnie, która zawiodła oczekiwania wszystkich. Same złe wieści nadchodziły. Aż wreszcie dla wielu, ta najgorsza:

„Żadnych wiadomości z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa!!!”

Z początku mówiło się o tym ze smutkiem, później z troską, w końcu z trwogą.  Jeżeli przyjąć, że każdy z zaginionych 15 tysięcy pozostawił tylko trzy osoby spośród bliskiej rodziny w kraju, żony, matki, ojców, dzieci, rodzeństwo itd., które się o niego troszczyły, da to już liczbę 45 tysięcy ludzi zżeranych niepokojem. A w praktyce było ich więcej! Niepokój ten powstał w maju r. 1940, a następnie wzrastał z każdym miesiącem.

Należy bowiem przypomnieć, że jeńcom zamkniętym w tych trzech obozach wolno było korespondować z rodzinami i rodzinom wolno było do nich pisać. Jak sprawa ta była regulowana wewnątrz obozów, wiemy z licznych relacji, a zwłaszcza szczegółowego raportu por. Młynarskiego.

Osobiście znałem dziesiątki osób i miałem krewnych, którzy z okupowanego kraju korespondowali z jeńcami tych obozów. Nagle od kwietnia przestały nadchodzić listy. W maju oczekiwano ich jeszcze, kładąc spóźnienie na karb źle funkcjonującej poczty sowieckiej. Ale wciąż nie było odpowiedzi. Dopiero zatroskano się poważnie, gdy szereg listów wróciło z adnotacją pocztową: "Zwrot. Adresat nie znaleziony"... Inne przepadały w ogóle.

Pamiętam początek czerwca 1940 roku, gdy przyszła do nas sąsiadka z jakąś wymiętą kartką w ręku. Była to pocztówka, adresowana do Kozielska. Zbrukana palcami niechlujnych urzędników, nosząca ślady jakichś nieokreślonych adnotacji i stempel "zwrot".

 – Bardzo się niepokoję – powiedziała. – Ostatni list miałam od męża z końca marca. Teraz czerwiec i... – wyciągnęła rękę z kartką. – Jak pan myśli, co mogło się przytrafić? Co się z nimi stało? Bo to nie on jeden. Wiem, że inni też nie otrzymują żadnej wiadomości.

Obracałem machinalnie kartkę w ręku. Widziałem pierwsze jej słowa, napisane grubym, wyraźnym pismem: „Najukochańszy mój Władeczku...”  Jakiś kleks widniał w dole kartki. Kobieta, śledząc mój wzrok, powiedziała:

 – Ach, to Staś chciał się dopisać do swego tatusia, ale nie potrafił. Co z nim teraz, z tym tatusiem Stasia? – uśmiechnęła się w zakłopotaniu, jakby użyła niewłaściwego zwrotu.

 – Jeszcze nie ma powodów do niepokoju – odrzuciłem. – Znamy przecież bałagan w Sowietach. Te ogromne przestrzenie, trudności komunikacyjne. Wywieźli ich może gdzieś daleko. Miesiące mogą przejść, zanim wiadomość nadejdzie.

Tak oto właśnie, tymi przestrzeniami, tym obszarem byliśmy zasugerowani, jak tylu innych, którzy sądzą, że w Sowietach błądzić można jak ryba w morzu, jak zwierzę w puszczy. Gdzieś, kiedyś wypłyną... Wiadomo, że nadzieja – mówi nasze przysłowie – jest matką głupich i głupią była ta nadzieja, że jeńcom nic się stać nie może, bo przecież Sowiety nie prowadzą nawet wojny, nie wypowiedziały jej też Polsce.  Że właściwie nie są to jeńcy nawet, a internowani raczej. Że jeżeli można nie respektować konwencji międzynarodowych, to w każdym razie nie podobna też przekroczyć pewnej granicy moralności międzynarodowej. Może są chwilowo w złych warunkach, ale przecie żywi, jakkolwiek ślad i słuch po nich zaginął.

Pocieszaliśmy się i martwili na przemian, w kraju. Ale gdy się od kwietnia-maja 1940 roku urwało, listów już więcej nie było  nigdy.

 

Niepokój w kraju udzielił się tym w Griazowcu, którzy znaleźli się w jednym, nowym obozie, wydzieleni z poprzednich trzech, w składzie „grup specjalnych”. Oni w dalszym ciągu korespondowali z rodzinami w kraju, a oto co w tej sprawie pisał mjr Czapski, w wymienionej już książeczce:

Zaczęliśmy się niepokoić o los naszych współtowarzyszy, dlatego że prawie w każdej kartce z Kraju otrzymywaliśmy coraz bardziej niepokojące zapytania, co się dzieje z kolegami naszymi ze Starobielska, Ostaszkowa i Kozielska.

Na podstawie tych kartek stwierdziliśmy już od lata 1940 roku, że jesteśmy jedynymi jeńcami z tych trzech obozów, od których dochodzą wieści.

 

W końcu roku 1939 władze sowieckie deportowały, wraz z masą ludności polskiej, do Kazachstanu, obywatelkę polską Aleksandrę Urbańską. Mąż jej, nauczyciel z zawodu, ppor. Ryszard Urbański, osadzony został w obozie w Kozielsku. Żona znalazła się w miejscowości Rodnikówka, Aktiubińskiej Obłasti (obszaru administracyjnego). Stamtąd korespondowała regularnie z Kozielskiem. Począwszy jednak od marca 1940 r. korespondencja się urwała. Zrozpaczona żona zwróciła się raz  i  drugi  do władz.  Powiedziano jej, że to załatwia NKWD. Napisała więc podanie, prosząc o wyjaśnienie miejsca pobytu męża. Podanie to długo krążyło po kancelariach sowieckich, aż skierowano je do... Smoleńska.

Na tym podaniu funkcjonariusz smoleńskiego NKWD uczynił adnotację tej treści:

Powiadomić, że został przeniesiony do nieznanego obozu, w dniu 6.V.40 r.

Ja ten dokument później widziałem. Mam wszelkie dane przypuszczać, że znajduje się w tej chwili w ręku władz alianckich, łącznie z szeregiem innych.  [11]

Jeden z żołnierzy polskich na emigracji, który pragnie zachować nazwisko swoje w tajemnicy, stwierdza:

Ojciec mój, starszy posterunkowy policji polskiej w Zdołbunowie, został aresztowany przez władze sowieckie i osadzony w obozie w Ostaszkowie. Stąd pisał stale listy.

Dnia 13 kwietnia roku 1940 cała nasza rodzina, tzn. matka, siostra i ja, deportowani zostaliśmy przez władze sowieckie ze Zdołbunowa do Kazachstanu. Stamtąd usiłowaliśmy się skomunikować z ojcem, ale daremnie. Na żaden z listów nie nastąpiła odpowiedź. Zaniepokojeni zwróciliśmy się do władz lokalnych, a później do centralnych, do NKWD, prokuratury itd. z prośbą o wyjaśnienie miejsca pobytu ojca. Jedno z podań skierowałem osobiście na ręce Stalina. Nie było żadnej odpowiedzi. Gdy już straciłem wszelką nadzieję, wiosną roku 1941 nadeszło pismo od prokuratora rejonowego w Ostaszkowie, treści takiej:                  

„Obóz, w którym przebywał wasz ojciec, został zlikwidowany wiosną roku 1940. Obecne miejsce pobytu ojca nie wiadome.”

 


 

ROZDZIAŁ V

PIERWSZE POTWIERDZENIE PONURYCH DOMYSŁÓW

„Zrobiliśmy wielki błąd”. Sowieckie plany polityczne.

 

Mijają letnie miesiące roku 1940. Wypadki wojenne do tego stopnia absorbują zainteresowanie całego świata, że nikomu na myśl by nie przyszło interesować się losem 15 tysięcy jeńców polskich, nawet gdyby wiadomość o ich tajemniczym zniknięciu z rejestrów więziennych Związku Sowieckiego dotarła do szerokiej opinii państw demokratycznych.  Zniknęli?  Znajdą się!  Przecież piętnaście tysięcy ludzi, w mundurach obcego państwa, internowanych na terenie innego państwa, zarejestrowanych, zaprowiantowanych, korespondujących z rodzinami, nie może się zapaść pod ziemię!  Tak by niewątpliwie wypadła opinia rzeczoznawców wojennych na Zachodzie, gdyby im wypadło zabrać głos w tej sprawie.

Tymczasem wojna z Hitlerem przybierała niepokojący obrót.

Tymczasem  w dalszym ciągu nikt nie wie nic o zaginionych. Ani towarzysze niedoli, przeniesieni do innych obozów, ani rodziny w kraju, ani polskie czynniki rządowe na emigracji. Żadnego śladu, żadnej wieści, najmniejszej wskazówki, która by mogła rozjaśnić tajemnicę.

I oto nagła okoliczność, ze strony najmniej spodziewanej, bo najwyższych czynników sowieckich, rzuca nie tylko światło, ale zarazem potwierdza najbardziej ponure i odpychane od siebie domysły. Historia tego zdarzenia miała się, jak następuje:

W roku 1939, gdy Armia Czerwona, idąca w sukurs wojskom niemieckim, okupowała wschodnią Polskę, zajęła również Wilno. W Wilnie, podobnie jak w innych miastach, rozlepiono afisze, wzywające wszystkich oficerów polskich, zarówno armii czynnej, jak rezerwy, do dobrowolnej rejestracji. W mieście znajdował się podówczas pułkownik wojsk polskich, Berling. Nazwisko to później stanie się głośne, acz z innych względów. Wówczas był tylko oficerem, zajmującym poślednie stanowisko w armii. Berling nigdy nie był człowiekiem wybitnym, natomiast bardzo  ambitnym. Miał zaś pewne przyczyny, ażeby być rozgoryczonym na przeszłość. Wytoczono mu, na krótko przed wojną, sprawę honorową w sądzie wojskowym, wielce drażliwą. Chodziło o postępek jego względem żony, postępek nie licujący z godnością oficera, a tak głośny, że nie dał się utrzymać w tajemnicy czterech ścian prywatnego jego mieszkania. Wyrok zapadł dla płk Berlinga nieprzychylny, to też pomstował on głośno na „stosunki panujące w korpusie oficerskim”.

W Wilnie znalazł się podczas wojny przypadkowo. Udziału w kampanii niemieckiej nie brał. Gdy przeczytał rozlepione na murach obwieszczenia władz sowieckich, lojalnie zgłosił się do tych władz i oczywiście, zamiast spodziewanego prawa powrotu do domu, został z miejsca aresztowany, jak inni oficerowie polscy i wywieziony w głąb Rosji. Do dziś nie jest rzeczą zupełnie jasną, jak cel miał na oku rząd sowiecki, wydzielając „specjalne grupy” spośród jeńców różnych obozów? Do czego miał służyć w przyszłości rezerwat kilkuset ludzi, zgrupowanych w obozie w Griazowcu?  Przypuszczać jedynie można, iż na podstawie pewnej konfidencji, obserwacji i niezbyt zresztą dla Sowietów szczęśliwego wyboru, dokonanego przez agentów politycznych, czuwających nad masą jeńców polskich (którą traktowano jako „kontrrewolucyjną”)  zamierzano wyłonić pewną kadrę, powolną przyszłym, politycznym planom rządu sowieckiego w odniesieniu do Polski. Jakim planom? Rozmowy początkowe, prowadzone z „wybrańcami”, były dosyć mętne. Z czasem jednak krystalizują się coraz bardziej i to w stosunku nie do wszystkich, a do „wybranych spośród wybrańców”.

W Griazowcu rozpoczęto intensywną propagandę komunistyczną i pilnie obserwowano jej skutki i oddźwięk, jaki budziła wśród uwięzionych. Na podstawie tej obserwacji obdarzono specjalnym zaufaniem pułkowników: Berlinga, Bukojemskiego i Gorczyńskiego, łącznie z dwunastoma jeszcze oficerami.  Jeżeli się zważy, że ogólna liczba trzymanych w ścisłej niewoli sięgała piętnastu tysięcy, to te piętnaście osób stanowiło zaprawdę odsetek znikomy...

Pogawędki polityczne, jakie prowadzono z tymi oficerami, miały początkowo charakter względnie niewinny. Szły po dawnemu w kierunku dyskryminowania dawnej Polski, poniżania jej roli w Europie, przedstawiania jej „zacofanego, antysocjalnego systemu”, przy równoczesnym podkreślaniu epokowych zdobyczy w dziedzinie dobrobytu, wolności i innych szczęśliwości ustroju bolszewickiego. Nie trudno się domyśleć, że przy stosowaniu tego rodzaju systemu porównawczego, przekonywanie, nawet najbardziej oportunistycznie usposobionych ludzi, szło nieco opornie. Niebawem jednak, coraz częściej ponawiane pogawędki polityczne, przybrać miały charakter bardziej konkretnych rozmów. Dnia 27 września 1940 r. Hitler podpisał pakt o nieagresji pomiędzy Niemcami, Włochami i Japonią.

Dnia 7 października 1940 r. wojska niemieckie wkraczają do Rumunii.

Sytuacja stawała się naprężona i dla Związku Sowieckiego, dotychczasowego sojusznika Niemiec.  Hitler przestał koordynować swe posunięcia z Moskwą, a pan Ribbentrop konsultować pana Mołotowa.  Zdawała się wyłaniać niepokojąca możliwość takiej konfiguracji politycznej, w której Sowietom, wobec zwycięskich Niemiec, przypadnie rola nie podmiotu, a przedmiotu. Z drugiej zaś strony, Związek Sowiecki, w obliczu ciągłych zabiegów wokół niego Wielkiej Brytanii, poczuwał się do możliwości przerzucenia steru politycznego. Na odległym jeszcze horyzoncie zarysowywać się poczęła możliwość zbrojnego starcia z Niemcami. Sowiety tego nie pragną. Chcą raczej żyć w zgodzie z Hitlerem, ale czy Hitler zechce z nimi tę zgodę utrzymać?

Pomiędzy Niemcami i Związkiem Sowieckim leży Polska. Jeżeli by do konfliktu doszło, Polska mogłaby stanowić ważki czynnik, do wygrania dla jednej lub drugiej strony. Żołnierz polski i oficer polski jest bitny, jest dobry.

W ten to sposób, równolegle do grupowania we Lwowie i Moskwie politycznej garstki uległych Kominternowi komunistów polskich (późniejszy „Związek Patriotów Polskich”), poczęła kiełkować myśl tworzenia militarnej jednostki polskiej w rękach sowieckich.

Zważyć jednak należy, iż był to dopiero rok 1940. Sowiety, w gruncie rzeczy, czując się jeszcze za słabe, pragną wojny z Hitlerem uniknąć za wszelką cenę. Jeżeli zatem mowa być może o kiełkowaniu projektu polskiej jednostki bojowej, to jedynie w płaszczyźnie teoretycznej możliwości, na ewentualną przyszłość. Plan jednak rząd sowiecki pragnie mieć gotowy.  I otóż w dziedzinie tych planów zarysowuje się wyraźne stanowisko Sowietów względem Polski, po raz pierwszy zapowiedziane w mowie Mołotowa w dniu 31.X.1939 r., [12] które następnie z twardą konsekwencją doprowadzone będzie do końca.

Jasnym jest, że Sowiety, już w roku 1940, na wypadek konfliktu z Niemcami i szczęśliwego jego rozwiązania, nie zamierzały przywrócić państwom przez się okupowanym, ich poprzedniej suwerenności. Nie w traktacie Jałtańskim z roku 1944, a o cztery lata wcześniej, jesienią roku 1940, postanowiono w Moskwie, że przyszła Polska będzie już tylko terenem, w ten czy inny sposób związanym i zależnym od Związku Sowieckiego.

Do tego właśnie poczęły zmierzać, wyżej wzmiankowane rozmowy z grupą polskich oficerów:

 – Przecież wasz tzw. „rząd londyński”, to operetka!

Na razie Berling, odczuwając wagę targu, o który szło, wykazał daleko idącą powściągliwość.  Dnia 10 października 1940 roku, przewożą tę grupę do więzienia w Butyrkach w Moskwie. Ale traktują więźniów z wyszukaną, jak na stosunki sowieckie, grzecznością, udzielając wszelkich przywilejów. Przy tym wyżywienie jest wyjątkowo obfite.  Dnia 13 tegoż miesiąca przetransportowano ich do jasnej, sympatycznej celi w więzieniu w Łubiance i tu rozmowy na temat możliwości konfliktu z Niemcami i ewentualnych jego konsekwencji, toczą się dalej. Poruszany jest też los deportowanej do Rosji ludności cywilnej, a także jeńców. Bardzo wyraźnie występuje już teza sowiecka, że ewentualna przyszła Polska, nie ma być tą Polską, która była, a jakąś nową...

 

Właśnie w tym czasie następuje doniosłe rozgraniczenie, a w praktyce rozszerzenie najważniejszego z instrumentów sowieckiej władzy i sowieckiego terroru: NKWD i NKGB.

W pierwszych latach rewolucji bolszewickiej powstała słynna tzw. „Czeka”, czyli „Czerezwyczajka” (Czeriezwyczajnaja Komissija do borby s kontrriewolucjej – Komisja Nadzwyczajna do walki z Kontrrewolucją). Ona to utopiła Rosję w powodzi krwi i zabrała jej miliony ofiar. Po wojnie domowej, w kilka lat, przeobrażona została w GPU. (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije – Główny Zarząd Polityczny), mniej więcej odpowiednik niemieckiej „Gestapo”. Zła sława, jaką zyskała ta instytucja, zarówno wewnątrz, jak też na zewnątrz Sowietów, oraz tarcia w samym jej łonie, spowodowały przemalowanie szyldu z GPU na NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). NKWD niczym się nie różniła do GPU, tak jak GPU niczym się nie różniło od „Czeka”.  Jednakże po roku 1939, wobec wybuchu drugiej wojny światowej, oraz okupowania przez Sowiety nowych terytoriów (w czerwcu r. 1940 Sowiety dokonały kolejnej agresji na państwa bałtyckie, inkorporując je następnie do Związku Sowieckiego), zachodzi konieczność wzmożenia wewnętrznego terroru. Przeto NKWD zostaje rozszerzone, przez przydanie mu dobudówki, właściwej, kolosalnie rozbudowanej policji politycznej, pod nazwą NKGB (Narodnyj Komissariat Gosudarstwiennoj Biezopasnosti – Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Publicznego).  Na czele NKWD stał w roku 1940 komisarz Beria, na czele NKGB komisarz Mierkułow. Oni to stanowili w Sowietach właściwą władzę wykonawczą, której kierunek działania nadawał Stalin, przy czynnym współudziale Mołotowa.

Dnia 30 października 1940 r. Beria i Mierkułow zjawiają się osobiście w więzieniu na Łubiance w Moskwie i zapraszają na rozmowę trzech oficerów polskich: pułkowników Berlinga, Bukojemskiego i Gorczyńskiego. Komisarze sowieccy mówią o możliwości konfliktu z Niemcami, zarysowują strukturę przyszłej Polski (odpowiadającej mniej więcej stanowi obecnemu, tzn. po roku 1945), poruszają sprawę ewentualnej organizacji polskich oddziałów zbrojnych, podległych dyrektywom sowieckim.

Berling w zasadzie godzi się z tą koncepcją. Rozmowa przechodzi tedy w płaszczyznę bardziej konkretną. Mierkułow poruszył kwestię ilości oficerów, jaką by można wziąć pod uwagę przy tworzeniu przyszłych oddziałów polskich.

Beria się skrzywił w tym momencie, ale było już za późno. Berling, który oczywiście nie wiedział, podobnie jak inni, o zaginięciu jeńców z trzech poprzednich obozów, wypalił, że gotów jest przygotować spisy z pamięci tych oficerów, o których wie, że zostali uwięzieni na terytorium sowieckim.

Mierkułow zmilczał. Beria zaś, po kłopotliwym odkrząknięciu, wypowiedział głosem miarowym następujące ważkie słowa:

 – Nie, oni nie wchodzą w rachubę... Myśmy zrobili błąd. Błąd zrobili z nimi... (Dosłownie: „My sdiełali oszybku, oszybku sdiełali”.)

 

*

 

Rozmowa ta odbywała się w przestronnym gabinecie naczelnika więzienia. Po powrocie do celi Berling przytoczył szczegółowy jej przebieg towarzyszom celi, którzy w niej udziału nie brali. Oczywiście wypowiedzenie Berii zostało potraktowane jako rewelacja. Zapadło grobowe milczenie. Pułkownik Gorczyński zwrócił uwagę, iż trzeba by te doniosłe słowa niejako zaprotokółować, chociażby w pamięci. Wynika z nich bowiem, że z większością oficerów musiało się coś stać.

 – Co?

Nikt się nie odezwał.

Dopiero po chwili zagadnął któryś:

  Jakże on w rezultacie powiedział?

 – Moim zdaniem, tak – zreferował Gorczyński – „Zróbcie spisy, ale dużo ich już nie ma. Zrobiliśmy wielki błąd... – Po chwili: –„Oddaliśmy ich Niemcom” czy coś podobnego.

 Jak można było tego wyraźnie nie dosłyszeć

Oczywiście rząd sowiecki żadnych jeńców polskich Niemcom nie wydawał. Nikt ich nie widział, ani w Niemczech, ani w przejeździe przez Polskę. Na żadnej granicy takie przekazanie nie nastąpiło. Nie istnieje żaden dokument świadczący o tym akcie.  Rząd niemiecki nigdy się nie przyznał do otrzymania tych jeńców, a rząd sowiecki w przyszłości nie tylko że nie podtrzymał tej wersji, ale w urzędowym naświetleniu (patrz: Część II) najwyraźniej stwierdza, że żadne przekazanie jeńców polskich stronie niemieckiej nie mogło mieć nigdy miejsca.

Oświadczenie Berii traktować należy zatem bądź jako indywidualny wyskok, celem zatuszowania nieprzyjemnego wrażenia, jakie na obecnych musiały sprawić jego słowa, bądź też były wynikiem uprzedniego już omawiania tematu, przez najwyższe czynniki sowieckie, które jeszcze przed wojną niemiecką zdecydowały, że w razie poruszenia sprawy jeńców polskich, odpowiedzialność za ich zaginięcie zepchnąć należy na stronę niemiecką. Prawdopodobnie jednak sprawy nie traktowano jako pilnej, a raczej jako hipotetyczną jej możliwość. Toteż nie została sprecyzowana i dlatego Beria wyrazić się mógł jedynie w słowach więcej niż mglistych.

 

Nazajutrz, dnia 31 października, piętnastu uprzywilejowanych oficerów polskich, z Berlingiem na czele, wywiezionych zostało z więzienia na Łubiance do miejscowości Małachówka, odległej o 40 km od Moskwy. Tam, w willi izolowanej od świata zewnętrznego zamieszkali pod nadzorem agentów NKWD, ale w warunkach tak dalece odbiegających od normalnych, obozowych, iż dom ten nazwali sami żartem „willą szczęścia”. Miliony obywateli sowieckich mogło im zazdrościć tych warunków życia...

Tymczasem w Małachówce zorganizowano dla nich „kursy polityczne”, zaopatrzono wprawdzie w książki i dano możliwość pracy umysłowej, ale  w jednym tylko kierunku: przekucia swej mentalności na światopogląd komunistyczny.

Dzieje tej „willi szczęścia” to epopea nadziei, zdrady, rozpaczliwego opamiętania, oporu i załamania, histerii, wewnętrznej walki z samym sobą, z kolegami, z twardym parkanem, który ich otaczał. Rzec można, iż spośród tych piętnastu, jedynie tylko Berling, szef ekipy, nie zawiódł pokładanych w nim przez Sowiety nadziei. [13] Konsekwentnie i bez złudzeń wyparł się swej przysięgi żołnierskiej, ojczyzny i przeszedł całkowicie na usługi obcego państwa.  Czy po nocach nie budziły go złe sny, w których koszmar szeptał na ucho: „Z nimi zrobiono błąd”?

Jaki błąd? Co za błąd? Kto zrobił?

 

Z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej i podpisania układu pomiędzy rządem sowieckim i polskim w Londynie, zdawało się, że Sowiety zaniechają koncepcji Polski Czerwonej. Berling i towarzysze zostają w nowo utworzonej w Rosji prawdziwej armii polskiej. Ale on sam dezerteruje wkrótce ze stanowiska służbowego w Krasnowodzku i powraca na usługi sowieckie. Rozkazem personalnym Dowództwa Armii Polskiej na Wschodzie, nr 36, skreślony zostaje raz na zawsze z listy oficerów polskich.  W roku 1943 zostaje mianowany generałem, ale przez... Stalina. Staje wówczas na czele oddziałów polskich, formowanych nie przez władze polskie, ale  sowieckie. Jest powolnym narzędziem tych władz. Robi karierę. Jest o nim głośno, gdyż rządowi sowieckiemu zależy na stworzeniu przeciwwagi niepodległemu rządowi i niepodległej armii polskiej na emigracji. Rok 1944 to szczytowy okres kariery Berlinga. Potem słuch o nim zanika stopniowo, aż zapada w nicość.

Co się stało z Berlingiem?

Sądzić wypada, iż gdyby był wówczas nie powtarzał i nie rozgłaszał słów komisarza Berii, może by w dalszym ciągu robił karierę. Ale rzecz stała się głośna. Przedostała do prasy i publikacji polskich na emigracji. Istnieją świadkowie i protokóły zaopatrzone w podpisy tych świadków.

Czy próbował wyprzeć się wszystkiego?  Nie wiadomo, zresztą ta ostatnia okoliczność nie ma już znaczenia dla przebiegu dalszej sprawy.

 


 

 

ROZDZIAŁ VII


CZERWIEC ROKU 1941

Klęska Armii Czerwonej.  Władze sowieckie masakrują więźniów.

 

W dniu 22 czerwca 1941 roku, wzdłuż całej linii, rozgraniczającej na wschodzie Europy sferę okupacji niemieckiej od sfery okupacji sowieckiej, huknęły o świcie działa. Hitler napadł na Związek Sowiecki niespodzianie. Sowiety zbroiły się gwałtownie, ale o tej dacie nie były jeszcze do wojny gotowe. Uderzenie stalowej pięści niemieckiej było tak potężne, że pod jej ciosem armia sowiecka szła po prostu w rozsypkę. Niebawem pierwsze porażki graniczne przeistoczyły się w masową klęskę. Niemcy otaczali całe armie. Liczba jeńców wzrastała w zawrotnym tempie. Padało jedno miasto za drugim, przełamywano linie obronne, zdobywano teren, fabryki, kopalnie, zasoby zbóż i bezcennych surowców.

Klęska militarna Sowietów, ociężałość ich aparatu, bezradność dowództwa, unieruchomienie środków transportowych, przecięcie komunikacji, zniszczenie lotnictwa, wszystko to razem przybrało rozmiary w dziejach wojen dotychczas nieznane.

Wypadki wojenne z tego okresu należą do zupełnie innej dziedziny i nie dotyczyłyby nawet pośrednio interesującej nas sprawy, gdyby nie pewna okoliczność, związana z metodą odwrotu Armii Czerwonej. Chodzi o metodę zastosowaną przez władze sowieckie względem więźniów. Oto bowiem zachodzi znamienny fakt: w stadium ostatecznego rozprzężenia, w obliczu klęski, gdy armia szła w niewolę lub rozbiegała się po lasach, gdy władze sowieckie pozostawiają w wielu ośrodkach ogromne zapasy surowca i żywności, nie mogą nadążyć z wywiezieniem archiwów, porzucają akta  – wykazują największą aktywność i zapobiegliwość, jeżeli chodzi o opróżnianie więzień. Co ich do tego zmuszało? Jakiś patologiczny kompleks terroru czy po prostu okoliczność, że jedyną organizacją działającą sprawnie i sprężyście na terenie Związku Sowieckiego było NKWD-NKGB?  Trudno jest na to odpowiedzieć. W każdym razie rzucało się w oczy, że postanowiono nie dopuścić, aby Niemcy owładnęli choćby jednym więźniem. Ewakuowano wszystkie więzienia, obozy koncentracyjne i pracy przymusowej. Tam zaś, gdzie zbyt szybkie posuwanie się Niemców uniemożliwiało ewakuację, dokonywano masowych egzekucji lub zwyczajnej masakry więźniów.

Reguła ta nie znała wyjątków i dlatego w sposób jak najbardziej przekonywający i jaskrawy zaprzecza późniejszej wersji sowieckiej, o rzekomym pozostawieniu, rzekomych obozów jeńców polskich pod Smoleńskiem (patrz dalej: Komunikat Komisji Specjalnej, część II). Dlatego fakty poniżej przytoczone, jakkolwiek wydać się mogą pozornie odbiegające od sprawy zbrodni katyńskiej, w rzeczywistości związane są z nią najbardziej ściśle.

 

Wszystkie więzienia i obozy, bez względu na to, czy rozrzucone były na ogromnej przestrzeni ziem zabranych od Estonii do Besarabii, czy też na właściwym terytorium Związku Sowieckiego,  spotkał ten sam los. Znaczna część więźniów, która przetrzymała martyrologię tej, czasem krew mrożącej ewakuacji lub masakry, a która później w ten czy inny sposób uzyskała wolność i mogła się wydostać z granic Związku Sowieckiego, złożyła obszerne relacje. Relacje te są różne co do okoliczności, identyczne co do metod stosowanych względem więźniów.  Zeznania dużej ilości obywateli polskich, którzy przecierpieli niewolę lub okupację sowiecką, złożyły się następnie na ogromne archiwum, pozostające w posiadaniu polskich czynników na emigracji. Wykorzystując ten materiał, autor polski, Zwierniak, opracował książkę pt. W więzieniach bolszewickich 1939-1942. Dokumenty zawarte w rozdziale tego dzieła, zatytułowane Ewakuacja więzień po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, zaopatrzone są wszystkie w numery kartoteki. Obejmują one relacje z ewakuacji więzień w Kijowie, Tarnopolu, Równem, wstrząsający opis marszu pieszego do Moskwy, ewakuację na Łotwie i pograniczu Finlandii, straszliwe przeżycia więźniów Berdyczowa, których usiłowano spalić żywcem. Praca ta dotychczas nie ukazała się w druku, z braku wydawcy..

Spośród innych relacji i sprawozdań, na wyszczególnienie zasługuje raport ppłk Janusza Prawdzic-Szlaskiego, który może służyć za klasyczny wzór metod sowieckich, wymienionych powyżej.

                   DROGA ŚMIERCI

Zostałem aresztowany dnia 21 lutego 1941 roku w Grodnie i wywieziony do Mińska. Po przeprowadzeniu badań i dochodzeń w Moskwie i Mińsku, trzymany byłem jako więzień polityczny w specjalnym więzieniu NKWD w Mińsku.

Z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Mińsk pozostawał pod silnym obstrzałem lotnictwa niemieckiego. Całe miasto płonęło. Odczuwaliśmy brak wody i pożywienia.

Wieczorem dnia 24 czerwca usłyszałem odgłosy mordowania aresztowanych. Słyszało się wyraźnie kolejne otwieranie cel, jęki, szamotanie i od czasu do czasu strzał. Później mówiono, że przemocą wlewano w usta więźniów truciznę. Ile osób zamordowano w ten sposób, trudno mi jest określić. Odgłosy zbliżających się kroków, trzasku otwieranych drzwi, oraz jęków, przesuwały się coraz bliżej mojej celi...

W ostatniej chwili nastąpił jeden z największych nalotów niemieckich na Mińsk. Egzekucje przerwano. Po nalocie zaś otworzono wszystkie drzwi cel i kazano wychodzić na podwórko więzienne. Zaczem otoczono nas silną strażą i pędzono biegiem przez płonący Mińsk. Grupa nasza liczyła około 200 osób. Grupę, w której byłem, trzymano na uboczu, jako najniebezpieczniejszą. Wśród nas znajdowało się również  7 lotników sowieckich, którzy szli z rękami związanymi na plecach drutem. Byli oni aresztowani w ostatniej chwili, posądzeni o szpiegostwo.

Zorientowałem się, że niedobrze będzie pozostawać w tej grupie nadal. Zdaniem swoim podzieliłem się z najbliższymi współtowarzyszami i zaczęliśmy pojedynczo uciekać, mieszając się z więźniami poprzednio wypędzonymi z Mińska. Przeczucie moje okazało się słuszne. Po wymarszu z tego lasku, w dalszą drogę, grupę, do której poprzednio należałem, wystrzelano na miejscu.

Pędzono nas drogą na wschód, dzieląc na nowe grupy.

Obawiając się, aby nas nie rozpoznano, niektórzy zaczęli zmieniać swój wygląd zewnętrzny. Tak na przykład ja zamieniłem ubranie z innym nieznanym więźniem na gorsze. Dzięki temu, że na oddziale kryminalnym zachowały się jeszcze żyletki, towarzysze zgolili mi brodę i wąsy.  Grupa, do której dołączyliśmy się, wynosiła około 3.000 osób. Składała się z osób różnego wieku, począwszy od starców, a skończywszy na dzieciach obu płci.  Tak szliśmy. Widząc koło siebie dziewczynkę lat około 12-tu, pytam ja, za co ją aresztowano? Z wielką powagą i zdziwieniem odpowiada:

„Za kontrrewolucję i szpiegostwo”.  Pochodziła z Polski, z okolic Nieświeża.

Pędzono nas forsownym marszem. Kto nie mógł iść dalej, bez względu na to, czy to było dziecko, starzec, mężczyzna, zostawał na miejscu zamordowany.

Na tle tego koszmaru zdarzały się też cuda... Oto niejako pani Borkowska, z Lidy, staruszka, gdy upadła z wyczerpania, podszedł do niej enkawudzista i tylko kopnąwszy nogą, powiedział:

„Już i tak zdychasz, szkoda dla ciebie kuli”.

Stało się jednak inaczej. Borkowska wyżyła. Spotkałem ją później, w roku 1942, w Lidzie.

W marszu pomagaliśmy z towarzyszem niedoli prezesowi Sądu Okręgowego w Łucku, Giedroyciowi, którego męczyła astma. Nie mógł iść. W końcu, widząc, że naraża nas samych na niebezpieczeństwo, przez ciągłe opóźnianie w pochodzie, prosił, by go zostawić. Zdając sobie sprawę, że i tak dobiega ostatecznego kresu sił, a nie mając siły go nieść, zmuszeni byliśmy pozostawić go samego. W naszych oczach został zastrzelony. Coraz więcej ubywało z szeregów. Coraz trudniej było maszerować.

Przez całą drogę chodzili funkcjonariusze NKWD i po rozpoznaniu, wywoływali niektórych, odciągali na bok i rozstrzeliwali.  Postoje były krótkie. Jeść nie dawano. Pragnienie męczyło szalone. Upał panował nieznośny. W marszu tym rozpoznano jednego z moich bliskich współpracowników organizacji podziemnej polskiej, znanego pod pseudonimem „Oskara”, byłego prezesa Bratniej Pomocy Wyższej Szkoły Handlowej. W naszych oczach odprowadzono go na bok i oddano doń trzy strzały. Za pierwszym strzałem nieszczęśliwy podskoczył, rozłożył ręce i upadł na krzaki. Enkawudzista strzelił jeszcze dwa razy do leżącego  i poszedł, nie zwracając uwagi. Przekonani byliśmy, że zginął.  Jakież było moje zdumienie, gdy po powrocie do kraju zobaczyłem go zdrowego! Okazało się, że za pierwszym razem trafiony został w szczękę. A następne, oddane z lekceważeniem, chybiły.

Dopędzono nas do miasta Ihumeń i tu zatrzymano na podwórku więziennym. Jedna z grup znajdowała się już we środku. Doszło nas około 2 tysięcy, reszta wyginęła po drodze. Z moich znajomych rozstrzelano wielu, a między innymi Kazimierza Gumowskiego, Aleksandra Polanko i szereg innych.  Droga ta nazwana została przez ludność miejscową: DROGĄ ŚMIERCI.

Na podwórzu więziennym w Ihumeniu dano nam, po trzydniowej głodówce, po 100 gr. chleba. Podczas odpoczynku nadeszli agenci NKWD i zaczęli wywoływać nazwiska. Między innymi padło też moje. Dwóch naiwnych się zgłosiło. Natychmiast odprowadzono ich do łaźni, gdzie zostali zastrzeleni. Pod wieczór nadleciały samoloty niemieckie. Po tym nalocie zaczęto nas znowu dzielić na nowe grupy, według przestępstw. Jednych skierowywano na prawo, innych na lewo. Ja z kilkoma najbliższymi znalazłem się w grupie lewej. Grupa ta liczyła około 700 więźniów. Wyprowadzono nas z więzienia nocą, pod silną eskortą i pędzono w kierunku wschodnim. Po przejściu około trzech do czterech kilometrów weszliśmy w lasy. Usłyszeliśmy strzały z tyłu. Okazało się, że zaczęto strzelać do ostatnich szeregów kolumny, biorąc każdego za kołnierz i odrzucając zastrzelonego na bok. Wszyscy przyśpieszyli kroku. Wtedy enkawudziści, znajdujący się po bokach, otworzyli ogień.

Upadliśmy. Właśnie w tym czasie nadjechały samochody z żołnierzami Czerwonej Armii, którzy w panice uciekali przed Niemcami. Słysząc strzelaninę przed sobą, sądzili, że to dywersja niemiecka na tyłach i również otworzyli ogień zarówno po nas, jak naszej eskorcie. Dopiero po pewnym czasie doszli do porozumienia.

Eskorta NKWD przepuściła samochody, które dosłownie przejechały się po leżących na drodze więźniach. Gdy odjechały, nasi strażnicy zawołali:

„Uciekać do lasu. Będziemy strzelać!”

Leżałem na gościńcu obok Witolda Daszkiewicza z Lidy, trzymając go za rękę. Gdy chciał się poderwać po wydanym rozkazie, przytrzymałem go. Jednakże większość poderwała się i wtedy eskorta poczęła strzelać z broni maszynowej, oraz rzucać granaty. Huk strzałów i wybuchów zgłuszył jęki rannych i konających. Zaczęliśmy się czołgać do przydrożnego rowu, w którym też przeczekaliśmy największe nasilenie ognia. Później wyczołgaliśmy się z rowu i uciekli do lasu.

W ten sposób udało się nam ujść z rąk naszych katów. Była to noc z 27 na 28 czerwca 1941 roku. Po odbiegnięciu około jednego kilometra, zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skraju jakiejś polany. Po krótkim czasie nadciągnęli inni niedobitkowie. Zebrało się nas 37 osób.

Grupa w Ihumeniu, odprowadzona na prawo, została wyprowadzona do lasu na polanę, otoczona bronią maszynową i wystrzelana. Ażeby nikt nie został żywy, sprowadzono samochody, które się po nich przejechały. Z grupy tej uratował się tylko jeden człowiek, ciężko ranny. Zabrali go do szpitala Niemcy. Po jakimś czasie powrócił do domu.

Grupa, która znajdowała się w samym więzieniu ihumeńskim, została uratowana przez ludność, gdy NKWD uciekło. Jedna z grup, która nie doszła do Ihumenia, wymordowana została przed miastem. Wydzielono z niej 11 więźniów kryminalnych, do których miał przemowę kapitan NKWD:

„Stalin darowuje wam życie i każe bronić ojczyzny”.

Między innymi, którym udało się podać za kryminalistów, znajduje się też porucznik Sankowski, przebywający następnie w obozie jenieckim w Niemczech, w Langwasser. Opisał on swoje przeżycia w pamiętniku. Co się stało z innymi grupami wypędzonymi z Mińska, nie wiem.

Po trzydniowej wędrówce przez lasy i bagna, zdecydowaliśmy się dojść do jakiejś wsi, zorientować się w sytuacji i pożywić się. Szczęśliwie wpadliśmy w strefę niczyją, następnie ogarnęły nas patrole niemieckie i skierowały do obozu w Mińsku.

Ppłk Szlaski wspomina, że ludzie okoliczni, drogę, którą przebył, nazwali „Drogą Śmierci”. Nazwa, trzeba to przyznać, równie banalna, jak... ścisła. Podobną drogę przebyło w tym czasie dziesiątki tysięcy innych więźniów. Nikogo nie chciano zostawić, nikogo wypuścić żywcem.

 

Dziś większość opinii publicznej świata, w obliczu wciąż opisywanych masowych mordów i obozów koncentracyjnych niemieckich, nie wie lub nie chce wiedzieć o czynach, jakich dopuścili się bolszewicy podczas swego odwrotu, latem roku 1941.  Wzdłuż całego pasa granicznego rozsiane były liczne więzienia. Gdy je otwarto, po ustąpieniu Armii Czerwonej, zastano tam  zwały trupów.

Oto co mówi relacja naocznego świadka ze wsi Waśkowicze, gmina Prozoroki, powiat Dzisna, województwo wileńskie, zarejestrowane w kartotece wspomnianych wyżej archiwów pod nr 15.741:

Gdy w r. 1941 bolszewicy cofali się przed Niemcami, usiłowali pozabijać wszystkich księży w parafii. Nasz ksiądz uciekł z miasteczka i ukrywał się na wsi. W parafii Jazno bolszewicy księdza ujęli.

A to z kartoteki pod numerem 15.744, mieszkańca miejscowości Wiazyń, powiat Wilejka:

Gdy otwarto więzienie w Wilejce, po ucieczce bolszewików, oczom ludności przedstawił się straszliwy widok pomordowanych przez NKWD więźniów. W jednej celi wisiał na drucie kolczastym trup człowieka, powieszonego za szczęki, w innej kilku mężczyzn i kobiet nagich, bez uszu, z wykłutymi oczyma. W ogrodzie przytykającym do więzienia spostrzeżono, iż ziemia jest świeżo zruszana. Po rozkopaniu jej znaleziono setki trupów ludzkich. Były to ofiary masowych mordów, popełnionych przez NKWD.

Bardziej słynnym był mord dokonany w Berezweczu, województwa wileńskiego, gdzie istniało duże więzienie. Siedzieli w nim przeważnie okoliczni włościanie, oskarżani o niechętny wobec władzy sowieckiej stosunek. Z chwilą wybuchu wojny więźniów nie zdołano ewakuować i po prostu wszystkich wymordowano. W kilka godzin po wkroczeniu Niemców otwarto bramy więzienia i naliczono w nim około 4 tysiące zwłok (patrz: Załącznik Nr 6).

Charakterystyczny był mord dokonany w sowieckim obozie koncentracyjnym w Prowieniszkach. Cała sprawa, na podstawie zebranych następnie informacji, dokumentów i opowiadań dwóch świadków, którym jedynie udało się ocaleć z masakry, miała przebieg następujący:

Miejscowość Prowieniszki leży na terytorium Republiki Litewskiej. W okresie okupacji sowieckiej 1940/41 i stworzenia tzw. Litewskiej Socjalistycznej Republiki Rad, urządzono tam obóz koncentracyjny zarówno dla przestępców kryminalnych, jak i politycznych.  W chwili wybuchu wojny niemieckiej część więźniów została wywieziona. Pozostało około 500 osób, pod strażą milicji litewskiej, zorganizowanej przez bolszewików. Jednakże w chwili gdy zdawało się, że Armia Czerwona opuściła już kraj, milicjanci zerwali sztandar czerwony i wywiesili o barwach narodowych litewskich.  Po pewnym czasie do obozu zbliżyły się czołgi, które przez straż obozową wzięte były początkowo za czołgi niemieckie. Okazały się jednak sowieckimi...

Bolszewicy otoczyli obóz, wymordowali początkowo straż więzienną pod zarzutem zdrady, następnie wszystkim więźniom kazali się zebrać na podwórzu. Gdy to nastąpiło, wjechały czołgi i otwarły ogień z karabinów maszynowych. Zebrany tłum więźniów, ogarnięty przerażeniem, widząc się otoczonym, tłoczył się coraz bardziej, zbijając w kupę, przy czym każdy szukał ratunku i zasłony poza ciałami towarzyszy, bądź żywych jeszcze, bądź już trafionych.

W krótkim czasie 500 ludzi leżało pokotem na ziemi. Wtedy podeszli żołnierze i bagnetami dobijali lżej rannych lub dających jakikolwiek znak życia.   Z ogólnej liczby zdołało ujść z życiem dwóch. Jeden ranny tylko, a następnie niedobity, drugi zaś w ogóle nie trafiony, który wszelako upadł, wymazał swoją głowę krwią i mózgiem obok zabitego i leżał nieruchomo, udając martwego. Tych dwóch złożyło właśnie szczegółowe relacje o przebiegu masakry.

Najgłośniejszym wszelako z masowych mordów dokonanych w Polsce przez władze sowieckie, była masakra więzień lwowskich, w obliczu zbliżających się Niemców w r. 1941.

Fakt ten, podobnie jak inne tego rodzaju, wyzyskała szeroko propaganda niemiecka, zamieszczając w prasie obszerne relacje, fotografie i zapraszając dziennikarzy zagranicznych. We Lwowie zamordowano przeszło 1.200 osób, spośród tych tylko, kogo nie zdążono wywieźć w głąb Rosji.

Ze źródeł polskich nie zostały dotychczas zgromadzone w tej sprawie wyczerpujące materiały. Jedynie prof. Władysław Studnicki, który w okresie okupacji niemieckiej zbierał we Lwowie materiały, dotyczące okupacji niemieckiej, w wydanej następnie broszurze pt. Rządy Rosji sowieckiej we wschodniej Polsce 1939-1941, na s. 45 wspomina krótko:

W przededniu cofnięcia się władz i wojska sowieckiego ze Lwowa, pod wpływem natarcia Niemców, rozpoczęło się rozstrzeliwanie. Ofiarami tego w pierwszym rzędzie byli ci, których pozostawienie w kraju uważały władze sowieckie za najbardziej niepożądane. Rozstrzeliwanie odbywało się w sposób następujący: wywoływano więźnia, prowadzono do piwnicy, w drodze otrzymywał wystrzał w tył głowy, całkiem dla siebie niespodzianie. W ten sposób rozstrzelano 600 Ukraińców, 400 Polaków i 22 Żydów.

 

Podobnych mordów masowych dokonano, jak już wspomniałem, na ogromnej przestrzeni od Zatoki Fińskiej do Morza Czarnego. Nieco później jeden z masowych grobów, największy bodaj z dotychczas znanych, odkryto w mieście Winnica, na Ukrainie. Tam władze sowieckie wymordowały tych wszystkich Ukraińców, którzy uwięzieni byli za przejawianie narodowo-ukraińskich, niepodległościowych tendencji politycznych. [14]

 

Na tle nowej wojny i tych wszystkich krwawych wypadków, wstrząsających posadami świata, los 15 tysięcy wojskowych polskich internowanych, a traktowanych jak jeńcy na terytorium sowieckim, zaginionych bez wieści od półtora prawie roku  zdawał się blednąć i sprawa ich zacichać. Ale właśnie ta nowa zawierucha wojenna, klęska sowiecka i jej skutki w układzie sił międzynarodowych, wyrzuciły zagadkę największej zbrodni na powierzchnię, jak fale, które wzburzone wichrem, wyrywają przedmiot dawno już pogrzebany na dnie morza i okazują go oczom zdumionych żeglarzy.


 

ROZDZIAŁ VIII

          
NA ZMYLONYCH ŚLADACH ZBRODNI

Co mówi Stalin, Mołotow, Wyszynski o tajemniczym zniknięciu oficerów polskich?  Daremne poszukiwania.  Noty dyplomatyczne i konferencje. Sowieckie aide-mémoire zamyka dyskusję.

 

Klęska sowiecka z każdym tygodniem, począwszy od pierwszego dnia wojny, przybierała większe rozmiary. Pod wpływem zmienionej sytuacji politycznej, Sowiety przechodzą do obozu Aliantów zachodnich, wołają o pomoc, której im Churchill istotnie nie szczędzi.  W lipcu roku 1941 Sowiety, stojące nad brzegiem przepaści, gotowe są do wszelkich ustępstw i każdej ugody, byle się przyczyniła do powstrzymania zwycięskiego pochodu armii niemieckiej. W tych warunkach dochodzi do zbliżenia, a w rezultacie umowy, zawartej między rządem polskim w Londynie i Związkiem Sowieckim.

Przyczyn tego porozumienia jest wiele. Przede wszystkim wspólny wróg – Niemcy. Ale... Czyż Sowiety w stosunku do Polski nie okazały się takim samym agresorem, a z pewnego punktu widzenia, nawet gorszym? Niewątpliwie. Jednak rząd polski postanawia wykreślić z pamięci niedawną przeszłość i zdradę Sowietów, po pierwsze dopingowany  do tego kroku przez W. Brytanię, po drugie, idąc za tendencją polityczną swego wodza naczelnego i premiera w jednej osobie, gen. Sikorskiego, który był zawsze zwolennikiem porozumienia z Rosją. Po trzecie, ze względu na realne, praktyczne korzyści, jakie ugoda podobna może przynieść Polsce, w postaci zwolnienia wszystkich jeńców i ogromnej masy deportowanej do Rosji ludności cywilnej polskiej, której cyfra, w obliczeniach prowizorycznych, sięgać powinna około półtora miliona ludzi.

Po czwarte wreszcie, rząd polski w Londynie nie wie, że 15 tysięcy jeńców polskich, w tym blisko 9 tysięcy oficerów, znikło bezpowrotnie z powierzchni ziemi...

Bo właściwie, kto o ich losie coś wie?  Poza odnośnymi władzami sowieckimi  nikt, nic konkretnego.

Rodziny w kraju, które nagle przestały otrzymywać listy, domyślają się zaledwie i odpychają od siebie ten straszliwy domysł ponurej zagadki.

Grupa jeńców, za drutami obozu w Griazowcu, domyślać się jedynie może, znowuż na podstawie listów z kraju.

Grupa płk Berlinga na podstawie słów, rzuconych przez komisarza Berię.

Ale rząd polski w Londynie miał tylko utrudniony i pośredni dostęp do rodzin w kraju. Żadnego dostępu do obozu jeńców w Griazowcu. Żadnego dostępu do grupy Berlinga w Małachówce.

 

W ten sposób, zawierając układ z Sowietami, nie wysuwa innych postulatów, jak przywrócenie status quo sprzed roku 1939, i... w dobrej wierze żąda wypuszczenia na wolność wszystkich jeńców i deportowanych ludności cywilnej. Stanowisko to sprecyzowane zostało w:

a)  nocie wręczonej przez polskie MSZ ministrowi Edenowi dnia 8 lipca 1941 roku.

b)  projekcie układu polsko-sowieckiego z dnia 12 lipca tegoż roku.

W rezultacie, dnia 30 lipca 1941 roku doszło do podpisania układu polsko-sowieckiego, którego protokół dodatkowy brzmiał jak następuje:

1) Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych, Rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium Związku Socjalistycznych Republik Rad, bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów.

2) Protokół niniejszy wchodzi w życie równocześnie z układem z 30 lipca 1941 r.

 

Dnia 14 sierpnia 1941 roku następuje podpisanie umowy wojskowej polsko-sowieckiej i od tej chwili do formujących się na terytorium ZSSR oddziałów armii polskiej poczynają napływać z obozów i więzień zwolnieni jeńcy polscy [15] i ludzie cywilni. deportowani przez bolszewików w okresie inwazji na Polskę.

Wkrótce jednak dowództwo polskie w ZSSR, orientuje się, że brak jest wielu, znanych dobrze, oficerów, o których wiedziano z całą pewnością, że w r. 1939 trafili do niewoli sowieckiej. Na przykład brakowało oficerów z grupy gen. Andersa, na czele z szefem sztabu mjr Sołtanem, brakowało wieloletniego adiutanta gen. Sikorskiego, mjr Fuhrmana, brakowało wielu pułkowników, a nawet generałów. Po upływie pewnego czasu zorientowano się też w braku szeregu oficerów niższych stopni. W dalszym ciągu, w miarę napływania jeńców wychodzi na jaw, że brakujących jest więcej, niż zgłaszających się. Skonsternowane tym stwierdzeniem władze polskie, zwracają się najpierw do sowieckich oficerów łącznikowych. Ci ze swej strony dają odpowiedzi wymijające, mówią coś o zwolnieniu znacznej ilości jeńców do ich ojczyzny jeszcze w roku 1940.

Ale władze polskie mają już kontakt bezpośredni ze zwolnionymi jeńcami z grupy obozu Griazowca. Od nich dowiadują się, że nieobecnych oficerów nie ma też w kraju, gdyż otrzymywali od ich rodzin alarmujące listy z zapytaniem o ich los. Tłumaczenie zatem oficerów łącznikowych sowieckich nie może być ścisłe. Rzecz trzymana jest na razie w dyskrecji i wydane rozporządzenia do władz ruchu podziemnego pod okupacją niemiecką, aby wersja została sprawdzona. Być może Niemcy osadzili ich w obozach?  Jednocześnie przy Dowództwie Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR utworzony zostaje specjalny referat, którego zadaniem jest sporządzenie listy zaginionych.

Zaznaczyć należy, iż mimo wielu poszlak, w tej pierwszej fazie kontaktu z władzami sowieckimi, przedstawiciele polscy nie chcieli kwestionować dobrej woli rządu sowieckiego. Przypuszczenie, iż tylu oficerów i szeregowych można było po prostu zgładzić, nikomu nie przychodziło na myśl. Przypuszczano natomiast, że powodem niezwolenienia jeńców jest niesumienność władz lokalnych, bądź też ogromne trudności komunikacyjne, z którymi Sowiety walczyć musiały podczas trwającej wojny.

 

Ambasadorem polskim w Moskwie wyznaczony został podówczas pan Kot, zresztą wyraźny zwolennik sojuszu z Sowietami. Dziwnym zbiegiem okoliczności na jego to osobę przypadło gros starań, które rzuciły następnie niedwuznaczne światło na zagadkę katyńską. Dziwnym dlatego, że człowiek ten przeszedł następnie do quislingowskiego „rządu warszawskiego” pod rozkazami Moskwy i w r. 1945 został z jego ramienia ambasadorem w Rzymie... Ale wówczas działał jak inni w dobrej wierze, a jego rozmowy i interwencje, spisane i zaprotokółowane skrupulatnie, stanowią dziś archiwum organicznie związana ze sprawą Katynia i innych zbrodni.

Pierwsza z tych rozmów, na temat zaginionych jeńców, odbyła się pomiędzy nim i Wyszynskim, zastępcą Komisarza Spraw Zagranicznych Sowietów, w dniu 20 września 1941 roku.

Po siedmiu dniach, 27 września, ambasador Kot wręcza rządowi sowieckiemu notę, w której wymienia szereg wypadków:

1) przetrzymywania obywateli polskich indywidualnie lub grupowo w obozach pracy przymusowej i więzieniach,

2) uniemożliwianie im kontaktu z ambasadą polską,

3) uniemożliwianie obywatelom polskim swobodnego wyboru, oraz zmiany miejsca zamieszkania,

4) zmuszanie ich w dalszym ciągu do pracy w warunkach więźniów,

5) odmawianie wydawania świadectw amnestyjnych.

Panowie Kot i Wyszynski spotykają się znowuż dnia 6 października, a dnia 13 października 1941 r. ambasada polska składa ponowną notę w sprawie niewypełnienia zobowiązań sowieckich co do zwolnienia z obozów obywateli polskich.

Od 30 lipca, dnia podpisania umowy, upływa już dwa i pół miesiąca! Gdzież są oficerowie polscy w liczbie przeszło 8 tysięcy? Gdzie reszta jeńców, około 7 tysięcy?  Pan Kot nie chce jednak doprowadzić do zadrażnienia i chce być cierpliwym. Zresztą do Rosji ma przyjechać sam generał Sikorski. Nazajutrz tedy po wręczeniu noty, dnia 14 października, mówi do towarzysza Wyszynskiego:

 – Mam nadzieję, że gdy gen. Sikorski przyjedzie, znajdzie on już wszystkich swoich oficerów.

 – Oddamy wam wszystkich ludzi, jakich mamy – odpowiada Wyszynski – ale nie możemy dać tych, których nie posiadamy. Na przykład Anglicy podają nam nazwiska swoich ludzi, którzy mają się znajdować w ZSSR, a których w rzeczywistości tu nigdy nie było.

I pan Wyszynski wzrusza ramionami, jakby pierwszy raz słyszał o tym, że w centrum Sowietów, gdzie się rejestruje nie tylko ludzi, ale ich czyny i słowa, miało się znajdować jeszcze w roku 1940 piętnaście tysięcy oficerów i szeregowych armii polskiej, zamkniętych w obozach. On, były najwyższy prokurator najbardziej policyjnego państwa na świecie!

 

Generał Sikorski pragnie dobrych stosunków z Sowietami. Ma z tego powodu kłopoty wewnątrz własnego rządu i społeczeństwa, które nie może zapomnieć krzywd doznanych. Nie może strawić tego sojuszu z wrogiem. Sikorski traktuje aktualne względy polityczne za sprawę nadrzędną, zaś utyskiwania, protesty i pogłoski o zaginionych jeńcach za złe podszepty i defetyzm. Nie wierzy, żeby mogli zginąć bez śladu.

 – Znajdą się! – powiada.–  Przecież nie chcecie panowie wmówić, że rząd sowiecki kazał ich po prostu zamordować. Absurd! Niemożliwe.

W tej dobrej wierze oczekuje jeszcze na sprawdzenie w kraju, okupowanym przez Niemców.  Wreszcie nadchodzi stamtąd wieść, wieść hiobowa: „Nikt poszukiwanych oficerów nie widział w kraju na wolności. Nie ma ich też w obozach jeńców niemieckich. Nikt nie słyszał o żadnym przekazaniu na granicy. Wszystkie rodziny potwierdzają zgodnie, że korespondencja z nimi ustała od kwietnia-maja roku 1940, gdy jeszcze byli z całą pewnością w rękach sowieckich”.

Sikorski każe się skontaktować z ambasadą polską w Moskwie. Ambasada odpowiada, że na ślad tych ludzi w dalszym ciągu nie natrafiono. Wówczas premier polski, wciąż w płaszczyźnie przyjaznych negocjacji, zwraca się do ambasadora sowieckiego w Londynie z listem osobistym w dniu 15 października 1941 roku.  Na list ten nie otrzymuje odpowiedzi... Wydaje więc polecenie podjęcia bardziej energicznych kroków w Moskwie.

Ambasador Kot udaje się tedy dnia 22 października, bezpośrednio do Mołotowa. Powołując się na swe poprzednie rozmowy z Wyszynskim, mówi:

 – Dałem szereg przykładów p. Wyszynskiemu, do jakich ośrodków nie dotarło zarządzenie amnestii i jakie kategorie naszych obywateli, jak na przykład oficerowie, sędziowie, prokuratorzy, policjanci nie zostali zwolnieni.

Mołotow w odpowiedzi więcej odkrząkiwał, niż mówił. Nic dziwnego: jesień późna, zimno, głęboka Rosja. Ludzie chodzą przeziębieni. Opału brak. Wojna. Jednak z tego, co wykrząkał, wyrozumieć można było słowa:

 – W związku z wielkimi trudnościami transportowymi i administracyjnymi... w szeregu okręgów pozostali niewątpliwie w dotychczasowych miejscach zamieszkania...

[zdjęcie Mołotowa w oryginale, z opisem:]

Mołotow też nie wie, gdzie się mogli zapodzieć zaginieni jeńcy polscy?  „W związku z wielkimi trudnościami transportowymi...” –  mówi dnia 22 października 1941 roku, podsycając tym nadzieję na ich powrót.

Właściwie strona polska z odpowiedzi tej jest zadowolona. Ostatecznie Mołotow to nie jakiś bezprizornyj, bezdomny chłopak, który może gwizdać na wiatr, co mu fantazja przyniesie do głowy. Zbyt wysokie zajmuje stanowisko i zbyt odpowiedzialne są jego słowa, nawet przez zachrypnięte gardło wypowiadane. Należy zaś je rozumieć, jako potwierdzenie optymistycznych przewidywań, że jeńców wywieziono prawdopodobnie na daleką północ i teraz nie ma technicznej możliwości ich sprowadzenia.

Pomimo tego ambasador Kot wręcza Mołotowowi, w dniu 1 listopada, notę o treści poufnej. Chodziło w niej, aby sprawę jeńców jakoś załatwić, jeszcze przed przybyciem spodziewanym generała Sikorskiego. Jednocześnie Kot prosi o rozmowę Wyszynskiego, która odbywa się nazajutrz, dnia 2 listopada i jest czwartą z kolei na ten temat. Wspominając o zdaniu Mołotowa, że zapewne tylko trudności techniczne stoją na przeszkodzie w powrocie jeńców, ambasador polski prosi o jedno:

 – Czy nie można ułatwić choćby telegraficznego porozumienia z nimi? Przecież ktoś w końcu musi wiedzieć, gdzie się znajdują?

Wyszynski był tego dnia wyraźnie w złym humorze. Wzruszył ramionami:

 – Więc gdzie, zdaniem pana, mogą być?

Kot wymienił kilka nazw domniemanych obozów. Wyszynski znowu wzruszył ramionami.

 – Ileż czasu już minęło od podpisania umowy – podjął po chwili milczenia Kot – a tak wielu z naszych ludzi nie uzyskało wolności, która im się według prawa należy. Nie otrzymujemy od nich nawet listów lub depesz. Nie mamy ich adresów. Tymczasem pan komisarz obiecał mi w rozmowie z dnia 14 października dostarczyć interesujące zestawienia nazajutrz.

 – Istotnie powiedziałem to, ale 15 nastąpił wyjazd z Moskwy, w związku z czym rozluźniły się kontakty pomiędzy poszczególnymi urzędami. To właśnie wpływa na opóźnienie danych...

 – Centrala NKWD lub „GUŁAG” [16]  posiadają odpowiednie dane. Proszę mi umożliwić wysłanie delegatów, którzy by w towarzystwie urzędników NKWD objechali obozy z tymi ludźmi, przyszli z pomocą i dodali otuchy, ułatwiając przetrzymanie zimy.

 – Pan ambasador stawia kwestię tak, jakbyśmy chcieli jakichś obywateli polskich skrywać. Gdzież oni są?! – I Wyszynski trzepnął sobie po kolanach. Później odwrócił głowę i patrzał w okno. Za oknem cicho, bezszelestnie padał śnieg. Obydwaj panowie zapalili papierosy. Ambasador polski zaciągnął się dymem, poprawił na fotelu i oświadczył:

 – Dane posiadane przeze mnie mam od naocznych świadków z zeznań i protokółów. Widzieli oni, że w takim czy innym czasie, tylu lub tylu naszych oficerów zostało wywiezionych w jakimś nieznanym kierunku. Gdybym dostał ścisłe dane od panów, zużytkowałbym je. Przecież ludzie to nie para, nie śnieg, który teraz, oto, pada i na wiosnę się ulatnia...

Wyszynski odpowiedział:

 – Pewna ilość osób ze spisów podanych przez pana ambasadora już się odnalazła, innych szukamy. Gdy będę miał resztę konkretnych nazwisk, mogę zwrócić się do kompetentnych władz i nawet ukarać kogo należy. Te sprawy należą do mnie, bo referat polski w Komisariacie Spraw Zagranicznych mnie właśnie podlega.

W dziesięć dni później, dnia 12 listopada, w piątej rozmowie z Kotem, Wyszynski oświadczył:

 – W moim przekonaniu oficerowie są już zwolnieni. Chodzi tylko o stwierdzenie, gdzie są? Jeżeli by ktoś z nich nie znajdował się jeszcze na wolności, oczywiście będzie oswobodzony. Dla mnie problem ten w ogóle nie istnieje.

Ale oficerowie się nie zjawiali.

 

Bezsilny wobec ciągłych wybiegów, wykrętów i nowych wersji zgłaszanych przez stronę sowiecką, rząd polski zwrócił się do rządu brytyjskiego, prosząc o pośrednictwo.

Interwencja brytyjska nastąpiła w dniu 3 listopada 1941. Dnia 8 listopada komisarz Mołotow wystosował notę, w której znajdował się następujący ustęp:

Zgodnie z rozporządzeniem Prezydium Rady Najwyższej ZSSR z 13 sierpnia 1941 roku o amnestii, wszyscy obywatele polscy, którzy byli pozbawieni wolności jako jeńcy wojenni czy też na zasadzie innych dostatecznych powodów, są zwolnieni, przy czym określonym kategoriom zwolnionych jeńców i jeńcom wojennym, władze sowieckie udzieliły pomocy materialnej.

Z noty tej jednoznacznie wynika, że  wszyscy jeńcy zostali zwolnieni. Gdzież są w takim razie generałowie, pułkownicy, tysiące oficerów niższych stopni?!!  Gdzie policja i żandarmeria, deportowana i osadzona w roku 1939 w obozie dla jeńców w Ostaszkowie?!...

Krążą plotki, że gdzieś w obozach koncentracyjnych na dalekiej północy. Ale oto dnia 14 listopada 1941 roku, ambasador sowiecki przy rządzie polskim w Londynie, Bogomołow, wręcza ambasadorowi polskiemu Raczyńskiemu notę, w której między innymi oświadcza:

Zwolnieni zostali wszyscy oficerowie polscy znajdujący się na terytorium ZSSR. Wyrażone zaś przez Pana Prezesa Rady Ministrów przypuszczenia, że wielka ilość oficerów polskich jest rozsiana w północnych obwodach ZSSR, oparte są widocznie na nieścisłych informacjach.

 

W chwili, gdy pan Bogomołow w Londynie odbierał w ten sposób ostatnią nadzieję rządowi polskiemu na odnalezienie zaginionych jeńców, nadzieję, której kurczowo się trzymały władze polskie, wmawiając w siebie i we władze sowieckie, że tamci są pewnie gdzieś na dalekiej północy...  tegoż 14 listopada ambasador Kot dociera do samego dyktatora Związku Sowieckiego, Józefa Stalina. Stalin przyjął go w obecności komisarza Mołotowa. Rozmowa ta, podobnie jak wszystkie poprzednie i następne, spisana została zaraz po jej zakończeniu.

Ambasador Kot, który tytułował Stalina per „Panie Prezydencie”, poruszył szereg bieżących spraw, wymagających uregulowania w tych, na nowo nawiązanych, stosunkach polsko-sowieckich.

Stalin ma zwyczaj podczas rozmów, zwłaszcza gdy kogoś słucha, kłaść przed sobą kawałek papieru i gryzmolić na nim ołówkiem różne postacie, figury, czasem liczby. Nikt właściwie dokładnie tym rysunkom się nie przyjrzał, albowiem dyktator jednej szóstej części globu nagle, nerwowym ruchem, zamazuje to, co narysował, najczęściej mnie papier zamazany, rzuca go w kąt, bierze czystą ćwiartkę i znowu rysuje. Rysuje, rysuje bez końca. Ale słyszy przy tym każde słowo, które się doń mówi, bo gdy co wtrąci, to zawsze na temat.

 – Zabrałem już Panu Prezydentowi, zajętemu tak ważnymi sprawami, wiele czasu. Mam jednak jeszcze jedną sprawę, czy mógłbym ją poruszyć?  – zapytał ambasador Kot.

 – Proszę bardzo, panie ambasadorze – odpowiedział Stalin uprzejmie, kiwnął przy tym głową pochyloną nad papierem, na którym rysował pikę. Zwyczajną kozacką pikę.

 – Jest pan autorem amnestii dla obywateli polskich w ZSSR. Czy zechciałby pan wpłynąć, aby ten gest został w pełni wykonany?

 – O, czyż są jeszcze nie zwolnieni Polacy? –  odrzucił Stalin, jakby o tym po raz pierwszy słyszał.

Mołotow, siedzący z drugiej strony stołu, ani mrugnął.

 – Z obozu w Starobielsku, rozpuszczonego wiosną 1940, nie mamy jeszcze ani jednego oficera... – i Kot chciał dalej mówić o Kozielsku i Ostaszkowie, ale Stalin mu przerwał.

 – Rozpatrzę sprawę. Jednak ze zwolnieniami różnie bywa. Jak się nazywał dowódca obrony Lwowa, jeśli się nie mylę, generał Langer?

 – Generał Langner, Panie Prezydencie – poprawił ambasador.

 – Słusznie, generał Langner. Zwolniliśmy go jeszcze w zeszłym roku. Przywieźliśmy go do Moskwy, rozmawialiśmy z nim. Tymczasem uciekł on zagranicę, bodaj że do Rumunii.

Mołotow potwierdza kiwnięciem głowy.

 – Amnestia nasza nie zna wyjątków – ciągnął dalej Stalin –  ale z pewnymi wojskowymi mogło się stać jak z generałem Langnerem.

 – Mamy nazwiska i spisy – odpowiedział pan Kot – na przykład dotychczas nie odnalazł się generał Stanisław Haller, brak nam oficerów ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa, wywiezionych stamtąd w kwietniu-maju roku 1940.

 – Zwolniliśmy wszystkich, nawet ludzi, których nam przysyłał generał Sikorski, by wysadzali mosty i zabijali sowieckich obywateli. Nawet te osoby pozwalnialiśmy. – Stalin zmiął papier i rzucił pod stół. – Zresztą to nie generał Sikorski ich wysyłał, tylko jego szef sztabu Sosnkowski. [17]

 – A więc prośba moja do Pana Prezydenta – odezwał się znów ambasador Kot – polega na tym, aby zechciał wydać polecenia, iżby oficerowie, których potrzebujemy, byli zwolnieni. Posiadam protokóły o tym, kiedy ich z obozu wywożono.

 – Czy istnieją dokładne spisy? – zapytał Stalin, z odcieniem wyraźnego zainteresowania. Wstał i zaczął przechadzać się wzdłuż pokoju. Tam i nazad, tam i nazad.

 – Wszystkie nazwiska są zapisane u sowieckich dowódców obozów, którzy co dzień wszystkich jeńców wywoływali do apelu. Ponadto NKWD z każdym z osobna prowadziło dochodzenie. Nie oddany został ani jeden oficer ze sztabu generała Andersa, armii, jaką dowodził w Polsce.

Stalin zatrzymał się nagle, zapalił papierosa, wysłuchał uważnie ostatnich słów i podszedł do telefonu, stojącego na stole, przy którym siedział Mołotow. Szybkim ruchem zdjął słuchawkę z aparatu... i w tej chwili Mołotow, po którego twarzy przebiegł ledwo dostrzegalny uśmiech, powiedział:

 – To nie tak się łączy... – i przesunął przełącznik, po czym siadł z powrotem, tym razem przy głównym stole konferencyjnym.

Cisza panowała w pokoju. Stalin dzwoni do NKWD.

 – ... Tu Stalin. Czy wszyscy Polacy zostali zwolnieni z więzień?... – chwila ciszy. Słucha. – No, bo tu u mnie jest ambasador polski, który mi mówi, że nie wszyscy... – słucha dłuższą chwilę, po czym odkłada telefon i wracając do stołu konferencyjnego zmienia temat rozmowy. Upłynęło może pięć, może osiem minut i nagle zadzwonił telefon. Stalin wstał sam. Słuchał. Raz tylko mruknął coś pod nosem, ale nie powiedział słowa. Odłożył słuchawkę, wrócił na swoje miejsce i tym razem milczał.  Ambasador Kot uznał, że audiencja jego dobiegła końca.

 

Józef Stalin wyraźnie powiedział, że nie wie, gdzie są i co mogło się stać z jeńcami, którzy w roku 1939/40 przebywali w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku...

A jednak ze strony polskiej w dalszym ciągu nie dopuszczano myśli, by z liczby około 15 tysięcy brakujących jeńców, wszyscy mieli zniknąć na zawsze! Wbrew nocie posła Bogomołowa, wbrew wszystkim oświadczeniom sowieckim, które wyraźnie stwierdzały, że nie wiedzą nic o takich jeńcach. Nie wierzono władzom sowieckim, że zostali zwolnieni w r. 1940, nie wierzono też że ich nie ma na terytorium Związku Sowieckiego. Przeciwnie, pocieszano się, przypuszczając, że skazano ich na bardzo ciężkie warunki bytowania i teraz, rząd sowiecki, nie chcąc się do tego przyznać, usiłuje jakoś sprawę zatuszować przez jej odwlekanie, może przeprowadzić ją etapami... może istotnie zza kręgu polarnego nie jest w stanie ich dostarczyć. Zima. Straszna zima zapanowała nad krajem. W pocieszeniu tym jednak tliła się jednocześnie troska: jak oni tam żyją w tych mrożących warunkach sowieckich obozów koncentracyjnych za kręgiem polarnym?!

 

Pierwsza rozmowa ze Stalinem odbyła się 14 listopada 1941 roku. Od tego czasu nie podejmowano żadnych kroków, w oczekiwaniu na przyjazd generała Sikorskiego do Rosji.

Dnia 1 grudnia ambasada polska przygotowała dla Sikorskiego: „Notatkę w sprawie internowanych żołnierzy W.P. z obozów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie”.  Notatka ta stwierdzała fakt niewątpliwy, iż ponad 98% wszystkich oficerów i żołnierzy zostało z powyższych trzech obozów wywiezionych wiosną roku 1940 i ślad po nich zaginął.

Generał Sikorski przybył do Moskwy, przestudiował notatkę, wziął ze sobą generała Andersa, wówczas mianowanego dowódcą wszystkich oddziałów formowanych w Rosji, oraz ambasadora Kota i udał się na Kreml.  Tam, a było to dnia 3 grudnia 1941 roku, przyjęty został przez Stalina, jak zawsze w obecności Mołotowa.

Gen. Sikorski:  – ... stwierdzam wobec pana prezydenta, że jego oświadczenie o amnestii nie jest wykonywane. Dużo, i to najcenniejszych, naszych ludzi znajduje się jeszcze w obozach i więzieniach.

Stalin (rysując): – To jest niemożliwe, gdyż amnestia dotyczyła wszystkich i wszyscy Polacy są zwolnieni. (Ostatnie słowa kieruje do Mołotowa, a ten kiwa potwierdzająco głową.)

Gen. Sikorski:  (sięga po trzymaną przez Andersa listę) – Nie naszą jest rzeczą dostarczać dokładne spisy naszych ludzi, pełne listy mają komendanci obozów. Mam ze sobą listę około 4.000 oficerów, których wywieziono siłą i którzy znajdują się jeszcze obecnie w więzieniach lub obozach. Ten spis nie jest pełny, zawiera bowiem tylko nazwiska, które się dało zestawić z pamięci. Poleciłem sprawdzić, czy nie ma ich w kraju, z którym mam stałą łączność. Okazało się, że nie ma tam żadnego z nich, podobnie jak w obozach jeńców wojennych w Niemczech. Ci ludzie znajdują się tutaj. Nikt z nich nie wrócił.

Stalin:  – To niemożliwe! Oni uciekli.

Gen. Anders:  – Dokądże mogli uciec?

Stalin:  – No, do Mandżurii na przykład...

Gen. Anders:  – To jest niemożliwe, żeby wszyscy mogli uciec... Większość tych oficerów, wymienionych w spisie, znam osobiście. Są wśród nich moi oficerowie sztabu i dowódcy.

Stalin:  – Na pewno zwolniono ich, tylko jeszcze nie przybyli.

Gen. Sikorski:  – Rosja jest wielka i trudności również duże. Może władze lokalne nie wykonały rozkazu? Gdyby ktokolwiek wydostał się poza granice Rosji, ten na pewno zameldowałby się u mnie.

Stalin:  – Wiedzcie, że rząd sowiecki nie ma najmniejszego powodu, żeby zatrzymywać choć jednego Polaka.

Mołotow:  – Myśmy zatrzymali tylko tych, którzy po wojnie dopuścili się zbrodni, wywoływali dywersje, zakładali stacje radiowe itp. O tych wam na pewno nie będzie chodziło.

Kot:  – Oczywiście, że nie, ale prosiłem, żeby nam dano spisy tych ludzi, gdyż w bardzo wielu wypadkach oskarża się o to gorących patriotów i absolutnie niewinnych.

Mołotow potakuje.

Gen. Sikorski: – Dobrze by było, żeby pan prezydent dał publiczne wyjaśnienie w tej sprawie, żeby wywołać w Rosji Sowieckiej zwrot zasadniczy dla Polaków. Nie są to przecież turyści, ale ludzie wywiezieni siłą ze swych domów. Nie znaleźli się tu z własnej woli, lecz zostali deportowani i przeszli olbrzymie cierpienia.

Stalin:  – To będzie załatwione. Specjalne zarządzenia zostaną wydane władzom wykonawczym, trzeba jednak zrozumieć, że prowadzimy wojnę.

[zdjęcie Stalina w oryginale, z opisem:]

„Nie wiem, gdzie oni są” – mówi Stalin dnia 3 grudnia 1941 r. – Może uciekli do Mandżurii?...”

Rozmowa ta jeszcze bardziej utwierdziła stronę polską w przekonaniu, że zaginieni jeńcy żyją i są przetrzymywani na dalekiej północy lub gdzieś na równie dalekim wschodzie, na co by wskazywały supozycje Stalina, że jeńcy „uciekli do Mandżurii”, a następnie jego słowa, że „wszystkich zwolniono”, że „jeszcze nie przybyli”, że wreszcie „wyda odnośne zarządzenia władzom wykonawczym”.

 

Po tej wizycie na Kremlu nastąpiła krótka przerwa w interwencjach dyplomatycznych. Natomiast ze strony polskich władz wojskowych, do poszukiwania na własną rękę wyznaczony został wspomniany już wielokrotnie mjr Józef Czapski (zwolniony z obozu w Griazowcu), który z pominięciem wszystkich władz pośrednich udał się wprost do generała Nasiedkina, komendanta wszystkich obozów koncentracyjnych (GUŁAG), następnie do generałów NKWD Bzyrowa i Rajchmana (patrz: Załącznik Nr 7). Misja jego zakończyła się niepowodzeniem zupełnym. Żaden z tych dostojników sowieckich  „nie wiedział”, co się stało, co się w ogóle stać mogło z 15 tysiącami jeńców polskich!

Tymczasem kalendarz przewalił już za Nowy Rok i wskazywał  1942.

Dnia 28 stycznia, rząd polski w Londynie wystąpił raz jeszcze z interwencją w sprawie zaginionych jeńców. Była to kolejna nota nr 49. Ze strony sowieckiej nie nastąpiła żadna na nią odpowiedź...

Czekano więc.

Czekano w styczniu, czekano w lutym. Usiłowano przeczekać zimę. Wciąż z oczyma utkwionymi w daleką północ. Ażeby zrozumieć to stanowisko strony polskiej, graniczące z zaślepieniem, nieomal z maniackim uporem, z jakim wszystkie nadzieje uczepiono do Koła Polarnego, należy nadmienić, iż tam właśnie, za tym Kołem Polarnym,  znajdowało się gros sowieckich obozów koncentracyjnych, w których siedziało nie tysiące, ale  miliony więźniów! Nadzieja zaś podsycana była wciąż na nowo przez przybywających stamtąd Polaków, pojedynczo i grupowo, którzy istotnie w przejeździe przez tundry i tajgi północy, gdzieś po drogach, po etapach, po obozach przejściowych ubiegłych miesięcy natrafiali na ślady jakichś jeńców polskich. Była to jednak pomyłka. Chodziło bowiem wciąż o tych samych, nie z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska, ale z obozów internowanych w państwach bałtyckich, których władze sowieckie zagarnęły łącznie z tymi państwami i zesłały na daleką północ do ciężkich robót przymusowych. W tym rozgardiaszu wojennym, plątaninie dat i losów ludzkich, o taką pomyłkę było łatwo. Myślano tedy, że gdy ruszą lody... Ale lody tam ruszają późno.

Nie czekając tej daty, a śnieg jeszcze pokrywał grubą warstwą Rosję, dnia 18 marca 1942 roku, generał Anders, w towarzystwie swego szefa sztabu, płk Okulickiego, znów prosi o audiencję u  wszechwładnego. Stalin przyjął ich na Kremlu i Mołotow był naturalnie obecny.

Anders przedstawia sytuację tworzącej się armii polskiej w Sowietach i mówi:

 – Ale ciągle brakuje nam oficerów. Do tego czasu nie zjawili się wciąż oficerowie z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Oni jednak muszą być gdzieś u was. Zebraliśmy dodatkowe dane  i wręcza dwie listy, które zabiera mu z ręki Mołotow.  Gdzież oni mogli się podziać? Mamy ślady ich pobytu nad Kołymą.

Stalin, paląc papierosa i bazgrząc na papierze, odpowiada:

 – Ja już wydałem wszystkie rozkazy, by ich zwolnić. Mówią nawet, że są na Ziemi Franciszka Józefa, a tam przecież nikogo nie ma. Nie wiem, gdzie są. Na co nam ich trzymać? Być może znajdują się w obozach na terenach, które zajęli Niemcy, rozbiegli się...

 – To niemożliwe, o tym byśmy wiedzieli – wtrącił żywo płk Okulicki.

 – Myśmy zatrzymywali tych tylko Polaków, którzy są na niemieckiej służbie – odparł sucho Stalin i zmienił temat rozmowy.

„Na terenach zajętych przez Niemców?” „Rozbiegli się?” Skąd się mieli rozbiec? W jakim miejscu, z jakiego obozu? Kiedy się na tych terenach mogli znaleźć?...

Oto po ośmiu miesiącach daremnych poszukiwań, po czterdziestu dziewięciu notach dyplomatycznych, po niezliczonych konferencjach, staraniach, zabiegach, prośbach – na które wszystkie była tylko odpowiedź: „nie wiemy!”, albo: „oddaliśmy ich już w roku 1940” – Stalin rzuca, niezrozumiałe na razie zdanie. Tak sobie, en passant, puszczając jednocześnie dym z papierosa i odrywając wzrok od bezmyślnego kawałka papieru, na którym rysował, tym razem, jakiegoś fantastycznego byka...  Czy nagle wpadł mu ten pomysł do głowy, czy został ukartowany z góry? Czy miał to być próbny balon, który w rok później stanie się podwaliną sowieckiej wersji oficjalnej? Decydującym zwrotem w stanowisku sowieckim wobec coraz bardziej drażliwej sytuacji wytworzonej naleganiem strony polskiej?  Raczej nie to ostatnie. Gdyż w późniejszych negocjacjach na ten temat i odpowiedziach oficjalnych, strona sowiecka nie powróci na razie do tego oświadczenia i nie podtrzyma słów, rzuconych z papierosowym dymem przez Stalina. Wręcz przeciwnie.

Gdy rząd polski złożył w sprawie zaginionych jeńców jeszcze jedno memorandum w dniu 19 maja 1942 r. i jeszcze jedną notę w dniu 13 czerwca tegoż roku (patrz: Załącznik Nr 8), Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych oświadczył w aide-mémoire, z dnia 10 lipca 1942 r., co następuje:

Wiadomym jest, iż wielu obywateli polskich, którzy byli zwolnieni jeszcze przed wydaniem dekretu o amnestii, wyjechało z ZSSR do ojczyzny. Należy również zaznaczyć, iż wielu obywateli polskich, spośród zwolnionych na podstawie dekretu, uciekło zagranicę, przy czym niektórzy z nich zbiegli do Niemiec... Wreszcie w związku z nie zorganizowanymi przejazdami w zimie 1941 roku, z północnych obwodów ZSSR do południowych, które nastąpiły wbrew wielokrotnym uprzedzeniom Ludowego Komisariatu, pewna część obywateli polskich uległa w drodze chorobom i była wysadzona na rozmaitych stacjach, przy czym niektórzy z nich zmarli w drodze. Wszystkie te okoliczności mogły naturalnie spowodować, że pewna liczba obywateli polskich nie dała o sobie znać...

Na dwa dni przed tym ostatecznym, zamykającym dyskusję, oświadczeniem sowieckim, dnia 8 lipca, pan Kot, w towarzystwie chargé d'affaires Sokolnickiego, złożył wizytę pożegnalną Wyszynskiemu i w rozmowie, która miała raczej charakter prywatny, Wyszynski powiedział:

 – Co do rzekomego przetrzymywania Polaków w więzieniach czy obozach, to muszę zapewnić pana ambasadora, że zbadałem tę sprawę i ich tam naprawdę nie ma. Oficerów nie ma ani na dalekiej, ani na bliższej północy, ani gdzie indziej. Może są poza ZSSR, może część zmarła... Wszyscy są oswobodzeni. Część została zwolniona przed naszą wojną z Niemcami, część później.

 – Co do oficerów – odpowiedział Kot – to muszę stwierdzić, że właśnie z kraju otrzymuję największą ilość zapytań od ich rodzin, pełnych niepokoju o ich los, bo ich tam nie ma. Nie ma ani jednego.

 – Jeśli naszych jeńców zwolniono – wtrącił Sokolnicki – to proszę o dostarczenie mi spisu zwolnionych, oraz daty i miejsca zwolnienia. Rząd sowiecki wielokrotnie spisy jeńców sporządzał i dostarczenie listy nie może sprawiać trudności.

Wyszynski rozłożył ręce:

– Niestety takich spisów nie mamy.

 

Stosunki polsko-sowieckie zaczęły się psuć. Okazało się, iż rząd sowiecki, po powstrzymaniu pierwszego uderzenia niemieckiego, bynajmniej nie ma zamiaru zrezygnować z pół Polski, którą anektował przy poparciu tychże Niemców w r. 1939/40. Począł też czynić dalsze trudności w formowaniu armii polskiej. Daje temu wyraz ostatnia nota rządu polskiego, ostatnia przed zasadniczym zwrotem w całej sprawie, złożona w Moskwie dnia 27 sierpnia 1942 roku:

... To negatywne stanowisko rządu sowieckiego do dalszego rozwoju armii polskiej, znajduje również potwierdzenie w fakcie nie odnalezienia dotychczas jeszcze przeszło 8 tysięcy oficerów polskich, przebywających wiosną roku 1940 w obozach jeńców w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, mimo tylokrotnych interwencji rządu polskiego i mimo iż częściowa lista tych oficerów została wręczona przewodniczącemu Rady Komisarzy Ludowych (Stalinowi), przez generała Sikorskiego w grudniu 1941 roku, oraz przez generała Andersa w marcu 1942.

Nie zmieniło już jednak to oświadczenie zasadniczego stanowiska rządu sowieckiego w sprawie tajemniczej zagadki zniknięcia jeńców polskich. To zasadnicze stanowisko sprecyzowane zostało w wymienionym aide-mémoire z dnia 10 lipca, w którym rząd sowiecki za przyczynę zaginięcia podaje tylko:

1)  wyjechali do ojczyzny,

2)  uciekli zagranicę,

3)  zmarli w drodze.

O żadnej innej wersji ze strony sowieckiej nie było wtedy [wiadomo].

 


ROZDZIAŁ IX

STRASZLIWA REWELACJA RADIA NIEMIECKIEGO.

„Wszyscy zamordowani strzałem w kark!  Pod Smoleńskiem wykopano 10 tysięcy oficerów polskich.”

 

I znowuż nieprzenikniona zasłona okryła los zaginionych. Nieprzeniknione milczenie panowało też w prasie światowej na ten temat, gdyż daremne poszukiwania rządu polskiego nie były rozgłaszane, jakkolwiek najwyższe czynniki angielskie i amerykańskie wiedziały oczywiście o przebiegu negocjacji, a rząd brytyjski sam interweniował w tej sprawie. Do prasy rzecz ta się nie dostawała w trosce, jak to się mówiło po cichu, o dobro jedności obozu Narodów Zjednoczonych, a jeszcze ciszej: w obawie szantażu ze strony sowieckiej. Ten szantaż w każdej chwili mógł się wyrazić groźbą zawarcia odrębnego pokoju pomiędzy Niemcami i Sowietami.  W ten sposób minęła jesień roku 1942, przyszła zima i wreszcie wiosna 1943. Miesiące brzemienne w wypadki, od których zależeć miały przyszłe losy świata.

Wśród tych wypadków zaszedł też jeden, nieznaczący i prawie nieinteresujący. Niemcy, do nieskończonego łańcucha pogwałceń prawa międzynarodowego i wojennego, dodali jeszcze jedno ogniwo: oto na terenach zabranych poczęli przymusowo werbować ludność do akcji związanej bezpośrednio z działaniami wojennymi. W liczbie tych ludzi znalazło się sporo Polaków, robotników, woźniców, szoferów itd., częściowo zmobilizowanych do organizacji „Todt”. Wielu z nich wysłano na front wschodni jeszcze latem roku 1942.

A na froncie wschodnim leżał między innymi Smoleńsk, okupowany przez Niemców od lipca roku 1941. Dwanaście kilometrów na zachód od Smoleńska stacja Gniezdowo. Cztery kilometry od stacji Gniezdowo, tzw. las katyński, a w nim miejsce przezwane Kozie Góry czy też Kosogory. Opodal tych Kozich Gór mieszkał staruszek, chłop, Parfemon Kisielew, liczący sobie wówczas 72 lata.

Otóż mniej więcej w tym samym czasie, gdy rząd sowiecki wręcza swe aide-mémoire z lipca 1942, w którym oświadcza, że nie wie, co się stało z jeńcami polskimi... w tym samym mniej więcej czasie, gdy ambasador Kot rozmawia po raz ostatni z Wyszynskim... w tym samym czasie, gdy w mglistym Londynie rząd emigracyjny polski redaguje swą pięćdziesiątą którąś notę... – kilku Polaków, robotników przebywających na przymusowych niemieckich robotach pod Smoleńskiem, zaszło do chaty Parfemona Kisielewa. O czym tam rozmawiano w chacie, Kisielew nie powiedział nikomu jeszcze w przeciągu następnych długich miesięcy. Po co miał gadać? Komu? Ludzie tam, na Wschodzie, nie są gadatliwi...

Wtedy był lipiec 1942 roku.  [18]

I dopiero dnia 13 kwietnia 1943 roku, o godzinie 9 minut 15, czasu nowojorskiego, radio Berlin nadaje komunikat następującej treści:

Ze Smoleńska donoszą, że miejscowa ludność wskazała władzom niemieckim miejsce tajnych egzekucji masowych, dokonywanych przez bolszewików, i gdzie GPU wymordowało 10.000 oficerów polskich. Władze niemieckie udały się do miejscowości Kosogory, będącej sowieckim uzdrowiskiem, położonym o 16 kilometrów na zachód od Smoleńska, gdzie dokonały straszliwego odkrycia. Znalazły dół, mający 28 metrów długości i 16 metrów szerokości, w którym znajdowały się, ułożone w 12 warstwach trupy oficerów polskich w liczbie 3 tysięcy. Byli oni w pełnych mundurach wojskowych, częściowo powiązani i wszyscy mieli rany od strzałów rewolwerowych w tyle głowy. Identyfikowanie trupów nie będzie przedstawiało trudności, gdyż są one w stanie mumifikacji z powodu właściwości gruntu i ponieważ bolszewicy pozostawili na ich ciałach papiery osobiste. Już dziś ustalono, że wśród zamordowanych znajduje się m.in. generał Smorawiński z Lublina. Oficerowie znajdowali się początkowo w Kozielsku pod Orłem, skąd w lutym, marcu 1940 r. sprowadzeni zostali w bydlęcych wagonach pod Smoleńsk, a stamtąd ciężarówkami zawiezieni do Kosogór, gdzie bolszewicy ich wszystkich wymordowali. Poszukiwania i odkrycia nowych dołów są w toku. Pod już wykopanymi warstwami znajdują się dalsze warstwy. Ogólna ilość zamordowanych oficerów obliczana jest na 10 tysięcy, co odpowiada mniej więcej całości korpusu oficerskiego, wziętego przez bolszewików do niewoli. Korespondenci pism norweskich, którzy byli na miejscu i mogli osobiście i naocznie przekonać się o prawdzie tej zbrodni, donieśli o niej do pism swoich w Oslo.

 

[cztery zdjęcia w oryginale, z opisem:]

Większość zwłok posiadała przy sobie liczne drobiazgi i dokumenty osobiste, z których niektóre dobrze zachowane, co ułatwiało ich identyfikację.

[1] Przy zwłokach generała Mieczysława Smorawińskiego znaleziono książeczkę oszczędnościową PKO, legitymację krzyża „Virtuti Militari”, dowód tożsamości, papierośnicę, złoty pierścionek i 2 medaliki.  Na zdjęciu legitymacja Kapituły Orderu „Virtuti Militari”.

[2] W kieszeniach zamordowanego St. Kapelana Jana Ziółkowskiego znaleziono kartę wizytową, legitymację odznaki Korpusu Ochrony Pogranicza, 2 książeczki do nabożeństwa, 2 fotografie, papierośnicę drewnianą, różaniec i 2 łańcuszki.  Na zdjęciu legitymacja odznaki Korpusu Ochrony Pogranicza.

[3] Ogólny widok pola grobowego (niemieckie zdjęcie lotnicze), po rozpoczęciu prac ekshumacyjnych. Obok rozkopanych dołów wydobyte z nich zwłoki, poukładane rzędami, w oczekiwaniu na identyfikację. Na dalszym planie piasczysta droga, przecinająca lasek od szosy smoleńskiej do domu wypoczynkowego funkcjonariuszów NKWD, zwanego przez miejscową ludność „daczą”.

[4] Wnętrze grobu: charakterystyczne warstwy trupów widziane z boku.

Była to wiadomość straszna. Zbrodnia, która nawet w wojnie, obfitującej w zbrodnie, wydała się zarówno co do ilości, jak przede wszystkim jakości swej  przerastająca wszystkie inne. Pierwszym odruchem opinii świata demokratycznego było: nie dać jej wiary. Nie dać wiary przede wszystkim dlatego, że rozgłaszali ją Niemcy, na których sumieniu leżało już tyle popełnionych przez nich samych zbrodni! Oczywiście szerokie sfery tej opinii światowej nie miały nawet pojęcia o sprawie zaginięcia 15 tysięcy jeńców polskich w Sowietach, o rok przeszło trwających, bezowocnych poszukiwaniach, o wielu, wielu znanych już szczegółach, a jedynie nie publikowanych w prasie alianckiej.

Tymczasem w następnych już audycjach radio berlińskie przynosi nowe wiadomości:

W miesiącach letnich 1942 roku, kilku Polaków należących do oddziałów pracy przy armii niemieckiej, oraz osoby cywilne wyzwolone z niewoli bolszewickiej, dowiedziały się od ludzi miejscowych, że w pobliżu Smoleńska bolszewicy rozstrzeliwali Polaków. Z opowiadań tych ujawnia się dalej, że rozstrzelanych zakopywano przypuszczalnie w lesie katyńskim, na prawo od drogi prowadzącej od szosy Smoleńsk-Katyń do domu wypoczynkowego NKWD (dawniej GPU). Podobno na dworzec w Gniezdowie niejednokrotnie przychodziły transporty z jeńcami, oficerami polskimi, którzy następnie byli odtransportowywani ciężarówkami do pobliskiego lasku katyńskiego. Osoby te zainteresowały się bliżej losem swych rodaków i zaczęły kopać w pagórku, który na pierwszy rzut oka nie harmonizował z naturalnym otoczeniem krajobrazu i wydawał się dziełem rąk ludzkich. Niebawem natrafiono na zwłoki polskiego oficera, jak świadczył o tym mundur. Nie przypuszczano jednak początkowo, że natrafiono na grób masowy. Ponieważ oddział niemiecki, do którego byli przydzieleni owi Polacy, musiał udać się gdzie indziej, zaprzestano poszukiwań.

Sterroryzowana panowaniem bolszewickim ludność nie opowiadała chętnie o swoich przeżyciach z roku 1940. Dopiero wiosną 1943 roku docierają do władz niemieckich wiadomości o zwłokach w lesie katyńskim. Władze niemieckie podejmują wobec tego systematyczne, rozległe badania, które stopniowo pozwalają odtworzyć z przerażającą dokładnością wypadki poprzedzające ową masową zbrodnię. Powoli też ujawniają się potworne szczegóły. Złożone pod przysięgą zeznania licznych świadków jasno oświetlają stan rzeczy i pokrywają się z danymi, wynikającymi z badań ekshumacyjnych. Zeznania te udowadniają, że już od szeregu lat lasek katyński był używany jako miejsce straceń przez GPU.

W Londynie zapanowała konsternacja. Czynniki rządowe angielskie doskonale wiedzą, że liczba zamordowanych, podana przez Niemców, odpowiada mniej więcej liczbie zaginionych, których daremnie rząd polski poszukuje w Sowietach. Poza tym rząd angielski zna doskonale przebieg rozmów, treść not polskich i ... odpowiedzi na ten temat strony sowieckiej.

Wieczorem radio niemieckie nadaje treść zeznań Parfemona Kisielewa, z których świat się dowiaduje, co u niego w chacie robili robotnicy Polacy, latem 1942 roku. Mianowicie: doszły ich słuchy, że tu rozstrzeliwano oficerów polskich i że Kisielew wie coś o tym więcej, niż inni mieszkańcy, ponieważ mieszkał najbliżej. Przyszło doń przeto 10 Polaków z niemieckiego „Todta”. Było to w lipcu. Prosili o wskazanie miejsca. Wzięli ze sobą łopaty. Po stwierdzeniu i przekonaniu się na miejscu, zasypali z powrotem jamę i postawili dwa krzyże z drzewa brzozowego.

 

Przez cały dzień 14 kwietnia trwa, po stronie Aliantów, kłopotliwe milczenie. Ale w czterdzieści osiem godzin po ogłoszeniu rewelacji niemieckich, rząd sowiecki, ten sam rząd sowiecki, który w przeciągu całego roku nie mógł dać jakiejkolwiek usprawiedliwionej wskazówki, gdzie się podzieli zaginieni jeńcy... ten rząd sowiecki, którego  dyktator  Stalin, jego ministrowie, szefowie policji politycznej NKWD, komendanci obozów i wszyscy inni funkcjonariusze olbrzymiego państwa, rozkładali tylko ręce i wzruszali ramionami... nagle teraz, za pośrednictwem urzędowej agencji „Tass”, podaje, jako o  rzeczy notorycznie znanej:

Jeńcy polscy, o których mowa, osadzeni byli w okolicy Smoleńska w specjalnych obozach  i zatrudnieni przy budowie szos. Nie zdążono ich ewakuować w chwili zbliżania się wojsk niemieckich, to też wpadli w ich ręce. Skoro obecnie znalezieni zostali jako pomordowani, to znaczy, że ich zamordowali Niemcy, a w celach prowokacji rozpuszczają oszczerczą wiadomość, że to zrobiły władze sowieckie.

I rząd angielski, jakkolwiek zna treść aide-mémoire rządu sowieckiego z dnia 10 lipca 1942 roku, najbardziej sprzeczną z tezą obecną – poleca rozgłosić oświadczenie sowieckie. Dnia 15 kwietnia 1943 roku radio BBC, o godzinie 7 min. 15, nadaje komunikat treści następującej:

Radio moskiewskie oficjalnie i kategorycznie zaprzeczyło dziś wiadomościom rozpuszczanym przez Niemców o rozstrzelaniu przez władze sowieckie oficerów polskich. Te kłamstwa niemieckie wskazują, jaki los spotkał tych oficerów polskich, których Niemcy zatrudniali w r. 1941 przy budowach, w tamtych okolicach. Emisja moskiewska była przez cały czas głuszona przez Berlin.

Od tej chwili wersja sowiecka, powtarzana przez radio i prasę moskiewską ustala się w formie notorycznie znanej:

Zgrupowani od roku 1940 w obozach jenieckich pod Smoleńskiem i tam zatrudnieni, jeńcy polscy wpadli w ręce niemieckie w lipcu roku 1941 i rozstrzelani zostali przez nich w miesiącach sierpniu-wrześniu tegoż roku.

 

Ale opinia polska zareagowała inaczej niż oficjalne czynniki angielskie. Teraz już nie mogło chodzić li tylko o jakiś akt polityczny, ale o zajęcie stanowiska wobec ciosu, który dotyczył całego narodu: kilkanaście tysięcy spośród jego najlepszych synów wymordowano podstępnie i zrzucono jak nawóz do olbrzymich dołów, zasypano piaskiem!

W materiałach, gromadzonych już po wojnie w sprawie katyńskiej przez czynniki polskie w Londynie, znajduje się następujący ustęp, charakteryzujący reakcję społeczeństwa i opinii polskiej tamtejszego okresu:

Rewelacje radia niemieckiego wstrząsnęły do głębi polską opinią publiczną na emigracji. Z zestawienia nadchodzących wiadomości nie ulegało już żadnej wątpliwości, iż znalezione w Katyniu trupy, są istotnie zamordowanymi oficerami polskimi.

Jednocześnie przestudiowano raz jeszcze notatki i protokóły z polsko-sowieckich rozmów w tej sprawie. Nabrały one w świetle rewelacji niemieckich wymownej treści.

Dopiero teraz stawały się jasne rozmaicie dotąd przez Polaków komentowane wypowiedzi i fakty, jak np.:

1) zakłopotanie Wyszynskiego przy poruszeniu z nim po raz pierwszy sprawy zaginionych jeńców podczas rozmowy w dniu 6.X.1941...

2) jego rozdrażnienie podczas rozmowy 14.X.1941 i obietnica oddania „wszystkich ludzi, jakich mamy”, z podkreśleniem, że nie możemy dać tych, których nie mamy...

3) niedotrzymanie przez Wyszynskiego kategorycznej obietnicy danej w rozmowie z dnia 12.XI.1941: „mamy zestawienie wszystkich żywych, albo umarłych. Obiecałem dane i dostarczę je...”

4) milczenie Stalina w czasie rozmowy dnia 14.XI. 1941...

5) jego nieprawdopodobne i wręcz dziwacznie brzmiące twierdzenie podczas rozmowy w dniu 3.XII.1941, że tysiące zaginionych jeńców z obozów sowieckich mogło zbiec  do Mandżurii...

6) dziwne perypetie mjr Czapskiego w Czkałowie i Moskwie...

7) słowa Stalina podczas rozmowy 18.III.1942: „Nie wiem, gdzie są...”

8) twierdzenie aide-mémoire sowieckiego z 10.VII.1942...

 

Dnia 16 kwietnia 1943 roku zbiera się na posiedzenie Rada Ministrów Rządu Polskiego w Londynie.  Dalszy przebieg wypadków, to długi szereg not, oświadczeń i posunięć dyplomatycznych, które wszakże w sposób precyzyjny charakteryzują postawy poszczególnych państw zainteresowanych, bądź w usiłowaniach rozwikłania zagadki, bądź też w usiłowaniach jej zaciemnienia.


 

ROZDZIAŁ X


DLACZEGO MIĘDZYNARODOWY CZERWONY KRZYŻ
NIE PODJĄŁ BADAŃ W KATYNIU

Skomplikowana sytuacja polityczna.  Sowieckie zerwanie  i tajemnicza śmierć generała Sikorskiego w Gibraltarze.

 

Sytuacja polityczna po rewelacjach niemieckich była istotnie trudna. Polska, która pierwsza na świecie podjęła walkę z najazdem Hitlera i która, jak to powiedział prezydent Roosevelt, „stała się natchnieniem narodów”, dochowuje w dalszym ciągu wierności swym aliantom w wojnie z Niemcami i tej wierności i solidarności nie ma zamiaru zrywać, ani ze względów emocjonalnych, ani wyrachowań politycznych. Nie ma jednak na naszym niedoskonałym świecie rzeczy nieograniczonych. Więc i najbardziej wyrachowane względy polityczne też mają zakreśloną granicę, przez które polityka danego narodu przekroczyć nie jest w stanie.

Wszystkim na świecie, którzy walczą z Hitlerem, w tej liczbie, a może przede wszystkim, Polsce, zależy na tym, aby rewelacje niemieckie okazały się nieprawdziwe. Ale rząd polski, jedyny spośród innych rządów zainteresowanych w tej sprawie, dźwiga na swych barkach odpowiedzialność za życie i śmierć swych obywateli, swych żołnierzy, i nie może rzucać ich losem jak kartą w grze politycznej, wbrew oczywistym zasadom sprawiedliwości i moralności ludzkiej. Tam, w kraju, dziesiątki tysięcy rodzin, matek, dzieci, ojców, opłakuje zaginionych jeńców, o których wiadomo teraz, że w niesłychanym pogwałceniu prawa i zwyczajów, obowiązujących cały świat cywilizowany, zabici zostali skrytobójczo, wrzuceni do dołów, zasypani ziemią, przez nieznanego, a tylko domniemanego sprawcę. Generałowie, pułkownicy, oficerowie, na których piersiach pozostały jeszcze ordery, krzyże, którymi ich ojczyzna obdarzyła i odznaczyła. Wobec tej strasznej zbrodni niepodobieństwem jest przejść do porządku i żaden rząd na świecie, który by się nie chciał okryć hańbą wobec własnego narodu, na takie postawienie sprawy by nie przystał. Rząd polski musi domagać się wyjaśnienia tej zbrodni.

Ale kto takiego wyjaśnienia podjąć się może w obecnie wytworzonej sytuacji politycznej? Kto, wobec zajęcia przez Niemców terenu, na którym zbrodni dokonano, gwarantuje bezstronność zbadania rzeczy na miejscu i orzeczenia?

W roku 1864 powstała, na mocy konwencji genewskiej, Międzynarodowa Organizacja Czerwonego Krzyża, która od 79 lat oddała niezliczone usługi ludzkości, wciąż na nowo uwikłanej w krwawe między sobą rozprawy. Bezstronność, powaga i autorytet Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, nigdy nie były kwestionowane przez żaden naród na świecie.  To też w cztery dni od ogłoszenia rewelacji katyńskich, dnia 17 kwietnia 1943 roku, ukazuje się następujący komunikat polskiej Rady Ministrów w Londynie:

Nie ma Polaka, który by nie był głęboko poruszony odkryciem koło Smoleńska wspólnych grobów oficerów polskich, których ślad zaginął w Rosji Sowieckiej, a którzy padli ofiarą masowej egzekucji.

Wiadomości tej propaganda niemiecka stara się nadać jak największy rozgłos. Rząd polski polecił posłowi polskiemu w Szwajcarii, aby zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie, z prośbą o wysłanie delegacji, która by ustalić mogła na miejscu prawdziwy stan rzeczy. Pożądanym będzie, aby wyniki badań tej instytucji, której powierzone będzie zadanie wyjaśnienia sprawy i ustalenia odpowiedzialności  były ogłoszone niezwłocznie.

Jednocześnie, tego samego 17 kwietnia, polski minister Obrony Narodowej, generał Kukiel, ogłosił komunikat, w którym streściwszy całokształt sprawy (Patrz Załącznik Nr 9), w ten sposób zakończył:

Jesteśmy przyzwyczajeni do kłamstw propagandy niemieckiej i zdajemy sobie sprawę z celu jej ostatnich rewelacji. Jednakowoż z uwagi na dokładne informacje dostarczone przez Niemców w sprawie znalezienia zwłok szeregu tysięcy oficerów polskich w pobliżu Smoleńska i w świetle kategorycznego oświadczenia, że zostali oni zamordowani przez Sowiety, na wiosnę roku 1940 – powstaje konieczność, aby zbadane zostały odkryte zbiorowe mogiły i aby fakty ustalone zostały przez odpowiednie czynniki międzynarodowe, tego rodzaju jak MCK. Rząd Polski zwraca się do powyższej instytucji, prosząc o wysłanie delegacji na miejsce, w którym polscy jeńcy wojenni mieli być zamordowani.

Uprzednio jednak, na tym samym posiedzeniu, rząd polski postanowił dokonać jeszcze jednej próby zwrócenia się do rządu sowieckiego bezpośrednio z prośbą o udzielenie wyjaśnień. W tym celu wystosowana została nota do ambasadora sowieckiego w Londynie. W nocie tej, po przypomnieniu, iż sprawa zaginionych jeńców była wielokrotnie poruszana, rząd polski zwracał uwagę, że nie otrzymał nigdy dokładnych wyjaśnień, dokąd ci jeńcy wywiezieni zostali w roku 1940 i gdzie przebywają. A w dalszym ciągu:

... Gdy tedy, jak się okazuje z sowieckiego komunikatu Biura Informacyjnego z dnia 15 kwietnia 1943 r., rząd ZSRR zdaje się posiadać znacznie więcej wiadomości w tej sprawie niż te, które były w swoim czasie komunikowane przedstawicielom rządu polskiego, zwracam się do pana ambasadora ponownie z prośbą o udzielenie rządowi polskiemu szczegółowych i dokładnych informacji co do losu jeńców wojennych...

Tylko fakty niezbite stanowić mogą, w słusznie do głębi poruszonej opinii polskiej i całego świata, przeciwwagę dla tak obfitych i szczegółowych twierdzeń niemieckich o odnalezieniu wielu tysięcy zwłok oficerów polskich pomordowanych pod Smoleńskiem wiosną roku 1940.

Na notę powyższą nie nadeszła żadna odpowiedź.

Tymczasem decyzja rządu polskiego, zwrócenia się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, dosięga zastępcę delegata Polskiego Czerwonego Krzyża w Szwajcarii, ks. Radziwiłła, dnia 17 kwietnia o godzinie 16-tej. Już o godzinie 16 minut 30 wręcza on notę polską przedstawicielowi MCK, panu Ruegerowi.  Dowiaduje się przy tym, że już dnia poprzedniego, 16 kwietnia, nadeszła analogiczna prośba o podjęcie zbadania sprawy katyńskiej ze strony Niemieckiego Czerwonego Krzyża (patrz: Załącznik Nr 10).

Stanowisko Niemiec było w danym wypadku konsekwentne, ale również znamienne. Konsekwentne przez zwrócenie się do autorytatywnej i bezstronnej organizacji międzynarodowej z prośbą o zbadanie zbrodni. Znamienne przez fakt, że cieszący się nieskazitelną opinią i powagą w całym świecie Międzynarodowy Czerwony Krzyż, raz wysławszy na miejsce swoich delegatów, nie dałby się na pewno ani oszukać, ani tym bardziej przekupić, ani w inny sposób nakłonić dla wydania opinii niezgodnej z faktycznym stanem rzeczy. Wynikało z tego, że Niemcy musieli być zupełnie pewni potwierdzenia swej własnej relacji i nie obawiali się ujawnienia prawdy przed światem. Natomiast zależało im oczywiście, ze względów politycznych, na jak największym jej rozgłosie i propagandzie, która by obciążała rząd sowiecki.

Ale rząd sowiecki oświadczył, że nie jest winien tej zbrodni, której według niego dokonali Niemcy. Wobec jednak wspomnianych, obciążających go poszlak, winien był tym bardziej i bardziej jeszcze od Niemców zabiegać o to, by w jak najszybszym oświetleniu sprawy, przez apolityczny, autorytatywny organ, wszelkie nieporozumienia w tym względzie zostały wyjaśnione. To znaczy, winien był zabiegać, o ile... oświadczenie jego odpowiadało prawdzie.

Dalszy przebieg wypadków był następujący. Wobec złożenia przez obydwie strony wojujące, tzn. Polskę i Niemcy, odpowiednich wniosków, czego właśnie domagał się statut, uchwalony przez MCK na początku drugiej wojny światowej, na podstawie którego podjęte być mogły dochodzenia międzynarodowe,  przedstawiciel MCK oświadczył delegatowi polskiemu, że wnioski te zostaną najprawdopodobniej przez zarząd MCK uwzględnione i zapowiedział zebranie odpowiedniej komisji dla wyznaczenia neutralnej delegacji już na dzień 20 kwietnia 1943 r.

Ale zebranie to nie miało się nigdy odbyć! Gdyż nagle następuje zasadniczy zwrot w stanowisku Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, wskutek nacisku... rządu sowieckiego. Zamiast oczekiwanego zebrania, zarząd MCK wystosowuje memorandum. Punkt trzeci tego memorandum brzmi, jak następuje:

3) stosownie do ducha memorandum z dnia 12.IX.1939 r., w zasadzie (MCK) nie mógłby wziąć pod uwagę udziału w technicznej procedurze identyfikowania zwłok przez wysłanie ekspertów, jak tylko za zgodą   w s z y s t k i c h   stron zainteresowanych.

Delegat polski interweniuje. Otrzymuje w formie prywatnych informacji wiadomość, że Czerwony Krzyż gotów był już do wysłania do Katynia komisji śledczej, która miała się składać z rzeczoznawców szwedzkich, portugalskich i szwajcarskich, pod przewodnictwem Szwajcara. Ale ze strony państw trzecich nadeszła sugestia, iż akt podobny będzie bardzo źle widziany przez Sowiety... Sowiety są zaś też „stroną zainteresowaną”. Wobec tego zarząd MCK stanął na stanowisku, że bez ich zgody podjąć badań nie można. Na razie nie ma innego wyjścia, jak to aby rząd polski sam lub za pośrednictwem aliantów zwrócił się do rządu sowieckiego, celem uzyskania odeń zgody na śledztwo.  Oficjalne pismo w tej sprawie wysłane zostało również do Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Niech się stara o zgodę rządu sowieckiego za pośrednictwem „puissance protectrice”.

Sprawa jednak nabiera rozgłosu i nie da się jej trzymać w ramach dyskrecji. Wszyscy wiedzą już o mającym nastąpić orzeczeniu ze strony Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i oczekują go z zainteresowaniem. Wobec tego zarząd MCK zmuszony jest do opublikowania oficjalnego komunikatu w dniu 23 kwietnia:

Niemiecki Czerwony Krzyż oraz Polski Rząd w Londynie zwróciły się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o współdziałanie przy identyfikacji zwłok, które według doniesień niemieckich znalezione zostały w pobliżu Smoleńska. 

W obydwóch wypadkach MCK odpowiedział, że zasadniczo gotowy jest do udzielenia swej pomocy przy doborze ekspertów neutralnych, pod warunkiem jednak, że odpowiednie wezwania zostaną do niego skierowane przez wszystkie strony w tej sprawie zainteresowane, a to zgodnie z memorandum, które Komitet MCK przesłał 12 września 1939 do wszystkich narodów, biorących udział w wojnie, a w którym zostały sprecyzowane zasady mające się stać podstawą udziały MCK w tego rodzaju dochodzeniach.

Oczywiście że w danym wypadku pod słowem "wszystkie" strony, rozumiana była strona sowiecka. Tymczasem rząd sowiecki nie tylko że nie zgadzał się na podjęcie badań w Katyniu przez MCK, ale na dwa dni przed ogłoszeniem tego komunikatu, w dniu 21 kwietnia, radio moskiewskie rozgłosiło artykuł, jaki się ukazał w „Prawdzie”, pod tytułem: Polscy współpracownicy Hitlera. W artykule tym, urzędowy organ partii komunistycznej zarzuca rządowi polskiemu ni mniej ni więcej jak... współpracę z Hitlerem! Równocześnie rządowa agencja „Tass” zaatakowała rząd generała Sikorskiego, twierdząc że jego apel do MCK świadczy, jak wielki wpływ w kołach rządowych polskich posiadają prohitlerowskie elementy.

 

To, w potocznej mowie, niesłychane, a w gruncie rzeczy tylko niespodziewane stanowisko rządu sowieckiego, wprawiło opinię publiczną zachodnią zrazu w osłupienie. Jasnym było, że podobne posunięcie nie tylko kompromitowało rząd sowiecki w oczach świata, ze względu na obawę, wykazaną przed bezstronnym śledztwem, ale potrącało o groteskę: Sowiety, które współpracowały z Hitlerem od roku 1939 do 1941, zarzucały rządowi polskiemu, który pierwszy na świecie oparł się agresji, że  on właśnie jest zwolennikiem Hitlera.

Pozornie, oświadczenie „Tassa” istotnie wyglądało na jakieś nieporozumienie lub żart, ale rząd sowiecki dobrze wiedział, co czyni. Dobrze wiedział, że w tym okresie wojny nikt nie będzie miał zamiaru traktowania Związku Sowieckiego jako groteski... Rok 1942 i 1943 był okresem największych zabiegów Anglii i Ameryki o przyjazne stosunki z Sowietami. Ubiegłego sierpnia Churchill bawił w Moskwie, gdzie ściskał z serdecznością rękę Stalina i powiedział o nim największy komplement, na jaki Anglik zdobyć się może, że mianowicie dyktator bolszewicki „obdarzony jest ogromnym poczuciem humoru”... Za niespełna rok, od przytoczonych wyżej wypadków, król angielski Jerzy VI. prześle temuż Stalinowi do Teheranu honorową szablę o złotej gardzie.

Na tym tle problem skrytobójczego wymordowania 10 tysięcy oficerów polskich nabierał szczególnie nieprzyjemnego smaku, zarówno dla Londynu jak Waszyngtonu. Alianci zachodni chcieliby raczej całą sprawę zatuszować, a nie wyolbrzymiać, w każdym razie zlikwidować czym prędzej i wycofać z tematu opinii publicznej.

Churchill pokładał duże nadzieje w generale Sikorskim, którego cenił jako twardego polityka, ale zarazem jako zdecydowanego zwolennika zbliżenia z Rosją. Zbliżała się Wielkanoc. W nocy z Wielkiej Soboty na pierwszy dzień świąt, tzn. z 24 na 25 kwietnia 1943 r. został wykonany nacisk dyplomatyczny na generała Sikorskiego, aby złożył on uroczyste oświadczenie. że oficerowie polscy znalezieni w Katyniu nie mogli być zamordowani przez bolszewików i że cała sprawa jest wyłącznie tylko produktem oszczerczej propagandy niemieckiej.  Generał Sikorski istotnie był zwolennikiem zbliżenia z Rosją. Zawarł on z Sowietami pakt 30 lipca 1941 roku, w którym poszedł na najdalej idące kompromisy, puszczając w niepamięć złamanie traktatów, zdradziecki napad itd. Martyrologię setek tysięcy Polaków!  Ale tym razem generał Sikorski powiedział:

 Nie!

Stanowisko to nie powinno było nikogo właściwie dziwić. Generał Sikorski był złym czy dobrym politykiem, ale był nade wszystko żołnierzem prawym i dobrym Polakiem. Nie mógł tedy nie odpowiedzieć: „Nie!”, w obliczu nie tylko poszlak, ale pośrednich dowodów i wreszcie swego głębokiego przekonania, że jednak zbrodni dopuścili się  bolszewicy.

W dwadzieścia cztery godziny po odrzuceniu tych sugestii i nacisku dyplomatycznego, punktualnie o godzinie 015 w nocy z dnia 25 na 26 kwietnia, ambasador polski w Moskwie, p. Romer, wezwany został do Komisariatu Spraw Zagranicznych przez p. Mołotowa, podobnie jak przed trzema i pół laty ambasador Grzybowski i tak samo jak wówczas Mołotow odczytał notę.

Nota ta zawierała szereg inwektyw pod adresem rządu polskiego, opublikowanych już w „Prawdzie” moskiewskiej i urzędowym komunikacie „Tassa”, oskarżających ten rząd o „współpracę z Hitlerem” i zawierała oświadczenie zerwania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Związkiem Sowieckim i Polską. Przy czym stwierdzała, że bezpośrednim powodem tego zerwania jest zwrócenie się rządu polskiego do MCK w Genewie z prośbą o zbadanie mordu katyńskiego.  Odnośny ustęp tej noty brzmiał:

Zrozumiałe, że takie „zbadanie” dokonywane za plecami rządu sowieckiego nie może wzbudzać zaufania wśród jako tako uczciwych ludzi...

... Na podstawie tego wszystkiego rząd sowiecki zdecydował się zerwać stosunki z rządem polskim.

Ambasador Romer postąpił również podobnie, jak jego poprzednik z roku 1939, tzn. oświadczył:

 Odmawiam przyjęcia noty, stwierdzając jednocześnie, iż zawiera ona nieprawdę i oszczerstwa.

Ale cóż gest ten mógł zmienić w sytuacji narzuconej siłą! A siła była po stronie Sowietów.  Dnia 2 lutego tegoż roku nastąpiła klęska Niemców pod Stalingradem. Sowiety roku 1943, to już nie Sowiety z roku 1941...  Dlatego komunikat ich o zerwaniu stosunków z rządem polskim wywołał wyraźne zaniepokojenie w sferach alianckich. Cała sprawa przesunęła się z dziedziny kryminalnej w dziedzinę polityczną. Zerwanie to było pierwszym objawem niezgody, rozłamu w obozie Zjednoczonych Narodów. Do czego to mogło doprowadzić w przyszłości, gdyby Anglia i Stany Zjednoczone zechciały poprzeć stanowisko Polski? Do ... odrębnego pokoju pomiędzy ZSSR i Niemcami?  Jakkolwiek małe było prawdopodobieństwo takiego obrotu rzeczy, jednakże Churchill pragnął uniknąć za wszelką cenę nawet cienia podobnej groźby.

Polska w tym czasie nie przedstawiała żadnej efektywnej siły materialnej. Kraj był okupowany przez wroga. Na zewnątrz rozporządzała zaledwie garstką wojska. Sowiety reprezentowały natomiast potęgę. Mocarstwa zachodnie widziały swój absolutny interes, gdyby miały dokonać wyboru pomiędzy Polską i Sowietami, raczej w sojuszu ze Związkiem Sowieckim niźli z Polską. Ale sytuacja polityczna nie była prostą. Wręcz przeciwnie, była bardzo skomplikowaną. Opuścić Polskę w jej słusznych sprawach, znaczyło przysporzyć argumentów propagandzie p. Goebbelsa. Znaczyło jednocześnie oburzyć opinię państw neutralnych, utwierdzić w sojuszu z Niemcami Finlandię, Rumunię, Węgry, Słowację, Bułgarię. Znaczyło zachwiać wiarę w dobro sprawy Jugosławii, Grecji, Norwegii, a nawet Francji... Na podobny wyłom moralny mocarstwa zachodnie nie mogły sobie jeszcze wówczas pozwolić. To też z ich strony podjęte zostały energiczne interwencje, celem polubownego zażegnania konfliktu.

Dnia 4 maja 1943 roku minister Eden w mowie wygłoszonej na temat wytworzonej sytuacji, oświadczył między innymi:

... Rząd Jego Królewskiej Mości poczynił wszelkie wysiłki w kierunku przekonania zarówno Polaków jak Rosjan o konieczności nie dopuszczenia do tego, iżby manewry niemieckie posiadły choć pozór powodzenia. Z największym żalem dowiedział się przeto, iż rząd sowiecki, w odpowiedzi na apel rządu polskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, poczuł się zmuszony do zerwania stosunków z rządem polskim...

Ale były to już tylko słowa i słowa... Uczyniono jeszcze raz nacisk na generała Sikorskiego, aby przynajmniej wycofał swe żądanie skierowane do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wycofanie to jednak stało się w międzyczasie bezprzedmiotowym wobec stanowiska Sowietów, które stanowczo odrzuciły interwencję Czerwonego Krzyża i wobec stanowiska tegoż Czerwonego Krzyża, który zgadzał się podjąć badania tylko pod warunkiem wyrażonej na nie zgody strony sowieckiej.

Tymczasem prasa państw neutralnych, szwajcarska, szwedzka i turecka, pisała już głośno, że potworny mord w Katyniu popełniony został przez bolszewików. Niebawem też niezależne pisma angielskie i amerykańskie wystąpiły przeciw stanowisku, jakie zajął rząd sowiecki (patrz: Załącznik Nr 11).

 

Do zażegnania konfliktu polsko-sowieckiego jednak nie doszło i dojść nie mogło. Sowiety odczuwały własną siłę. Wzmocnione na froncie przez aliantów zachodnich, a jeszcze bardziej przez obłędną politykę Hitlera na ziemiach zabranych, której metody zwróciły przeciwko Niemcom nie tylko całą Europę, ale zwłaszcza podcięły skrzydła wszelkiej, poważnej akcji kontrrewolucyjnej na terenie Rosji i antybolszewickiej w ogóle – Sowiety były już w stanie odkryć karty swych istotnych zamierzeń w stosunku do Polski. To też nie tylko z naciskiem podkreślały w następnych oświadczeniach, iż pół Polski, zagarniętej przez nich w roku 1939 na mocy układu Ribbentrop-Mołotow, traktują jako integralną część Związku Sowieckiego, ale jednocześnie przystąpiły do formowania bez żadnych obsłonek własnej polityki „polskiej”. W Moskwie utworzono Związek Patriotów Polskich, złożony z komunistów. Zarazem, po wycofaniu się z terytorium Związku Sowieckiego do Persji, tworzonej przez gen. Andersa armii polskiej,  w r. 1942  przystąpiono na rozkaz Stalina do organizacji własnych, sowieckich oddziałów polskich, nad którymi komenda powierzona została  generałowi Berlingowi.

W ten sposób rozpoczęła się realizacja tych planów, których pierwszą zapowiedź wyczytać było można z mowy Mołotowa, jeszcze z października 1939 roku, a o których dalszym rozpracowaniu debatował komisarz Beria i Mierkułow na jesieni roku 1940.

W takich warunkach możliwość bezstronnego i autorytatywnego dla świata demokratycznego rozpatrzenia sprawy zaginionych jeńców i odkrytych w Katyniu grobów – zostaje skutecznie storpedowana. Chodziłoby jednak Sowietom, ażeby wszelkie rozmowy na ten temat w obozie Zjednoczonych Narodów zmilkły raz na zawsze.

 

Tymczasem stanowisko generała Sikorskiego jest w dalszym ciągu nieugięte. W początku lata udaje się on na Bliski Wschód, celem dokonania inspekcji stacjonujących tam wojsk polskich. Dnia 2 lipca, w siedzibie poselstwa polskiego w Kairze, zwołuje konferencję prasową, na którą przybywa znaczna ilość dziennikarzy egipskich, angielskich, amerykańskich, francuskich i polskich. Wieczorem tego dnia, wychodząc na balkon, aby odetchnąć świeżym powietrzem, po całodziennym upale, przeciąga się i wyznaje w otoczeniu najbliższych mu osób, że czuje się zmęczony, zawiedziony...

 – Nazajutrz muszę wracać do Londynu, a jakoś dziwnie mi się nie chce...

 – Niech pan zostanie, generale, odpocznie jeszcze kilka dni.

 – O nie! –  podrywa się Sikorski. – W Londynie czekają na mnie bardzo pilne sprawy i rozmowy. Zresztą – uśmiecha się – tu, u was w Egipcie jest strasznie gorąco.

Nazajutrz wylatuje samolotem z Kairu na zachód.

Dnia 4 lipca 1943 roku ginie w katastrofie samolotowej w Gibraltarze, nigdy dotychczas dostatecznie nie wyjaśnionej, z której ratuje się z życiem jeden tylko pilot.

 


 

ROZDZIAŁ  XI

GŁOSY ZZA GROBU

 

Zanim jednak wypadki zaszły tak daleko, w Katyniu koło Smoleńska wre praca ekshumacyjna. Na trzy miesiące przed tragiczną katastrofą w Gibraltarze, z głównego grobu na Kozich Górach, który miał według wersji niemieckiej zawierać około 3 tysięcy zwłok, wydobyto kolejne, czterysta dwudzieste czwarte. Podczas rewizji tych zwłok, znaleziono ukryte w ubraniu naramienniki, odprute z munduru, bez dystynkcji, jeden medalik, rysunek ołówkiem, przedstawiający mężczyznę z brodą i podpisany: „Kruk Wacław, Kozielsk 1940 r.” (Patrz Załącznik Nr 4) i notatnik. W notatniku tym zamordowany prowadził dzienniczek, z którego dało się, ze względną łatwością, odcyfrować następującą, wstrząsającą opowieść:

8.IV.1940 r. Do tego czasu nic nie napisałem, bo uważałem, że nie ma nic szczególnego. Ostatnimi czasy, to jest pod koniec marca i z początkiem kwietnia, zaczęły się nastroje wyjazdowe. Uważaliśmy to za normalne plotki. Tymczasem plotka zrealizowała się. W pierwszych dniach kwietnia poczęto wysyłać transporty, początkowo niewielkie. Ze „Skitu” [19] przeważnie... (nieczytelne) po kilkanaście osób. Wreszcie w sobotę 6-go zlikwidowano „Skit” i przeniesiono go do obozu głównego. Tymczasem ulokowano nas w bloku majorowskim. Wczoraj odszedł transport wyższych oficerów: trzech generałów, 20-25 pułkowników i tyluż majorów. Sądząc ze sposobu odprawy, byliśmy najlepszej myśli. Dziś przyszła kolej na mnie. Rano wykąpałem się w łaźni, wyprałem skarpetki, chusteczki... (nieczytelne) do klubu „z wieszczami”. Po zdaniu „kazionnych” rzeczy, ponownie przeprowadzono rewizję w 19 baraku i stamtąd bramą wyprowadzono do aut, którymi dojechaliśmy do stacyjki, nie do Kozielska (Kozielsk odcięty przez powódź). Na stacji załadowano nas do wagonów więziennych pod ostrym konwojem. W celi więziennej (którą po raz pierwszy w ogóle widzę) jest nas trzynastu. Jeszcze nie znam mych przygodnych towarzyszy niewoli. Teraz czekamy na odjazd... Jak przedtem byłem nastawiony optymistycznie, tak teraz wnoszę, że ta podróż to wcale nic dobrego. Gorzej to, że nie wiadomo, czy będziemy mogli zbadać, w jakim kierunku będziemy jechać. Czekajmy cierpliwie. Jedziemy w kierunku Smoleńska.

Pogoda słoneczna. Na polach jeszcze dużo śniegu.

9.IV.40. Wtorek. Noc spędziliśmy wygodniej niż w dawnych wagonach bydlęcych. Było nieco więcej miejsca i nie trzęsło tak okropnie. Dziś pogoda całkiem zimowa. Śnieg sypie, pochmurno. Na polach śnieg jak w styczniu. Nie można zorientować się, w którym jedziemy kierunku. W nocy jechaliśmy bardzo mało, obecnie minęliśmy większą stację Spas-Demjanskoje. Takiej stacji w drodze do Smoleńska na mapie nie widziałem. Obawiam się, że jedziemy na północ lub płn.wschód  sądząc po pogodzie.

Jest za dnia tak jak dawniej bywało. Wczoraj rano dali porcje chleba i cukru, a w wagonie zimnej, przegotowanej wody. Teraz zbliża się południe, a nic nowego do jedzenia nie dają. Obejście się także... ordynarne. Na nic nie pozwalają. Wyjść do ustępu można wtedy, kiedy konwojentom podoba się, nie pomagają ani prośby, ani krzyki.

(W tym miejscu pamiętnik nawraca znowuż do wspomnień z Kozielska.)

... Jest godzina 1430, zajeżdżamy do Smoleńska. Na razie stoimy na dworcu towarowym... Jednak jesteśmy w Smoleńsku.

Jest pod wieczór, minęliśmy Smoleńsk, dojechaliśmy do stacji Gniezdowo. Wygląda tak, jakbyśmy tu mieli wysiadać, bo kręci się wielu wojskowych.

W każdym razie nie dali nam dotychczas dosłownie nic do jedzenia. Od wczorajszego śniadania żyjemy porcją chleba i skromną dawką wody.

Na tym urywa się pamiętnik.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Rozkopywanie największego grobu, który później, ze względu na jego charakterystyczną powierzchnię, przezwany będzie grobem „L”.

Gdy wydobyto w Katyniu zwłoki czterysta dwudzieste czwarte, zbliżał się już zmierzch. Prace tego dnia przerwano.  Nazajutrz, jeszcze przed południem, wydobyto kolejne zwłoki czterysta dziewięćdziesiąte. Mundur nosił wyraźne dystynkcje majora. W kieszeniach znaleziono szereg przedmiotów: świadectwo szczepienia, rachunek, 2 medaliki, list pisany po rosyjsku, świadectwo lekarskie, kartkę z adresami i aż dwa notesy. Po skonfrontowaniu tych dokumentów ustalono bez wątpliwości, że zamordowanym był Adam Solski, major 57 pułku piechoty.

Notatnik majora Solskiego zawierał takie oto straszne słowa końcowe:

Niedziela. 7.IV.1940. Rano. Po wczorajszym dniu przydział do „Skitowców”. Pakować rzeczy! do 1140, na odejście do klubu na rewizję. Obiad w klubie... (nieczytelne) Po rewizji, o godzinie 1655 (nasz polski czas 14 55) opuściliśmy mury i druty obozu Kozielsk Wsadzono nas do wozów więziennych. Takich wozów, jakich w życiu nie widziałem. [mówią] że 50 % wagonów w SSSR spośród osobowych, to wozy więzienne. Ze mną jedzie Józek Kutyba, kapitan Paweł Szyfter i jeszcze major, pułkownik i kilku kapitanów, razem dwunastu. Miejsca najwyżej dla siedmiu.

8.IV. godz. 330 wyjazd ze stacji Kozielsk na zachód. 945 na stacji Jelnia.

8.IV.40 od godziny 12 stoimy w Smoleńsku na bocznicy.

9.IV. rano paręnaście minut przed 5-tą pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie się do wychodzenia. Gdzieś mamy jechać samochodami. I co dalej?

9.IV  5 rano

9.IV od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne). Przywieziono gdzieś do lasu, coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 63o (830) pytano mnie o obrączkę, którą [...] zabrano ruble, pas główny – scyzoryk... [20]

Na tym pamiętnik się urywa.

 

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Zwłoki majora Wojsk Polskich. Po oczyszczeniu naramienników, dystynkcje stopnia oficerskiego wyraźnie widoczne.


 

ROZDZIAŁ XII

 
ORZECZENIA I KULISY MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI EKSPERTÓW

Oberleutnant Slowentchik pisze do żony... Czaszka nr 526. Dr Markow i dr Palmieri.

 

Niemcy traktowali groby katyńskie jako kopalnię dla swej akcji propagandowo-politycznej, której usiłowali nadać jak najszerszy zasięg. Stosunki polsko-sowieckie już uprzednio tak dalece uległy zepsuciu, iż wymagały tylko wbicia ostatniego klina pomiędzy obydwie strony. Chodziło też Niemcom o urobienie własnej opinii w Rzeszy, bardziej jeszcze o propagandę pośród podbitych narodów Europy, a zwłaszcza Europy Wschodniej, którym wstrząsające fotosy z masakry katyńskiej miały w sposób plastyczny przedstawić los, jaki ich czeka pod panowaniem bolszewickim.  Ale wygrywanie propagandowe niesłychanej zbrodni miało też na celu wstrząśnięcie sumieniem świata demokratycznego, który się połączył w sojuszu z bolszewikami dla wspólnej walki z Hitlerem.

Celem pobocznym było też przelicytowanie i usunięcie na plan drugi własnych, hitlerowskich zbrodni, które ze swej strony, z niesłabnącą energią reklamowane były przez prasę i propagandę Zjednoczonych Narodów.

Akcja niemiecka częściowo odniosła skutek. Zerwanie stosunków polsko-sowieckich i pierwszy w ten sposób rozłam w obozie aliantów, zapisała na swe dobro, w rubryce: sukces.

Dał temu wyraz Gregor Slowentchik, Oberleutnant przy Geheime Feldpolizei, przydzielony do akcji propagandowej w Katyniu. W liście do żony pisał:

... od rana do wieczora jestem ze swoimi trupami o 14 kilometrów od Smoleńska. Dzięki tym biednym chłopcom mogę coś zrobić dla Niemiec i to jest piękne... Katyń obciąża mnie pracą bez miary. Muszę wszystkim dyrygować, podejmować delegacje, przemawiać przez radio, poza tym opracowuję własną książkę pt. Katyń.

Slowentchik kończy swój list wyrażeniem dumy z sukcesu politycznego, polegającego na zerwaniu polsko-sowieckim.

Gregor Slowentchik był Austriakiem i w cywilu drobnym dziennikarzem wiedeńskim. Żona jego mieszkała w Wiedniu. List ten w jakiś sposób trafił do dossier norymberskiego procesu i pismo francuskie „Le Monde” ogłosiło z niego wyjątki, jako pośrednie stwierdzenie faktu, że sprawa Katynia była li tylko inscenizacją niemiecką, niczym więcej.

 

Osobiście pamiętam, jak Slowentchik, wylazłszy z grobu, przezwanego literą „L” (ze względu na kształt jego powierzchni) i otrzepawszy piasek, który zasypał jego ciężkie, policyjne buty, powiedział mi w cztery oczy, gdyśmy odeszli dalej, ponieważ z nieprzyzwyczajenia nie mogłem dłużej oddychać tym straszliwym, trupim odorem:

 – Proszę pana, nie chodzi tu, po której stronie są nasze sentymenty. Pan jest Polakiem i może jest panu przykro, może pana boli, że robimy taką... no, powiedzmy, ordynarną propagandę na naszą korzyść z waszej tragedii. Ale chyba musi pan przyznać, że z naszego, niemieckiego punktu widzenia  bylibyśmy chyba auf den Kopf gefallen, na głowę upadli, żeby natrafiwszy na taką gratkę propagandową, nie wyzyskać jej następnie, nie wygrać, nie ukuć z niej akcji politycznej!

Trzymałem wówczas ciągle chustkę zakrywającą nos i usta i prawdopodobnie Slowentchik nie widział, czy mu tę racje przyznaję, czy nie.

Ale sądząc obiektywnie, sprawa, z niemieckiego punktu widzenia, nie mogła podlegać żadnej dyskusji.

Jednakże rząd sowiecki, jak to przytoczyłem wyżej, już w drugim dniu rewelacji, odparowuje cios ogłaszając, że zbrodni dopuścił się nie on, a właśnie Niemcy. Hitlerowsko-bolszewickie klingi, równie symbolicznie jak upiornie skrzyżowane nad zwałami trupów oficerów polskich, błyskają nadal w pojedynku. Trzeciego dnia Niemcy zadają cięcie, zapraszając na arbitra Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Bolszewicy parują, paraliżując decyzję organizacji genewskiej. W odpowiedzi Niemcy zadają nowy cios, powołując „Międzynarodową Komisję przedstawicieli medycyny sądowej i kryminologii uniwersytetów europejskich”, która w dniu 28 kwietnia przybyła do Smoleńska.

Ale cios ten nie wypadł już tak efektownie, ponieważ poza jedynym dr Naville, profesorem medycyny sądowej w Genewie, który reprezentował Szwajcarię, kraj neutralny, wszyscy inni eksperci pochodzili z krajów europejskich bądź okupowanych przez Niemców, bądź też pozostających pod ich bezpośrednim wpływem politycznym. Tym niemniej powagę jej podnosił właśnie fakt, że Niemcy uprzednio zwrócili się z apelem do organizacji międzynarodowej i absolutnie niezależnej.

Komisja ta składała się z następujących członków:

Belgia: dr Speleers, profesor okulistyki uniwersytetu w Gandawie.

Bułgaria: dr Markow, docent medycyny sądowej i kryminologii w Sofii.

Dania:  dr Tramsen, asystent instytutu medycyny sądowej w Kopenhadze.

Finlandia: dr Saxén, profesor anatomii patologicznej w Helsinkach.

Chorwacja: dr Miloslavich, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Zagrzebiu.

Włochy: dr Palmieri, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Neapolu.

Holandia:  dr de Burlet, profesor anatomii uniwersytetu w Groningen.

Czechy: dr Hájek, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Pradze.

Rumunia: dr Birkle, rzeczoznawca medycyny sądowej rumuńskiego ministerstwa sprawiedliwości.

Szwajcaria: dr Naville, profesor medycyny sądowej w Genewie.

Słowacja: dr Šubik, profesor anatomii patologicznej w Bratysławie.

Węgry: dr Orsós, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Budapeszcie.

Komisji tej ze strony niemieckiej towarzyszyli: dr Buhtz, profesor medycyny sądowej i kryminologii we Wrocławiu, prowadzący z ramienia niemieckiego naczelnego dowództwa ekshumacje w Katyniu, oraz dr Costedoat, przydzielony do komisji z ramienia szefa rządu francuskiego w Vichy.

 

W dniu 31 kwietnia 1943 roku członkowie Komisji podpisali w Smoleńsku  [21] ekspertyzę, a w pierwszych dniach maja ogłosili Komunikat, zawierający szczegółowy raport z dokonanych w Katyniu badań (patrz: Załącznik Nr 12).

Raport Komisji potwierdzał na ogół znane już z publikacji niemieckich okoliczności, dotyczące zeznań świadków, stanu konserwacji trupów, zachowania  mundurów, które pozwalało ponad wszelką wątpliwość ustalić, że zamordowani byli oficerami polskimi, dużą ilość dokumentów, listów, notatek, gazet itd., znalezionych w ich kieszeniach. Na specjalne jednak podkreślenie w raporcie Komisji zasługuje kilka szczegółów.

Komisja nie wspomniała ani jednym słowem, ani w formie afirmatywnej, ani hipotetycznej, o przypuszczalnej, ogólnej ilości znalezionych w Katyniu trupów, o której propaganda niemiecka twierdziła uprzednio, że wynosi 10 tysięcy, a następnie, że od 10 do 12 tysięcy. Natomiast pierwotny szacunek niemiecki, dotyczący największego grobu („L”), zredukowany został z liczby 3 tysięcy do 2 i pół.

Komisja skonstatowała ponadto różny stopień rozkładu zwłok i w ogólnym rezultacie potwierdziła jedynie fakt, że w obecnym stadium rozwoju medycyny sądowej trudno jest ustalić na podstawie tylko stanu zwłok, termin śmierci. Dlatego też jako rewelację w tej dziedzinie wypada podkreślić, przyjęte przez Komisję do wiadomości, odkrycie dokonane przez profesora Orsósa z Budapesztu. Uczony ten stwierdził mianowicie na podstawie doświadczeń, że czaszki ludzkie przebywające w ziemi ulegają przemianom w postaci złogów tworzących na powierzchni mózgu masę, podobną do glinki. Czaszki, przebywające w ziemi mniej niż trzy lata, nie ulegają tym przemianom. Natomiast znalezione w Katyniu czaszki częściowo je wykazywały.

[trzy zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1] Międzynarodowa Komisja ekspertów przy sekcji zwłok w lesie katyńskim.

[2] Komisja Międzynarodowa stwierdziła, iż zwłoki w grobie stanowią uciśniętą warstwę, częściowo zdeformowaną pod wpływem ciężaru i zlepione, złączone wzajem trupią cieczą. Nie mogły być zatem ruszane od czasu, gdy je wrzucano do dołów.

[3] Dr Orsós, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Budapeszcie, który zna język rosyjski, rozmawia na miejscu zbrodni ze świadkiem, Parfemonem Kisielewem.

Wykopano zwłoki oficera, którego mundur wskazywał wyraźne dystynkcje porucznika. Nie miał przy sobie nic ponad dwa listy, ukryte na piersi, fotografię kobiety, medalik z Matką Boską. Nazwiska nie można było zidentyfikować, bo i listy były bez kopert... „Kochany...” zaczynał się jeden z nich, dalej w litery imienia wgryzła się ciecz trupia i przeżarła je, unicestwiła. Pozostał więc bez imienia nawet i tylko odznaczony kolejnym numerem ekshumacyjnym.

Tym to właśnie numerem zajął się specjalnie prof. Orsós. Czaszki, czaszka „kochanego...” przez kogoś, leży teraz na stole sekcyjnym, a profesor węgierski, w rękawiczkach gumowych, uzbrojony lancetem, obraca ją na wsze świata strony. Rzecz tak normalna w prosektoriach i tak wyświechtana w zestawieniach literackich. Uczony tłumaczy członkom Komisji wyniki swoich doświadczeń: numer 526 wykazuje najwyraźniej fenomen przemiany, jakiej ulega czaszka zwłok, które leżą w ziemi dłużej niż trzy lata. To znaczy, że numer 526, tym oto tu wystrzałem w tył głowy, po którym pozostał wyraźny wlotowy i wylotowy otwór kuli, zabity został nie później niż w roku 1940...

A w roku 1940, pod Smoleńskiem, mogli to uczynić tylko  bolszewicy.

Bardzo też wyraźnie stwierdza Komisja, że zlepienia i złączenia zwłok przez trupią ciecz i szczególne zdeformowania dzięki naciskowi, wskazują, że zwłoki te nie były, nie mogły być ruszane od czasu, gdy je wrzucono do dołów śmierci.  Komisja jako termin dokonanego mordu jednogłośnie przyjmuje rok 1940.

W związku z tym jednoznacznym orzeczeniem, raz jeszcze wypada w tym rozdziale potrącić o Proces Norymberski. Oskarżyciel sowiecki na tym procesie, zaprezentował sądowi osobę profesora Markowa z Sofii, członka b. Komisji zwołanej przez Niemców. Markow, który przyjechał z Bułgarii, opanowanej dziś przez Sowiety, złożył zeznania, z których wnioskować było można, że Komisja ekspertów działała i ogłosiła Komunikat pod naciskiem władz niemieckich.  Dnia 2 lipca 1946 roku agencja prasowe nadały z Norymbergi następującą wiadomość:

Jeden z członków tzw. Międzynarodowej Komisji, zwołanej przez Niemców dla rozpatrzenia zbrodni katyńskiej, stwierdza, iż została ona na odosobnionym lotnisku, otoczonym przez żołnierzy niemieckich, zmuszona do podpisania raportu, który całkowicie zdejmował z Niemców odpowiedzialność za tę zbrodnię.

Świadek ten, profesor Markow z Sofii, bułgarski członek Komisji, przedstawił sądowi, jak to Niemcy używali tzw. „ostrej psychologii” dla otrzymania podpisów od ekspertów, na dokumencie, którego ci eksperci nigdy nie mieli okazji przeczytać, ani tym bardziej napisać.

Markow został powołany przez Sowiety w celu ustalenia, że nie władze sowieckie, ale niemieckie zamordowały 11 tysięcy oficerów polskich pod Smoleńskiem.

Świadek opowiedział w dalszym ciągu, że został on odkomenderowany przez uniwersytet bułgarski do Komisji, stworzonej przez podobnych jak on profesorów państw satelickich Rzeszy. Do Katynia przybył dnia 29 kwietnia 1943 roku. Pozwolono im zbadać tylko 8 ciał w ciągu dwu dni i następnie zabrano do Berlina.  Po drodze właśnie cała grupa zatrzymana została na odosobnionym lotnisku i każdy z członków otrzymał już gotowy dokument ekspertyzy do podpisu. Stwierdzał on, że zwłoki w Katyniu leżały co najmniej trzy lata, czyli od czasu, gdy tam nie było jeszcze Niemców. Wszyscy członkowie Komisji złożyli swoje podpisy, choć nie byli doszli do żadnych wniosków.  „Nie miałem odwagi nie podpisać – oświadczył Markow – choć według mego zdania data śmierci nie była zgodna z prawdą.”

Wszystko to, co powiedział profesor Markow na sądzie w Norymberdze, było nieprawdą. [22] Zaprzeczyli temu inni członkowie Komisji w rozmowach prywatnych, gdyż nikt ich na świadków nie zapraszał, ani o potwierdzenie słów profesora Markowa nie indagował. Nie ulega też wątpliwości, że i sam Markow podobnych rzeczy by nie opowiadał, gdyby nie musiał tak mówić pod naciskiem, wywieranym nań z zewnątrz.  Jak w swej istocie wyglądały kulisy Międzynarodowej Komisji ekspertów, opowiada profesor Palmieri z Neapolu, któremu oddaję głos:

Komisja ta została powołana na skutek odmowy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wzięcia udziału w śledztwie. Wiadomo zaś, że Międzynarodowy Czerwony Krzyż zmuszony był odmówić, gdyż nie otrzymał na udział w śledztwie mandatu ze strony rządu sowieckiego. Wobec takiego stanu rzeczy, rząd niemiecki zdecydował zarządzić śledztwo w zakresie własnych możliwości, powierzając zbadanie zbrodni katyńskiej najbardziej znanym w Europie specjalistom z dziedziny medycyny sądowej.  Do komisji tej zaproszony został również delegat rządu polskiego, który z zaproszenia wszelako nie skorzystał.

W Berlinie zebrało się trzynastu delegatów różnych państw. Uczeni niemieccy nie wzięli udziału, jedynie prof. Buhtz, ordynariusz medycyny sądowej Uniwersytetu we Wrocławiu, odgrywał rolę łącznika pomiędzy Komisją i władzami niemieckimi.

Już na początku, na wstępnym posiedzeniu członków Komisji, ustalono zgodnie, że śledztwo prowadzone będzie wyłącznie pod kątem naukowym, wykluczając wszelkie momenty polityczne czy też polemiczne. Następnie zaś przystąpiono do opracowania pytań, do których Komisja powinna ograniczyć swe odpowiedzi:

1)  identyfikacja zwłok,

2)  przyczyna śmierci,

3)  określenie terminu, w którym śmierć zadano.

Należy zaznaczyć, że przy opracowywaniu wniosków, które zostały zredagowane po osiągnięciu kompletnej zgody wszystkich członków Komisji, oraz podczas zupełnie obiektywnych badań, Komisja trzymała się ściśle wyżej wymienionej wytycznej.

Członkowie Komisji posiadali zupełną wolność ruchu i otrzymali wszelkie środki techniczne, jakie mogły im być pomocne. Mogli osobiście schodzić do grobów, aby kierować pracami nad wydobywaniem zwłok, w miejscu i w warunkach, według własnego wyboru i uznania. Jednocześnie, lecz osobno, pracowała w Katyniu Komisja Polskiego Czerwonego Krzyża, przybyła z Warszawy, która doszła do tych samych wniosków.

Po swym powrocie do Berlina Komisja złożyła znane sprawozdanie na ręce dr Conti, szefa oddziału biura zdrowia Rzeszy, zaczem została rozwiązana. Żadnego nacisku, ani sugestii ze strony władz niemieckich nie było.

Należy zaznaczyć, że prace członków Komisji były całkowicie bezpłatne. Żaden z członków nie otrzymał ani diet, ani honorariów, ani żadnych odznaczeń, ani też żadnych honorów akademickich czy jakiegokolwiek innego „surogatu” wynagrodzenia. Zostały im tylko wręczone bilety podróży, a rachunki w hotelach zostały bezpośrednio uregulowane.

Oświadczenie profesora Palmieriego jest jasne, wzbudzające zaufanie, a prawdziwość jego w każdej chwili poddana może być sprawdzeniu u pozostałych członków Komisji, pozostających poza zasięgiem władz sowieckich. Ale ani oficjalna opinia publiczna, ani tym mniej czynniki miarodajne alianckie, ani przedtem, ani potem i do dziś dnia – nie uznały orzeczenia tej Komisji za rozstrzygające zagadkę mordu katyńskiego. Fakt, że przed Trybunał w Norymberdze nie powołano w charakterze świadków wszystkich osiągalnych członków Komisji, a stanął przed nim tylko jeden z liczby trzynastu i to właśnie taki, który z własnej czy cudzej woli usiłował podważyć prawdomówność i rzetelność – świadczy w dostatecznej mierze o świadomej tendencji, z jaką postanowiono traktować orzeczenie Komisji.

Nie wniosło ono zatem do sprawy elementu decydującego, a kontrofensywa propagandy sowieckiej, podjęta z okazji tego orzeczenia, zdołała tyle osiągnąć, że nad rozkopaną, straszliwie cuchnącą ziemią grobów katyńskich, w dalszym ciągu wisiało widmo znaku zapytania. Nie był to jednak znak, podobny do innych znaków pisarskich. Jego punkt u dołu zdawał się mieć kształt kropli, gdyż była to żywa krew, którą ociekał.

 


ROZDZIAŁ XIII

          
WALKA O TRZECIE PYTANIE

Dalsze chwyty propagandy niemieckiej.  Przeoczony szczegół w raporcie Voßa. Delegacje z Polski.  Trup kobiety.  Tajemnica wystrzelonych łusek.  Krecia robota agentów  sowieckich.

 

Wyzyskując straszliwy mord katyński dla propagandy, zakrojonej na światową skalę, władze niemieckie rozumiały naturalnie, że nad całą sprawą dominują trzy zasadnicze pytania, na które należy dać odpowiedź:

1)  Kto są zamordowani?

2)  Ilu jest zamordowanych?

3)  Kiedy zostali zamordowani?

Odpowiedź na pierwsze pytanie, że mianowicie są to oficerowie polscy, wynikała z oczywistości i nie była, i nie jest kwestionowaną przez żadną ze stron zainteresowanych ani nikogo na świecie.

Na drugie pytanie: ilu? odpowiedzieli Niemcy: „od 10 do 12 tysięcy”. Szacunek ten w pewnym przybliżeniu odpowiadał ilości zaginionych jeńców, których poszukiwała strona polska. Nie był też kwestionowany przez stronę sowiecką.

Trzecie pytanie:  kiedy?  równoznaczne było z pytaniem najbardziej zasadniczym, a mianowicie: kto zamordował?  Jasnym bowiem było, że podobnie masowej rzezi nie mogła wykonać osoba czy osoby prywatne, a jedynie organizacja państwowa. Ponieważ zaś mord dokonany został na terenie, który z biegiem czasu przechodził z rąk jednego państwa do rąk drugiego państwa, więc termin egzekucji pozwalał jednocześnie ustalić, które z tych dwóch państw winne jest jej wykonania.  Ponieważ, dalej, strona sowiecka wyparła się kategorycznie tej zbrodni, a zarzuciła ją z kolei Niemcom, odpowiedź na to trzecie pytanie stała się na razie wyłącznym sporem, wokół którego zogniskowało się całe zagadnienie i na które Niemcy kładli cały nacisk w ujawnionych przez swą propagandę szczegółach śledztwa.

Dnia 26 kwietnia 1943 roku, a więc na dwa dni przed przybyciem Komisji Międzynarodowej, sekretarz niemieckiej tajnej policji polowej (Geheime Feldpolizei), Ludwik Voß, złożył na ręce sędziego, dr Conrada, w obecności urzędnika urzędu prawnego armii, Bornemanna, zeznanie, dające się streścić w następującym ujęciu:

Pierwsza wiadomość o masowych grobach w Katyniu nadeszła w początkach lutego 1943 roku.

W lesie katyńskim stwierdzono kopce, które przy bliższym zbadaniu okazały się dziełem rąk ludzkich i obsadzone były sztucznie młodymi sosenkami. Próbne kopania, podjęte w okresie mrozów lutowych, ustaliły fakt istnienia masowych grobów.

Z powodu panujących mrozów nie mogła być podjęta praca na większą skalę.

Celem ustalenia szczegółów zostali zbadani mieszkańcy okoliczni w charakterze świadków.

Na rozkaz Głównej Komendy Armii (OKH – Oberkommando des Heeres) rozpoczęto rozkopywanie pierwszego grobu dnia 29 marca 1943 roku.  Dotychczas zidentyfikowano 600 trupów. W pierwszym z masowych grobów znajduje się około 3.000 trupów. W grobach, leżących w bezpośredniej bliskości znajdować się musi, według oszacowania, dalszych 5.000 do 6.000 trupów.

Dotychczas przeprowadzona identyfikacja stwierdza jednoznacznie, że chodzi tu prawie wyłącznie o oficerów armii polskiej.

Notatki w pamiętnikach i notatnikach kończą się datą pomiędzy 6 i 20 kwietnia 1940 roku.

W zeznaniach tych Voß potwierdza na ogół okoliczności i daty, znane już z poprzednich komunikatów, natomiast po raz pierwszy od ujawnienia grobów i wbrew oficjalnej wersji niemieckiej, obniża szacunek ilości zamordowanych. Mówi mianowicie najwyżej o 9 tysiącach (3 tysiące + 5 do 6 tysięcy). Zarówno propaganda niemiecka, jak szeroka opinia przechodzi nad tym faktem do porządku, nie poświęcając mu żadnej uwagi. Tymczasem, gdyby się na przykład dodało, zamiast 3 tysięcy, tylko cyfrę 2.500 (na którą zredukowany został szacunek największego grobu przez Komisję ekspertów), nie do najwyższej liczby przewidywanej przez Voßa reszty zwłok, a do niższej, tzn. do 5 tysięcy, otrzymalibyśmy sumę: 7.500 zwłok. Czyż ta cyfra, w ten sposób wyrozumowana, nie odbiegała bardzo daleko od najwyższego szacunku 12 tysięcy propagandy niemieckiej?! Czy różnica ta nie była zastanawiająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wynikała z zeznań rządowego funkcjonariusza? Jakże się to mogło zdarzyć, że Goebbels twierdził  12 tysięcy, a pan Ludwik Voß ośmielał się sugerować, że może tylko 8 tysięcy?  Dziwnym też zbiegiem okoliczności, propaganda sowiecka, tak czuła na każdy szczegół śledztwa ogłaszanego przez Niemców, nie wyzyskała tej pierwszej, poważnej rozbieżności w oficjalnej wersji niemieckiej...

Być może, w ferworze walki o odpowiedź na trzecie pytanie, pytanie zasadnicze, wszystkie strony zapomniały o  drugim. Być może... w tym się coś kryło?  Ale co? Czy bowiem odpowiedź na drugie pytanie: „ilu?” mogła wkraczać w istotę pytania trzeciego: „kiedy (kto)?”  O tym na razie nikt nie pomyślał.

 

Z każdym dniem propaganda niemiecka przybiera na sile. Ujawnia się wkrótce, że Niemcy, jeszcze przed ogłoszeniem swych rewelacji, tzn. przed 13 kwietnia 1943 roku, sprowadzili do Katynia delegację polską z okupowanej przez nich Warszawy i Krakowa.  Delegacja ta, w skład której wchodzili między innymi: przedstawiciel polskiej organizacji samopomocowej (RGO) E.  Seyfried, dr K. Orzechowski, dr E. Grodzki, K. Prochownik i inni, [23] przyleciała samolotem do Smoleńska już dnia 10 kwietnia. Władze niemieckie udostępniły jej swobodny wgląd w dwa wówczas tylko otwarte groby, w znalezione dokumenty, listy, pamiętniki itp. Mogli rozmawiać z mieszkańcami okolicznych wsi, zatrudnionymi w Katyniu itd.  Na podstawie tych oględzin, członkowie delegacji dochodzą do wniosku, że mord dokonany być mógł nie później, niż w kwietniu roku 1940.

[dwa zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1] Delegacja Polskiego Czerwonego Krzyża w Katyniu, w połowie kwietnia 1943 r.

[2] Kanonik krakowski, ks. Stanisław Jasiński, delegowany do Katynia przez ks. Metropolitę Sapiehę, odmawia modlitwę za umarłych, nad ułożonymi szeregami wydobytych z grobu trupów.

Po kilku dniach przybywa do Katynia druga grupa polska, w charakterze techniczno-fachowym, do której wszakże przymknął kanonik krakowski, ks. Stanisław Jasiński, zaufany metropolity ks. Sapiehy, i redaktor Marian Martens. Poza tym sami lekarze i członkowie Polskiego Czerwonego Krzyża: dr A. Szebesta, dr T. Susz-Pragłowski, dr H. Bartoszewski, S. Klappert, K. Skarżyński, L. Rojkiewicz, J. Wodzinowski, S. Kołodziejski, Z. Bohowski i R. Banach. Ta druga delegacja, której część pozostaje następnie na miejscu i bierze udział w pracach rozkopywania i identyfikowania zwłok (patrz: Załącznik nr 13), również na podstawie znalezionych dokumentów i wypowiedzi świadków, dochodzi do przekonania, że mord mógł być dokonany nie później wiosny roku 1940.

Równocześnie z tą wycieczką, przybywa z Berlina wycieczka dziennikarzy zagranicznych: korespondent „Stockholm Tidningen”, p. Jaederlund ze Szwecji, korespondent „Der Bund”, p. Schnetzer z Szwajcarii, korespondent „Informaciones”, p. Sanchez z Hiszpanii, oraz szereg dziennikarzy państw okupowanych przez Niemcy. Tej prasowej wycieczce towarzyszyli przedstawiciel wydziału prasowego Urzędu Kanclerskiego Rzeszy, radca Schippert i sekretarz legacyjny, Lassler.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Wycieczka dziennikarzy zagranicznych, w tej liczbie przedstawiciele prasy szwedzkiej, szwajcarskiej i hiszpańskiej, przy jednym z grobów w Katyniu.

O ilości zwłok wcale się wówczas nie dyskutuje, ponieważ groby są ledwo napoczęte, rozgraniczenie ich nieznane, ogólna zaś płaszczyzna pomiędzy poszczególnymi rozkopami raczej wskazuje, że szacunek niemiecki od 10 do 12 tysięcy powinien być słuszny. Natomiast dziennikarze, zapoznawszy się z całokształtem materiału dowodowego i nabrawszy przekonania, że mord popełniony być mógł nie później jak wiosną roku 1940, stawiają po raz pierwszy pytanie, nie poruszane dotychczas:

 – Dlaczego bolszewicy pozostawili przy zwłokach wszystkie dokumenty i w ogóle wszystko, co nie budziło w oprawcach bezpośredniego pożądania jako przedmioty wartościowe?

 – Dlatego – odpowiada im niemiecki pułkownik von Gersdorff, który oprowadzał wycieczkę – że bolszewicy jeszcze w roku 1940 nigdy nie mogli przypuszczać, aby zwłoki zakopane, het, w głębi Rosji, pod Smoleńskiem, mogły być w niedługim czasie, przez jakiegoś ich nieprzyjaciela wykopane i zidentyfikowane.

Dziennikarze milkną, przekonani tym argumentem. Dalsze pytania byłyby nietaktem. Dziennikarze przypominają sobie bowiem dobrze, że jeszcze w roku 1940 Hitler był przyjacielem Stalina, a Stalin Hitlera... Zmieniając temat, proszą o dokonanie przy nich rozkopania grobu nienaruszonego dotychczas. Życzeniu temu staje się zadość i obecni przekonują się, że zlepiona ze sobą warstwa trupów dowodzi, iż oczywiście nie mogła być uprzednio przez nikogo ruszana. Nagle...

Było to istotnie rewelacją. Nagle jeden z dziennikarzy wskazuje na trupa i uwaga wszystkich koncentruje się na tym jednym:

 Kobieta?!!

Tak jest – kobieta. Trup kobiety w masie trupów oficerskich.  Nie wiadomo dlaczego, kilku dziennikarzy zdjęło kapelusze, choć nie oddali uprzednio tego hołdu w stosunku do zamordowanych mężczyzn. Jeńcy sowieccy, zatrudnieni przy rozkopywaniu, patrzą z ukosa i z zaciekawieniem. Nastaje cisza. Wiatr tylko szarpie obłokami gdzieś w górze i pcha je  na północ, jakby czym prędzej chciał nawiać wiosny do tego ponurego kraju. Słychać, jak na odległej sośnie kuje dzięcioł. Dziennikarze są przejęci, Niemcy skonsternowani. Jeden z nich poszedł do telefonu polowego, umieszczonego w prowizorycznym baraku.

Wieczorem usiłują zbagatelizować odkrycie i odwrócić uwagę dziennikarzy w innym kierunku.

Władze niemieckie tak dalece zaskoczone i zaniepokojone były odkryciem trupa kobiety w Katyniu, że fakt ten postanowiły przemilczeć i do końca nie ujawniły go w oficjalnych raportach. Zdawało się im bowiem, iż nieprawdopodobieństwo okoliczności, w których kobieta mogła się znaleźć w masie zamordowanych oficerów-jeńców, stanie się odskocznią dla nowych wątpliwości, podważy autentyczność relacji, zaciemni obraz odtwarzanego przebiegu wypadków, które dotychczas „klapowały” tak doskonale, będzie wymagał komentarzy, których Niemcy udzielić nie będą mogli. Bo Niemcy nic o tym nie wiedzieli i wiedzieć nie byli w stanie, że w obozie jeńców polskich w Kozielsku, do wiosny roku 1940, znajdowała się jedna kobieta, porucznik-pilot i że trup jej odnaleziony teraz w grobach katyńskich, nie obala i nie podważa, a przeciwnie  potwierdza znane okoliczności!...

 

Jest jeszcze jeden szczegół, przemilczany przez wszystkie komunikaty propagandy niemieckiej. Szczegół bardzo istotny, i dlatego choć się o nim nie mówi głośno, mówi się po cichu: „gdzie się podziały łuski wystrzelonych nabojów pistoletowych? Przecież na ich podstawie ustalić by można, jakiego państwa fabrykacji była broń i amunicja użyta do mordowania?”

Znany jest kaliber broni: 7,65. A nie znana jest marka?  Mogło być rzeczą prawdopodobną, że mordercy sprzątli wystrzelone łuski. Ale jest rzeczą nieprawdopodobną, żeby na tyle tysięcy oddanych strzałów nie pozostał na miejscu pewien odsetek tych łusek. Zresztą, czyż eksperci fachowcy nie mogą dojść do jakiegoś wniosku na podstawie kul, które w bardzo wielu wypadkach tkwią jeszcze w czaszkach zabitych i znajdywane są obficie?

Ale Niemcy uparcie milczą w tej sprawie.

Co jest jednak zastanawiające, że i propaganda sowiecka, której uwagi nie mógł ujść brak tak ważnego szczegółu w śledztwie niemieckim, również nie podnosi tego tematu wcale...

 

Po pierwszej wycieczce dziennikarzy następują dalsze. Niemcy przywożą do Katynia różnych ludzi z całej Europy. Przywożą też z „Oflagów” (oficerskich obozów jenieckich) jeńców oficerów angielskich i amerykańskich. Przywożą grupę oficerów jeńców polskich. Początkowo próbowali ukuć z tego nową broń dla swej propagandy, proponując oficerom polskim wygłoszenie przemówień, odczytów, oświadczeń, nagranie na płyty, nadanie przez radio. Ale Polacy odmówili stanowczo i postawili swoje warunki, pod jakimi zgadzają się pojechać do Katynia: żadnych przemówień, wywiadów, nawet nie ogłaszanie nazwisk. Niemcy zgodzili się i warunków dotrzymali.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Przywiezieni przez Niemców do Katynia oficerowie-jeńcy angielscy, kanadyjscy i Stanów Zjednoczonych, przyglądają się rezultatom dokonanej obdukcji zwłok.

Oficerowie polscy przywiezieni byli również w kwietniu Przypuszczali, że mają przed sobą jeden wielki grób. Zmierzyli jego powierzchnię i głębokość. Na podstawie obliczeń doszli do przekonania, iż twierdzenie niemieckie o 10 do 12 tysiącach zwłok jest raczej słuszne. Porucznik pilot Rowiński zrobił nawet odręczny szkic tego domniemanego, wspólnego grobu. [24] Niemcy w niczym nie ograniczali ruchów i inicjatywy oficerów przy badaniu zwłok, dokumentów itd.  Jeden z oficerów, leśnik fachowy, wszedł do grobu w miejscu, gdzie nad jego krawędzią rosła duża sosna. Zauważył bowiem, iż korzeń tej sosny wypuścił pęd w zwartą masę trupów. Uciął go i po przeprowadzonej ekspertyzie stwierdził:

 Zgadza się. Pęd tego korzenia ma najmniej trzy lata.

A więc rok 1940.

 

Członkowie tych wszystkich wycieczek zapoznawali się z treścią zeznań, złożonych przez świadków, okolicznych mieszkańców, głównie w końcu lutego i w pierwszych dniach kwietnia. Na temat samego wzgórza Kosogory w Katyniu mówili: Kuźma Godunow, Iwan Kriwoziercew, Michaił Żygulew.

Zeznali oni, że wzgórze znane jest powszechnie jako miejsce kaźni już od roku 1918. Dokonywano na nim egzekucji jeszcze za słynnej „Czeka”. Od roku 1931 teren został ogrodzony i specjalne tablice przestrzegały mieszkańców, aby go nie przekraczać. Od roku 1940 Kosogory strzeżone były ponadto przez wartowników i psy policyjne.

Na temat transportowania i likwidacji jeńców w roku 1940 zeznawał tenże Kriwoziercew, poza tym Matwiej Zacharow, Gregor Silwierstow, Iwan Andriejew, Parfemon Kisielew.

Kriwoziercew widział w marcu i kwietniu 1940 roku, że na stację Gniezdowo przychodziły codziennie pociągi ze Smoleńska w składzie 3 do 4 wagonów, z zakratowanymi oknami.

Zacharow, który pracował na dworcu w Smoleńsku, stwierdza przybywanie wagonów z jeńcami w tym samym okresie. Byli to jeńcy w mundurach polskich. Transport jeńców w kierunku stacji Gniezdowo trwał 28 dni.

Silwierstow widział przybywające wagony na stację Gniezdowo, następnie wyładowywano z nich jeńców w uniformach. Odbierano od nich bagaż ręczny i wrzucano go na ciężarówkę, więźniów zaś wsadzano do trzech aut więziennych i wieziono w kierunku Katynia. Nieraz auta nawracały do 10 razy dziennie, kursując pomiędzy domem wypoczynkowym w Kosogorach i Gniezdowem.

Andriejew widział w marcu i kwietniu r. 1940 pociągi z aresztowanymi przybywające na stację Gniezdowo. Byli w nich polscy żołnierze, których poznawał po kształcie czapki. Wsadzano ich do aut i odwożono do Katynia.

Kisielew opowiada szczegóły, jak wskazał robotnikom polskim w r. 1942 miejsce kaźni.

W grupie jeńców oficerów polskich, która zwiedzała Katyń, było sporo znających język rosyjski i ci mogli swobodnie rozmawiać z wymienionymi świadkami, bez pośrednictwa narzuconego tłumacza.

Pierwotne zeznania świadków, którzy twierdzili, że wzgórze Kosogory od dawna już służyło za miejsce kaźni, mogły być łatwo sprawdzone. Toteż Niemcy zarządzili rozkopanie miejsc wskazanych. Natrafiono na 11 grobów, a raczej dołów, których powierzchnia dawno już zlała się z powierzchnią lasu. W dołach tych znaleziono zwłoki w ubraniach cywilnych. Nie było ich dużo. Kilkadziesiąt. Wszystkie wskazywały na ten sam system mordu: strzał w potylicę. Stan rozkładu trupów wskazywał wielką rozpiętość, co pozwalało wnioskować, że egzekucje dokonane zostały w różnych latach przed toczącą się wojną.

 

Taki był stan faktyczny w Katyniu, miejscowości, o której nikt na szerokim świecie nie słyszał przedtem, że istnieje, a dziś wiedziano, że jest odległa o 16 kilometrów od Smoleńska, a cztery od stacji Gniezdowo, że rosną tam sosny, że wiosną jest zimno jeszcze, że Dniepr omywa jego lesiste wzgórze, że stoi tam dom w stylu rosyjskiej „daczy”, który służył za miejsce wypoczynku dla funkcjonariuszów Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych ZSSR, a którego fotografie budziły w niektórych dreszcz zgrozy, w innych wątpliwość lub lekceważący gest, zaprzeczający wszystkim tym rewelacjom.

Przez rozgłośnie kontrolowane przez Niemców na przestrzeni całej bez mała Europy, nadawano nieustannie nowe szczegóły. Radio niemieckie „Transozean” transmitowało na cały świat.

W odpowiedzi, propaganda sowiecka zmobilizowała wszelkie środki, ażeby odparować ostrze twierdzeń niemieckich.  I Moskwa powtarzała z uporem: „Jeńcy oficerowie polscy wymordowani zostali przez bandę katów hitlerowskich w sierpniu-wrześniu roku 1941”.

Jednocześnie z tym urzędowym oświetleniem sowieckim, które milcząco i bez komentarzy przyjęte zostało przez rozgłośnie alianckie, szła równoległa akcja podziemna w okupowanej przez Niemców Europie. Celem tej akcji było obalenie, podważenie czy chociażby wprowadzenie zamętu w twierdzenia niemieckie, zaszczepienie wątpliwości i podejrzeń. Intensywność jej działania wskazywała wyraźnie na jednolity ośrodek nią kierujący. A grunt był podatny. Grunt, który przygotowali Niemcy przeciwko sobie samym. Brutalność ich metod, masowe egzekucje w obozach koncentracyjnych, piece krematoryjne, cała ich tępa, nieubłagana polityka eksterminacyjna i cynizm programu „Nowej Europy” pod egidą swastyki hitlerowskiej – wszystko to razem zmobilizowało przeciw nim umęczoną Europę, o wiele wcześniej zanim zdążyli nadać wiadomość o potwornej zbrodni dokonanej pod Smoleńskiem. Ludzie wierzą zazwyczaj w to, w co chcą wierzyć. Propagandzie niemieckiej wierzyć nie chcieli.

Nawet we wschodniej Europie, która tyle wycierpiała pod okupacją sowiecką, w niepamięć już szły tamte rany, pod ciosami zadawanymi przez okupację niemiecką.

Ale Katyń był zbrodnią niesłychaną. Mógł naprawdę wprowadzić zmianę nastrojów, gdyby jednocześnie polityka niemiecka zechciała zmienić swe metody działania. W obliczu tego zagrożenia, agenci propagandy sowieckiej zdwoili wysiłki i nie przebierali w chwytach, byle skutek wypadał na ich korzyść. Rozpuszczano najnieprawdopodobniejsze historie, sprzeczne nawzajem i sprzeczne nieraz z urzędowym stanowiskiem sowieckim, byle w ogólnym zamęcie wytworzyć stan zwątpienia w autentyczność śledczych rezultatów katyńskich.

 

Pewnego kwietniowego dnia tego roku, dnia, który był tak ciepły, jakby był letnim, przyszedł do mnie na werandę człowiek z pobliskiej wsi i jak przystało na rolnika, zaczął rozmowę od pogody. Gdyśmy następnie przeszli na, nieunikniony w tym czasie, temat aktualnych wypadków, zapytał:

 – Czy to może być prawdą, co ludzie gadają, że Niemcy jeżdżą do każdej rodziny, o której dowiedzą się, że miała krewniaka w obozie w Kozielsku, spisują jego dane, żeby później mieć kogo ogłosić na liście, niby to zabitych w Katyniu? A tam, tam – wskazał ręką na wschód – podobno żadnych grobów i nie ma...

 – Kto to panu mówił...

 – Ot, ludzie gadają...

Innym razem gadali, że z obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu przywieziono do Katynia trupy i ubrano je w mundury polskie.

Trzecim razem, że to Niemcy rozstrzelali jeńców, ale sowieckich.

Czwartym znów, że to rozstrzelani Żydzi.

Trzeba zwrócić uwagę, że każda z tych wersji obalała jednocześnie  wersję sowiecką. Ale po pierwsze, ta ostatnia mało była znana pod okupacją niemiecką, ze względu na konfiskatę odbiorników radiowych, po drugie na terenie polskim nieszczególnie nadawała się do kolportowania... Zbyt dużo tu jeszcze, mimo wszystko, pamiętano, no, a poza tym... listy! Dlaczegoż, skoro by żyć mieli jeszcze pod Smoleńskiem, aż do sierpnia 1941 roku, wszelki słuch i ślad po nich zaginął, właśnie od wiosny roku 1940?!

Nie, ludzie kiwali głową i znowu zaczynali wierzyć w wersję niemiecką.

Ale agenci propagandy sowieckiej nigdy się prawie nie demaskowali jako tacy. Taktyką, nakazaną im zresztą z góry, było przenikanie do narodowych organizacji podziemnych. Stąd o wiele łatwiej i skuteczniej było im działać. Zwłaszcza przenikali do organizacji podziemnych tych państw, okupowanych przez Niemców, które sąsiadowały z Rosją, a które w planach imperialnej polityki Związku Sowieckiego miałyby być doń włączone po zwycięskiej wojnie.

Pewnej niedzieli usłyszałem wiadomość, że kolega mój, rotmistrz Konstanty Anton, z 4 pułku ułanów, uwięziony w Kozielsku i figurujący następnie w niemieckich spisach ofiar katyńskich, które były systematycznie ogłaszane – żyje.

 – Ależ żyje, naprawdę! – mówiono. – Niech pan sprawdzi. Żona jego otrzymała list z Turcji. Znajduje się w armii polskiej na Bliskim Wschodzie.

Po tygodniu mówili już o tym wszyscy w okolicy i w mieście. Ja, który byłem w Katyniu i widziałem na własne oczy procedurę identyfikacji, z początku odniosłem się do wersji sceptycznie, wobec jednak jej uporu sam uwierzyłem, sądząc że Anton być może zamienił z kimś swe dokumenty.  Ale nikt, w tej liczbie ja sam, nie poszedł sprawdzić do żony, która miała rzekomo ten list otrzymać. Trzeba znać psychologię, żeby operować w biały dzień takimi chwytami. Bolszewicy ją znają: każdy powtórzy, nikt nie sprawdzi.  Sprawdziłem dopiero trzy lata później, we Włoszech. Dowiedziałem się, że Anton zginął z Kozielska bez wieści. Nigdy nie był w armii polskiej na Wschodzie, żona jego nie mogła nigdy odeń otrzymać listu, via Turcja...

W Warszawie ukuto taka plotkę: „Pewna pani, przeczytała w wykazie niemieckim nazwisko swego męża, jako ofiary katyńskiej zbrodni, podczas gdy w rzeczywistości aresztowany był przez Niemców i wywieziony do Oświęcimia. Poszła tedy („głupia!”) do Gestapo i... nie wróciła nigdy!”  To już było sprytniej: tej wersji nikt nie mógł sprawdzić. I choć nikt też nie znał, ani nazwiska tej rzekomej pani, ani jej adresu, ani żadnych innych szczegółów, mityczny ten wypadek obleciał całą Polskę i powtarzany był jako autentyczny, z ust do ust. Oczywiście, była to nieprawda, gdyż po ostatnim sprawdzeniu, ani jedna osoba figurująca w spisie ofiar katyńskich, od roku 1940 nie była widziana nigdzie.

Ale chwytały takie plotki. Nie tylko w szerokim świecie, ale nawet w Polsce, gdzie  mimo iż ogólnie zdawano sobie sprawę z prawdopodobnego przebiegu tragedii – daleko jeszcze było do całkowitej pewności losu, jaki spotkał zaginionych jeńców.


 

ROZDZIAŁ XIV

           
MOJE ODKRYCIA W KATYNIU

Gazety znalezione ustalają datę mordu.  Nie 10 i 12 tysięcy, a ... cztery! Tajemnica łusek się wyjaśnia. Żydzi świadczą...

 

W drugiej połowie kwietnia, krytycznego 1943 roku, mieszkałem w dalszym ciągu w swym małym, wiejskim domku, w odległości 12 kilometrów od Wilna i do miasta przychodziłem piechotą i rzadko. Za czasów okupacji sowieckiej zmieniłem swój zawód dziennikarza i literata na bardziej odpowiadający warunkom  – zostałem mianowicie furmanem ciężarowego wozu. Za czasów okupacji niemieckiej siedziałem cicho na wsi i nie byłem niepokojony, jakkolwiek władze niemieckie nie mogły oczywiście nie wiedzieć o mojej egzystencji.

Na jakiś tydzień przed Wielkanocą, sprzedawałem na rynku w Wilnie palto letnie i tu spotkałem dawnego swego kolegę. Pracował on w charakterze akwizytora ogłoszeniowego w administracji wydawanego przez Niemców pisma w języku polskim, stąd miał kontakty i wiadomości często z pierwszej ręki.

Było ciepło. Wiosna. Podmuchy południowego wiatru wzniosły rtęć w termometrach. Ludzie wyszli bez watowanych palt, ale już bez tej nadziei na rychły koniec cierpień, jaką przywiązywano dotychczas do każdej, corocznej wiosny.  Właśnie przeżywano wrażenia i komentarze do straszliwej, nowej zbrodni, odkrytej pod Smoleńskiem. – Poza tym wlokło się życie przygnębiające, głodne, biedne, raczej apatyczne. Ale mój znajomy błysnął oczyma na mój widok, łatwo było poznać, że z jakowegoś wewnętrznego podniecenia. Zaraz też, chwytając za guzik palta, które trzymałem w ręku, rzekł mi głosem przyciszonym:

 – Od wczoraj telefonuje Klau. Werner Klau, szef biura prasowego przy Gebietskomissariat Wilna-Stadt, dopytuje, czy ktoś z pracowników nie zna przypadkiem twego adresu. Chcą cię zaprosić do Katynia.

Ktokolwiek się zetknął z organizacja podziemną w okresie panowania Gestapo, wie, jak bardzo utrudnione były kontakty wewnętrzne, ile czasu marnowało się nieraz w oczekiwaniu na porozumienie.  Ze słów usłyszanych rozumiem od razu, że wyjazd do Katynia jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, ale nie chcę tego czynić [25] bez uprzedniego skontaktowania z władzami  organizacji podziemnej. Mówię tedy:

 – To bardzo dobrze. Mój drogi, postaraj się zawiadomić tego Klaua, że sam podejmujesz się mnie odszukać w ciągu trzech dni. Niech mnie nie szuka sam. Ja tymczasem te trzy dni wyzyskam...

 – Rozumiem.

 

„Jadzi”, łączniczki mojej z osobą zastępcy Komendanta podziemnej organizacji wojskowej, naturalnie nie ma tam, gdzie powinna być – w małej jadłodajni, mieszczącej się w suterynie, wzruszają tylko ramionami. „Roman”, zecer podziemnego pisma, oficjalnie kelner innej jadłodajni, z którym mam stały kontakt, jest co prawda na miejscu, ale nie może zapewnić natychmiastowego połączenia.

– Postaram się... – odpowiada.

„Zygmunt”, w hierarchii konspiracyjnej bardziej eksponowany, jest właśnie śledzony i musi zachowywać ostrożność, której zresztą nie zachowywał. W trzy miesiące później zawisł na własnych skarpetkach w celi więzienia śledczego Gestapo, nie wytrzymawszy tortur, zadawanych przy badaniu.

Okoliczności te nie mają oczywiście żadnego związku bezpośredniego ze sprawą Katynia, której poświęcona jest niniejsza książka, charakteryzują jednak nie tylko duże, ale i małe trudności, jakie w nieskończonym splocie piętrzyły się na drodze do wyjaśnienia prawdy.  Po trzech dniach okazuje się, że wyjechał „komendant” i jest tylko jego zastępca. [26] Zanim zastępca komendanta dał wyraźny rozkaz: „jechać”, upłynął już dzień piąty i dopiero popołudniu szóstego, mogłem zasiąść w wygodnym fotelu przed biurkiem szefa niemieckiego biura prasowego.

Werner Klau, sam były dziennikarz berliński, przyjmuje mnie uprzejmie. Żadnych zobowiązań, żadnych podpisów, przymusu, deklaracji. Po prostu:

 – Pan pojedzie i zobaczy.

 

Myli się jednak, kto sądzi, że machina administracyjna niemiecka pracowała sprężyście. Każdy totalizm zwiększa biurokrację i komplikuje rzeczy najprostsze. Mija więc jeszcze trzy tygodnie zawiłej korespondencji pomiędzy Ostministerium w Berlinie, dowództwem frontu, Gestapo.  Ja czekam.

W międzyczasie odnajduję b. profesora Uniwersytetu Wileńskiego, największy w Polsce autorytet w dziedzinie medycyny sądowej, dr Sengalewicza. Proszę, niech mnie przygotuje teoretycznie do rzeczy, które mam oglądać na własne oczy.

Profesor ściąga z półek wielką ilość książek. Pokazuje ilustracje. Tłumaczy i konfrontuje z wiadomościami, jakie dotychczas wyczytał w gazetach niemieckich na temat stanu trupów w Katyniu.

 – Jeżeli gleba tam jest rzeczywiście gliniasto-piasczysta, wytwarza częściową konserwację zwłok, znaną w medycynie pod nazwą „tłuszczowosku”. Na pozór żadnych sprzeczności, ani zagadek w komunikatach niemieckich nie dostrzegam. I jeszcze jedna rzecz ważna: kieruje pracami ekshumacyjnymi i całokształtem badania, jak to wynika z gazet, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, dr Buhtz. To jest mój kolega jeszcze z czasów akademickich. Zupełnie prywatnie zapewnić pana mogę, że po pierwsze, jest to uczony na miarę europejską w tej dziedzinie, po drugie człowiek niewątpliwie uczciwy, który w żadnym wypadku nie położyłby swego podpisu pod sfałszowaną ekspertyzą. Niech pan z nim porozmawia, powołując się na moją z nim starą zażyłość.

 – Dziękuję. A czy pana profesora nie zastanowił w komunikatach niemieckich fakt, że brak w nich jakiejkolwiek wzmianki o znalezieniu i pochodzeniu łusek, od wystrzelonych pocisków pistoletowych, którymi mordowani byli nasi oficerowie?

 – Ach, właśnie! Zauważyłem. O tym chciałem powiedzieć. Przecież zabezpieczenie łusek należy do najkardynalniejszej podstawy każdego śledztwa w morderstwie, popełnionym z broni palnej. Nie rozumiem, dlaczego się o tym nie pisze...

 

Dopiero w drugiej połowie maja 1943 roku, wlecze nas poprzez powietrze pudło starej niemieckiej „JU 88”, samolotu o typie przestarzałym. Leci dwóch dziennikarzy portugalskich, jeden dziennikarz szwedzki. Z Warszawy Niemcy wyekspediowali ekipę dziesięciu robotników fabrycznych, ażeby się przekonali na miejscu i opowiedzieli rodakom. To są ich chwyty propagandowe, stosowane już od dłuższego czasu.  Towarzyszy nam oficer Wehrmachtu, b. attaché niemiecki w Tokio, będący łącznikiem z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.  W takim składzie przedzieramy się przez chmury, wskutek nagłego oziębienia ociężałe gradem, śniegiem, deszczem. Wiatr dmie teraz z północnego wschodu, a więc w łeb maszyny. Podróż trwa długo, bardzo długo, ponad krajem zrujnowanym wojną. Myśliwce sowieckie polują o tym czasie w pasie przyfrontowym. Trzeba uważać. Jest źle, niewygodnie siedzieć w tej maszynie, przeznaczonej dla spadochroniarzy, mdło. Gdy lądujemy za Dnieprem, termometr wskazuje zaledwie 3 stopnie powyżej zera, pada drobny deszczyk.

 – To dobrze – mówi oficer niemiecki.

  Dobrze, dlaczego?

 – W ciepło panowie by nie wytrzymali przy grobach katyńskich.

Wszystko jest wokół rude od gliny, cegieł rozwalonych domów, rdzy, która rzuciła się na pobojowisko połamanych wozów, armat, czołgów i wszelkiego rodzaju żelaziwa, od spalonych lasków i całej tej zgnilizny, którą każda wojna pozostawia za sobą i wokół siebie. Ludzi cywilnych mało. A tam gdzie ich widać, obdarci są i bojaźliwi. Znając życie sowieckie, nie dziwię się temu, że każdy z mieszkańców Smoleńska stara się mówić jak najmniej, a jak najwięcej wzruszać ramionami. Ale dziennikarzy zagranicznych to dziwi:

 – Jak to! Oni, tu w Smoleńsku, w odległości 16 kilometrów od masowej zbrodni, nic o niej mieliby nie słyszeć?!

Obywatel smoleński stoi ponury i patrzy w ziemię usianą szkłem rozbitych okien, gruzem własnych domów i ma swoje myśli w głowie.

Ja się uśmiecham w zakłopotaniu, jakbym był współwinnym tych stosunków, panujących w Europie wschodniej. Rosjanin podnosi głowę i rozumiejąc mnie po wyrazie twarzy, uśmiecha się również blado, tak blado, jak to niebo zawieszone nad krajem.

 

Plan sytuacyjny jest taki: na zachód od Smoleńska prowadzi linia kolejowa w kierunku Witebska, przez stację Gniezdowo. Mniej więcej równolegle biegnie szosa. Do tej stacji przywożeni byli jeńcy polscy w roku 1940, na wiosnę, to nie ulega już żadnej wątpliwości i przez nikogo nie jest kwestionowane. W Gniezdowie ich wyładowywano. Szosa biegnie dalej przez Katyń. Z Gniezdowa do lasu katyńskiego około 4 kilometrów. Po bokach wilgotne laski, wyręby, na których wyrosły już pojedyncze brzózki, olszyna. Wzrok mija je obojętnie, ślizgając się po mokrych badylach, gałęziach, strzelistych prętach jakichś krzaków.  I tylko myśl pobudzana wyobraźnią kołuje po tej szosie do wtóru obracających się opon: „Tędy, tędy jechali ci ludzie”.  [27]

Raptowne zahamowanie przed bramą i druty kolczaste przecinają pasmo wyobraźni. Wszystko staje się naraz realne. Żandarm, z blachą na piersi. Deszczyk, który wciąż kropi. Ociekające sosny. Ptaszek, który słusznie o tej porze domaga się wiosny: „tiń-tiń-tiń!” A ponad tym wszystkim, straszliwy, dławiący odór trupi. Takim powietrzem nie oddaje żaden las na świecie i chciałoby się nagle krzyknąć: – Boże! co oni zrobili z naszej przyrody!

[dwa zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1]  Droga do prac ekshumacyjnych, przy nie opróżnionych jeszcze grobach, prowadzi pomiędzy koszmarne szeregi już wydobytych trupów, oczekujących swej kolejki na identyfikacje i zbadanie.

[2] Przy rewizji zwłok: autor niniejszej książki (po środku) przegląda gazety i dokumenty wydobyte z kieszeni trupów. Obok dr Wodziński (z opaską Czerwonego Krzyża). Z prawa i lewa, członkowie polskiej delegacji robotniczej. Na prawo, w drugim szeregu, dziennikarz szwedzki (w okularach). [zdjęcie zamieszczone na odwrotnej stronie okładki niniejszej książki]

W chwili, gdy przybyłem do Katynia, rozkopano już wszystkie siedem grobów. Niektóre zostały opróżnione. Inne zastałem jeszcze w trakcie prac ekshumacyjnych, ale raczej na ukończeniu. Rzeczą pierwszą, która się rzuciła w oczy, było zaśmiecenie lasu wokół dołów już opróżnionych. Skąd zaśmiecenie to pochodziło, wyjaśniło się niebawem i jednocześnie naprowadziło mnie na najważniejsze odkrycie.

Ażeby uplastycznić jego doniosłość, należy pokrótce przedstawić metodę prac ekshumacyjnych. Ogólne kierownictwo spoczywało w rękach niemieckich oczywiście. Ale bezpośrednie roboty wykonywane były przez wspomnianą już uprzednio ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża, na czele której stał dr Wodziński z Krakowa. Do swej dyspozycji miał robotników zarówno wolnego najmu spośród mieszkańców okolicznych, jak też przydzielonych jeńców sowieckich. Trupy wydobywane z dołów śmierci układano szeregami na ziemi. Z szeregów brano po jednym, celem dokonania oględzin i zrewidowania. Mundury były przeważnie w dobrym stanie, rozpoznawało się nawet gatunek materiału, jedynie odbarwione. Wszystkie części skórzane, w tej liczbie buty, robiły na pierwszy rzut oka wrażenie gumowych. Ponieważ z reguły, każde zwłoki sklejone były niejako sokiem trupim, lepkim, strasznym, cuchnącym, więc o rozpinaniu kieszeni, ani tym bardziej ściąganiu butów, mowy być nie mogło. Manipulacja odbywała się tedy w ten sposób, że specjalni robotnicy, w obecności dyżurnego delegata Polskiego Czerwonego Krzyża, rozcinali nożami kieszenie i cholewy butów, bo w tych ostatnich też znajdowano nieraz ukryte różne przedmioty. Wszystko znalezione wydostawano na światło dzienne. Wszystko, co mogło stanowić wartość dowodową, pamiątkę dla rodziny, wskazówkę przy identyfikacji lub wartość materialną (dokumenty osobiste, legitymacje, pamiętniki, notatniki, listy, fotografie, medaliki, książeczki do nabożeństwa, kwity, medale, ordery, pierścionki itd.) składane było do specjalnie na ten cel przygotowanych kopert, zaopatrzonych kolejnym numerem. Takiż numer ewidencyjny przyczepiano następnie do zwłok, które o ile nie wykazywały specjalnego interesu dla ekspertyzy medycznej, odkładano zaraz do innego szeregu. Potem grzebano je w nowych, wspólnych mogiłach.  Ale...

[dwa zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1] Typowa zawartość kieszeni zamordowanego: znak rozpoznawczy, karta pocztowa, banknoty polskie, skórzana sakiewka do tytoniu, portmonetka, kawałek zielonego ołówka, resztki gazety, paszport, pudełko sowieckich zapałek, grzebyk itp.

[2]  Po oczyszczeniu zewnętrznym: naramienniki, polskie banknoty stuzłotowe, odznaki, łańcuszki, monety, medale, ordery i krzyże wojskowe. Wszystkie przedmiotu łatwe do rozpoznania. Napisy na banknotach czytelne.

Co się działo z resztą przedmiotów?

Człowiek żyjący, żyjący nawet w warunkach tak ograniczonego bytowania, jakim były obozy sowieckie, użytkuje masę przeróżnych drobiazgów. A więc szczoteczki, grzebyki, zapałki, cygarniczki, jakieś pudełka, tytoń, papierosy, ołówki, żyletki, lusterka, portmonetki, bo ja wiem... na pamięć mi już nie przychodzi to wszystko biedne, skurczone, na wpół zgniłe... U jednego w mojej obecności wydobyto nawet pudełko prezerwatywów, z wyraźnym nadrukiem fabryki, i ten wstydliwy, intymny przedmiot jego życia, ogołocony tu, w tym potwornym lesie, w smrodzie i śmierci, w obliczu tragedii, u człowieka, którego czaszka przebita była kulą na wylot, wydawał się czymś straszliwie ludzkim, na tle tej nieludzkiej zbrodni.  Do masy tych rzeczy dochodziły banknoty polskie, nie będące już w obiegu, a więc bezwartościowe. Znajdowano je nieraz w całych plikach. To wszystko wyrzucano z miejsca precz, w las, na jego podszycie liści borówkowych, wrzosu, czernic, na mech, pod krzaki jałowców. Ale łącznie z tym wyrzucano coś jeszcze:

                  gazety.

Wprawdzie zarówno Komisja ekspertów międzynarodowych (patrz Załącznik nr 12), jak późniejsze sprawozdanie sekretarza Geheime Feldpolizei, Voßa (patrz Załącznik nr 14) i dr Buhtza (patrz Załącznik nr 15), słusznie zwracają uwagę na daty znalezionych przy zwłokach gazet, nie uwzględniły ich jednak w tym stopniu, na jaki zasługują, z punktu interesu dowodowego i rozwiązania zagadki:

        Kiedy dokonano mordu?  a więc: kto?

Zachowano kilka gazet, jako eksponaty, resztę rzucano w las. Ale w większości wypadków nie były to całe gazety. W większości wypadków były to części gazet. Papier gazetowy stanowi dla człowieka biednego, jakim jest jeniec, materiał nieraz niezbędny dla licznych celów. Tak więc zastępuje brak portfelu, portmonetki i w ogóle służy do opakowania przeróżnych przedmiotów, które się nosi w kieszeni, worku czy plecaku; zastępuje bibułkę do palenia, wkładki do butów, nawet ciepłe skarpetki itd. Otóż tych strzępów gazetowych, obok całkowitych lub części gazet, rozrzuconych po lesie, jako rzeczy bezwartościowych, była  masa.

Oberleutnant Slowentchik, który nas oprowadzał, powiedział zataczając gestem ręki po lesie, ponad wrzosem i rozkopanymi dołami:

– Możecie sobie panowie brać stąd, na pamiątkę, wszystko, co wam się podoba.

Pochylony przerzucałem kawałkiem patyka w tych strzępach przesiąkłych trupim odorem. I ja też nie od razu zwróciłem należytą uwagę na skrawki gazet. Dopiero gdy następnie udałem się na miejsce właściwej rewizji zwłok, dokonywanej przez dr Wodzińskiego, gdy raz i drugi z kieszeni trupa wydobyto przy mnie, gazetę... trzeci i piąty raz, i każda z datą: marzec-kwiecień 1940 roku – pojąłem siłę przekonywającą tego faktu.  „Głos Radziecki”, sowiecka gazeta po polsku, przewijała szczególnie często pośród innych pism w języku rosyjskim. „Głos Radziecki”! Dziś mogę potwierdzić zeznanie porucznika Młynarskiego, który konstatował, że obozy jenieckie w r. 1940, specjalnie tą gazetą były obsyłane... Daty zaś nie budziły wątpliwości. Tu zaznaczyć muszę, że wszelki druk zachował się w grobach stosunkowo najlepiej. Niektóre z gazet wykazywały doskonałą wyrazistość, przebijając mniej więcej tak wyraźnie, jak przebijają litery drukowane poprzez normalnie zatłuszczony papier.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Gazety wydobyte z grobów, w ich typowym stanie i wyglądzie.

U góry: „Głos Radziecki”, pismo komunistyczne w języku polskim, z dnia 28 kwietnia 1940 roku.

U dołu: dwa numery sowieckiej gazety „Raboczij Put'” z  dnia 1-go i 6-go maja 1940 roku, wydobyte z grobu nr 8.  (patrz rozdział następny)

Wróciłem, wciąż z chustką przytkniętą do nosa, wyrzygałem się dyskretnie za pniem grubej sosny i znów grzebać począłem patykiem w strzępach papierów porozrzucanych po lesie. Tam gdzie skrawki gazet nie wykazywały daty, odczytywałem ustępy depesz, opisy zdarzeń, z których wyraźnie wynikało, że dotyczą pierwszych miesięcy roku 1940. Nie późniejszych.

 – „Więc nie ulega wątpliwości”. – Musiałem to mimo woli powiedzieć głośno, bo nachylony obok mnie robotnik z Warszawy zapytał:

 – Co? – Zresztą uniósł dużą paczkę sklejonych banknotów stuzłotowych, która pochłonęła jego uwagę.

Nie odpowiedziałem, zajęty całkowicie porządkowaniem swych rozważań.

Gazety w takiej ilości nie mogły przecie przetrwać w kieszeniach zamordowanych w ciągu półtora roku, gdyby jak chce wersja sowiecka, jeńcy żyli jeszcze w sierpniu roku 1941. Gazeta, nawet wroga, jest dla jeńca źródłem informacji, na które specjalnie jest łapczywy. Wobec tego przechowywanie starych gazet byłoby zupełnym absurdem i nonsensem, zwłaszcza w obliczu tak doniosłych wypadków, jakie przynosił każdy dzień toczącej się wojny światowej. A cóż dopiero wobec wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, która w sposób bezpośredni mogła wpłynąć na los jeńców. No, zresztą, co tu dużo gadać, nonsens i koniec! Zaś jako materiał użytkowy, do opakowań, do wkładek, do bibułki, przetarłyby się i zniszczyły, nie wytrzymałyby tego czasu. Tak, stare gazety nie mogły być przez nich przechowywane. Musieliby mieć nowsze. A takich, z datą późniejszą: nie było wcale.

Data zatem tych gazet, znalezionych przy zwłokach, tak biorąc na zdrowy rozum, uczciwie – wskazuje jednocześnie na nie ulegającą wątpliwości datę mordu: wiosna roku 1940.  Chyba...

Chyba żeby istniała możliwość, przed publicznym pokazem tych trupów, dokonania w tajemnicy szczegółowej rewizji w ich kieszeniach i usunięcia gazet z datą późniejszą. Ale jak widzimy, nie wystarczyłoby samo usunięcie gazet późniejszych. Należałoby zaopatrzyć zwłoki w gazetę z daty wcześniejszej. Wynikałoby zatem, iż Niemcy, kalkulując w tak niesłychanie skomplikowany sposób, jak to chce wersja sowiecka, musieliby zdobyć, zakupić czy w inny sposób uzyskać setki i setki gazet sowieckich, właśnie z marca-kwietnia 1940 roku i...

Wróciłem znowu na krawędź grobu, skąd wciąż jeszcze wydobywano zwłoki.

 – Jest panu niedobrze? – zapytał Szwed.

Potrząsnąłem głową i patrzyłem. Przede mną rozwarty dół, a w jego czeluści, warstwami, ciasno, jak sardynki w pudełku, trupy. Mundury, płaszcze, mundury polskie, pasy, guziki, buty, zwichrzone włosy na czaszkach, usta poniektórych wpółotwarte. Właśnie przestał mżyć deszczyk i blady promień słońca jął się przepychać poprzez koronę sosny.  „Tiń-tiń-tiń”! – zawołał ucieszony ptaszek.  A promień padł w grób i na sekundę błysnął na złotym zębie otwartych ust jakiegoś trupa.  Nie wybili mu jednak...  „Tiń-tiń-tiń”!  Straszne. Ręce i nogi nawzajem splecione, wszystko uciśnięte jak walcem. Poszarzałe, martwe, szereg za szeregiem, setka za setką, niewinni, bezbronni żołnierze. Krzyż Virtuti Militari widać na samym przedzie. Głowa odwalona pod but kolegi. Tamten leży twarzą w dół. Ten jest jeszcze w czapce. Wyjątek. A tam dalej wszyscy w płaszczach i nie rozpoznać w tej lepkiej masie indywidualnych kształtów. Właśnie: masa, słowo tak ulubione w Sowietach.

 – Odejdźmy stąd! – znów mówi Szwed, młody sympatyczny chłopak. – Pan jest strasznie blady. Tu naprawdę wytrzymać nie można. – Zdjął okulary, wytarł pot, choć było zimno.

 Chwileczkę.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Tak, oto leżą w grobie...  „Warstwami, ciasno, jak sardynki w pudełku... Wszystko uciśnięte jak walcem... Ubita masa trupów, ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, zlutowana niejako wzajemnie...”

Ubita masa trupów jest do tego stopnia ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, zlutowana niejako, że robotnicy, którzy schodzą w dół w moich oczach, aby wydostać kolejne zwłoki, muszą je bardzo ostrożnie podważać, a później siłą nieomal odrywać od pozostałej masy.

Nie! To niemożliwe! Żadna ludzka siła, żadna technika nie byłaby w mocy zrewidować, przeszukać, poodpinać kieszenie tych trupów, wyjąć z nich jakieś przedmioty, poukładać inne, ułożyć z powrotem, pozapinać, ucisnąć warstwa za warstwą! Domyślić się, aby niektórym pozawijać coś w specjalnie dobrane co do daty strzępy gazet, porobić im wkładki do butów!... Innemu wsadzić do kieszeni machorkę zawiniętą w „Głos Radziecki”, właśnie z 7 kwietnia 1940 roku!... Absurd. Zasypać na nowo i po miesiącu (tak chce wersja sowiecka, patrz: część II) odkopywać i pokazywać ekspertom, ubiegać się o udział Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w śledztwie!

A więc jednak nie ulega wątpliwości: zbrodni mogli dokonać tylko bolszewicy.

Przy zwłokach w Katyniu znaleziono około 3.300 listów i kartek pocztowych otrzymanych przez jeńców od rodzin w kraju, a kilka napisanych i nie wysłanych  do kraju. Ani jeden z tych listów, ani jedna z tych kartek nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 r. Potwierdzają to rodziny w kraju, których korespondencja uległa raptownemu przerwaniu w tym czasie. Bolszewicy mogliby odpowiedzieć, że dla jakichś przyczyn zabronili jeńcom korespondować. Tego nie twierdzą, bo brak im ku temu uzasadnienia. Ale mogliby tak twierdzić – bez uzasadnienia. Natomiast w stosunku do gazet nie mają żadnego wytłumaczenia, żadnego, które by licowało ze zdrowym rozsądkiem ludzkim.

Praca postępuje naprzód. Zwłoki oderwane od masy idą na nosze, później do szeregu. Stamtąd znów na nosze i do oględzin. Jeden za drugim, jeden za drugim. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, tysiące... Ile tych tysięcy?

 

Dokonanie tego drugiego odkrycia nie wymagało w istocie większego wysiłku, ze względu na dobiegające końca prace ekshumacyjne.

Nadmienić tu muszę i to z całym naciskiem, że Niemcy, wpuściwszy nas na teren właściwych dołów, dali kompletną swobodę ruchów, oglądania czego się chce, rozmawiania z kim się chce.

W chwili, gdy młody człowiek z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu, w ciemnych okularach, Polak, którego wziąłem za asystenta dr Wodzińskiego. a którego nazwiska nie znam do dziś dnia, szedł w kierunku jednego z grobów, rozkazując coś robotnikom, zbliżyłem się doń wprost i ująłem z lekka za rękę.  Wszystko tu śmierdziało trupem. Las i pojedyńcze drzewa, piasek, trawa, krzaki i żywi ludzie. Przede wszystkim powietrze, którym się oddychało. Zapewne też człowiek, którego zaczepiłem, przesiąknięty był trupim odorem od stóp do głowy i w ten sposób nie wyróżniał się niczym, a ciemne okulary czyniły twarz jego bardziej nieprzeniknioną od innych, ale poddałem się intuicji.

 – Co tu jest nie w porządku? – zapytałem.

Odciągnął rękaw i odparł ostro:

 – Co ma być nie w porządku?

 – Coś, czego Niemcy nie ogłaszają w swych komunikatach... – I jednocześnie jednym tchem powiedziałem kim jestem, skąd i po co tu przybyłem.

Ciemne okulary zmierzyły mnie z wyrazem, którego oczywiście odgadnąć nie mogłem.

 – Pan rozumie, że ja muszę wiedzieć – dodałem.

 – Tak. Przede wszystkim fałszywa liczba.

Odjąłem od ust chusteczkę i trupi swąd uderzył mnie ze zdwojoną siłą. Wówczas, gdy toczyła się ta rozmowa, cyfra 10 do 12 tysięcy zwłok nie była kwestionowana. Niemcy ją podtrzymywali z uporem w każdym komunikacie. 

 – Jak to... nie ma tylu?

 – Ale skąd! – wzruszył ramionami. – Odkopaliśmy wszystkich razem 7 grobów. Tu, jak pan widzi, leżą jeszcze nie tknięte warstwy trupów, ale dosięgliśmy już dna onegdaj. Tam, o, w wodzie podskórnej, w tym małym grobie, gdzie pływają takie zzieleniałe zwłoki, jest może jeszcze z pięćdziesięciu. Zaraz panu powiem: w przybliżeniu może, może dociągniemy do 4 tysięcy i 500 zwłok, ani jednego trupa więcej.

 – Więc dlaczego Niemcy podali taką wygórowaną cyfrę?

Ruch, który uczynił, nie był nawet wzruszeniem ramion, raczej nerwowym tikiem:

 – Załgali się. Teraz nie mogą się wycofać z obawy kompromitacji. Po drugie, może słyszeli, że nam tylu brakuje. Pan pewnie wie?

Przytaknąłem.

– No więc. Czynią rozpaczliwe wysiłki, rozkopują całe wzgórze, żeby znaleźć więcej, ale znajdują tylko pojedyńcze, stare kościotrupy cywilnych Rosjan.  [28]

– Więc gdzie ta reszta?... – zapytałem machinalnie, jakbym mógł się spodziewać odpowiedzi, jakby on, człowiek w ciemnych okularach, mógł wiedzieć coś więcej ode mnie w tej sprawie.

 – Bbba...! – i rozłożył ręce. Jedna z nich w tym ruchu zawisła nad grobem, druga wskazywała barak, koło którego grzali się przy ognisku robotnicy. Rozumiał jednak pewnie tak samo jak ja, że obejmuje przestrzeń od Oceanu Lodowatego po pustynie azjatyckie, a więc obszar ogromny.

Gdzie reszta? Dziś wiemy już, że pytania tego rząd sowiecki pragnie uniknąć za wszelką cenę i dlatego uczepił się kurczowo fałszywej cyfry, podanej przez propagandę niemiecką. Ale wówczas, w maju roku 1943, była to jeszcze rewelacja.

 – A niech pan zapyta profesora Buhtza o liczbę – dodał nagle mój rozmówca. – Tak wprost. To zdaje się przyzwoity człowiek, ciekawe jestem, co panu odpowie.

W pół godziny potem, przedstawiłem się profesorowi Buhtzowi i powołując na prof. Sengalewicza, zapytałem:

 – Wiele pan profesor oblicza trupów?

 – O! to jest rzecz jeszcze dokładnie nie obliczona... – odpowiedział mi najuczciwiej, jak mógł odpowiedzieć oficer niemiecki, którego pogląd pozostawał w oczywistej kolizji z oficjalną propagandą.  [29]

 

W Katyniu ogniska, przy których grzeją się robotnicy, mają dwojakie przeznaczenie. Dają ciepło i dym, który choć na chwilę przegania trupie powietrze, jak gdzie indziej odpędza komary. Dlatego widać przy nich ludzi, którzy poddając się jego działaniu, mają załzawione oczy. Tam stoi właśnie słynny już dziś staruszek, Parfen Kisielew, pierwszy, który wskazał miejsce zbrodni. Inni spośród okolicznych mieszkańców, którzy świadczyli, a dziś zatrudnieni są przy robotach ekshumacyjnych, siedzą w kucki, niechętnym wzrokiem obrzucając „gości”. Ja ich rozumiem. Znowu i znowu mają opowiadać przez tłumacza, aż do znudzenia. Rzygać się im prawdopodobnie chce, nie tylko od wiecznego smrodu, ale i od tych ciągłych powtarzań, jedno i to samo w kółko. Co są temu winni, że widzieli! No widzieli, rzeczywiście, jak jechały auta więzienne, jak wracały po nowe partie jeńców. Jak znikały wszystkie tu właśnie, w Kozich Górach, a były naładowane na rampie stacji Gniezdowo.  Twarze ich ożywiają się znacznie, gdy bez tłumacza zwracam się do nich płynną ruszczyzną.

 – Wy co, będziecie Rosjanin?

 – Nie, Polak.

 – Aaaa...

 – To lepiej czy gorzej?

Uśmiechają się.

Jeden zaczyna opowiadać. Rzeczy znane. Nagle spór wynika, gdy chodzi o liczbę aut, które transportowały jeńców z Gniezdowa do Katynia.  „Cztery” mówi opowiadający.

 –Nie bresz! – zaprzecza grzebiący patykiem w ogniu.  Cztery „czernyje worony”  (czarne kruki)  były  wszystkiego  w smoleńskim NKWD. A jeździły tylko trzy. Czwarty zostawał w mieście. Przodem auto osobowe z enkawudzistami. A na samym końcu ciężarówka pod rzeczy. Tak było.

 – Ty może widziałeś trzy, a ja widziałem cztery.

 – Ze strachu pewnie, żeby i ciebie na Kosogory nie zawieźli.

Spór wydaje mi się nieistotny.

 – A dawno tu już było miejsce kaźni, w Kosogorach, w Katyniu?

 – Ooo, ho-ho-ho!! – odpowiadają prawie chórem i milkną.

 – Ale nie zawsze – dorzucił któryś po chwili.

 –No tak – przytaknął pierwszy. – Bywało też cicho. Ale drutem otoczone i straż chodziła z psami. Bywało, dziecko albo baba podlezie pod druty na grzyby. Jeżeli dziewczyna jaka młoda, to sołdat spódnicę jej na głowę, na ziemię i... he, he, he... – zaśmieli się złym, obleśnym śmiechem.

I nagle jeden z siedzącej grupy zaczął opowiadać, bardziej zwrócony do towarzyszy aniżeli do mnie:

 – A pamiętacie jak Marfa z Nowych Batioków, w sierpniu to było, trzydziestego dziewiątego roku, poszła na grzyby, a strażnik: „stoj!” A później na ziemię, spódnicę do góry i gwałcić zaczął. Ona chciała krzyczeć, aż tu pies ogromniasty przyleciał i stoi nad nimi, język zwiesiwszy, i patrzy, i patrzy, i patrzy...

 – Pewnie, że ślina jemu z tego języka leciała...

 – He, he, he, he!

 A Marfa w strachu, nie ma jak bronić się.

Wiatr odgonił dym i znowu nawiało trupim odorem. Każdy splunął po swojemu, kto na bok, kto w ogień i znowu zamilkli.

 – A strzały, wtedy, jak rozstrzeliwali, było słychać?  – pytam.

 – Nie. Nie było. – Reszta potwierdziła skinieniem głowy.

 – A ja słyszał. Ja słyszał – upiera się Kisielew.

 To on jeden tylko słyszał. Nikt więcej.

 – Jakże to tak do tej pory cicho było o tym wszystkim. Nikt nie wygadał?

 – To pan nie wie, jak to u nas...

 – Skąd może wiedzieć – przerwał Kisielew – człowiek z daleka, z zagranicy może przyjechał, a ty: „wie!”. U nas, proszę pana, język to trzeba...

 – Ja wiem, wiem. I ja byłem pod Sowietami.

 –No widzisz – odrzucił pierwszy – człowiek znaczy swój, rzecz rozumie dobrze. Dwa słowa jemu wystarczy.

Dziennikarz portugalski zbliżył się do ogniska i patrzał, słychając obcej mowy.

 – Co oni mówią?

Wmieszał się tłumacz niemiecki. Ja odszedłem.

 

Profesor Buhtz lojalnie przyznaje, iż okoliczność jest zastanawiająca. Istotnie, nikt poza Kisielewem strzałów nie słyszał.

 – Ja panom pokażę garaż. – Idziemy drogą w kierunku słynnej „daczy”, domu wypoczynkowego funkcjonariuszy NKWD.  – Szukałem w tym garażu – ciągnie dalej profesor Buhtz – śladów kul. Myślałem, że jak to często bywa u bolszewików, służyć on mógł za miejsce kaźni. Wtedy się przed nim ustawia auta z zapuszczonymi motorami. Ale śladów kul nie ma. Ofiary strzelane były nad samym grobem. Strzały widocznie głuszył las, mały kaliber i duża odległość do najbliższych chat. Może i są jeszcze tacy, co słyszeli. Myśmy przecie nie wszystkich zbadali w okolicy. Zresztą sporo już nie ma. Poszli służyć, ewakuowali się z Armią Czerwoną.

„Dacza” istotnie robi wrażenie typowej rosyjskiej willi, znanej pod tą nazwą. Taką, przed rewolucją, budowali sobie na letniska podmiejskie, bogaci kupcy. Widok stąd piękny. Można wreszcie odetchnąć. Głęboko w dole płynie Dniepr, siny na tle bezlistnych jeszcze krzaków, które obsiadły urwisko jak szczecina. W dół zbiegają drewniane schody aż na dno jaru. Latem tu musi być ślicznie. Kąpać się można. Pewnie gdy nastaje ciepło i puszczą rośliny, pełno tu słowików. Jesienią czerwienią się zapewnie jarzębiny, kalina, ciągną przelotne ptaki z biegiem Dniepru do Morza Czarnego i dalej, het na południe, wolne, poprzez kraj ten więzienny, a dziś tak straszliwy, poryty w bunkrach.  Ciężko jest pewnie umierać, patrząc w tę przestrzeń Bożą. Z werandy na przykład.

[dwa zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1]  Część lasu katyńskiego, zwana Kosogory (czasem „Kozie Góry”), gdzie dokonano masowego mordu, położona jest pięknie nad Dnieprem. Na lewo, spomiędzy drzew na wzgórzu, przeziera dom wypoczynkowy funkcjonariuszów NKWD.

[2]  Słynna „dacza”, czyli willa. Dom wypoczynkowy dla funkcjonariuszy NKWD, w lesie katyńskim. Według niektórych wersji, tu odbywała się rewizja ofiar przed ich zastrzeleniem (patrz pamiętnik mjra Solskiego, rozdział XI: „... rodzaj letniska...”) Tu mieszkali i odpoczywali oprawcy, mordujący oficerów polskich.

Jakich to ludzi rodziły matki, którzy tu wypoczywali, później szli w las do katowskiej roboty i znów wracali na wypoczynek? Co? Jak myślicie, wróble na dachu, które teraz budujecie gniazda pod gontami?  Świergocą coś, ale nie wyrozumieć ich słów. Milczą drzewa, krzaki, rzeka płynie.

Deszcz znowu pada. Dr Buhtz, opięty w mundur, ma trochę minę znudzoną. Oprowadzał tu już niejedną wycieczkę.

 – Wracamy – mówi.

Wracamy.

 – A jeżeli wolno mi zapytać, panie doktorze...

– Proszę bardzo. Ja od tego tu dziś jestem.

 – Otóż interesuje mnie sprawa... czy nie znaleziono nigdzie wystrzelonych łusek? Nie dało się ustalić fabryki broni, z której ofiary były strzelane?

Twarz Niemca poważnieje.

– Nic konkretnego nie mogę jeszcze panu powiedzieć.

 

„Tajemnica łusek” rozwiązuje się również wkrótce.

Raz jestem przy trupie, w którego czole tkwi jeszcze kula. Dr Wodziński lancetem wyrzuca ją stamtąd, ja sięgam ręką i w tej chwili mówi mi ten młody człowiek w ciemnych okularach:

 – O, kuli panu nie dadzą zabrać. Ani kuli, ani żadnej znalezionej łuski.

Obok stoi major niemiecki. Pytam go o pozwolenie. Wziął ten kawałek opancerzonego ołowiu i jakby ważąc w zamyśleniu na dłoni, odpowiedział wreszcie:

 – Ja, ja, das können sie behalten – to może pan zatrzymać.

 – Miał pan szczęście – szepnął ten w okularach.

Wieczorem jeszcze raz zapytuję wprost Slowentchika o łuski. Tłumaczy mi, że pewną ich ilość znaleziono istotnie, ale sprawa jest bez znaczenia... Broń dziś każdy może używać różną... Łuski to żaden dowód...  Wyraźnie wykrętne odpowiedzi. Co jednak w całej aferze jest najbardziej zastanawiające, to to, że ten szczegół śledztwa, pomijany w ten sposób przez propagandę niemiecką, jednocześnie... nie jest ani zaatakowany, ani poruszony przez czujną  propagandę sowiecką. Pierwszemu lepszemu czytelnikowi komunikatów niemieckich o Katyniu, rzuca się w oczy brak jednego chociażby słowa o marce fabrycznej pocisków, a miałoby się nie rzucić aparatowi propagandowemu w Moskwie?

 

Rzecz w istocie miała się zawile, a jakże prosto zarazem.

Broń, użyta do rozstrzeliwania jeńców polskich w Katyniu, była pochodzenia  niemieckiego...

Wystrzelone łuski, znalezione w większej ilości, wskazywały, iż użyto amunicji fabrycznej „Gustaw Genschow und Co” w Durlach, koło Karlsruhe (Baden). Gilzy znaczone były: „Geco 7,65.D.”

Jakiż z tego wniosek? Z punktu widzenia propagandy niemieckiej  fatalny. Nic też dziwnego, że miejscowe władze niemieckie, prowadzące dochodzenie w Katyniu, były tym odkryciem zrazu skonsternowane, zszokowane po prostu. Prawdopodobnie w odpowiedzi na odnośny meldunek, nadszedł rozkaz, aby sprawę utrzymać w ścisłej dyskrecji, aż do jej wyświetlenia. Później dowiedzieliśmy się, że dalsze koleje były takie:

Ministerstwo propagandy zwraca się zapewne do OKH (Oberkommando des Heeres), Dowództwo Armii zwraca się do Głównego Szefostwa Uzbrojenia. Następuje biurokratyczna korespondencja, która pochłania długie tygodnie, gdyż zapewne szefostwo uzbrojenia dochodzić jeszcze musi w fabryce „Genschow”  – cóż wychodzi na jaw?

Oto w latach zaraz po traktacie w Rapallo, aż do roku 1929, fabryka „Genschow” dostarczała wielką ilość tej amunicji Sowietom, która nota bene szła tranzytem przez Polskę. Jednocześnie do ostatnich lat przed wojną zaopatrywała w broń i amunicję, w ten sposób znaczoną, państwa bałtyckie i Polskę. Amunicja „Geco” opanowała nie tylko polski rynek prywatny, ale powszechnie używana była w wojsku. Bolszewicy zatem, okupując wschodnie ziemie Polski i zagarniając znaczne zasoby broni i amunicji, dostali w swe ręce wielkie zapasy tej właśnie amunicji pistoletowej.

Ale wyjaśnienie niemieckiego szefostwa uzbrojenia datowane jest dniem 31 maja 1943 r. (patrz Załącznik nr 14 i 15). Czyli nastąpiło po kilku dniach od mego wyjazdu z Katynia. Stąd rzecz zrozumiała, logiczna i życiowo wytłumaczalna, że sprawa przed 31 maja trzymana była w tajemnicy, a ogłoszona dopiero po tej dacie. Natomiast przeciwnie,  wyglądałaby bardziej podejrzanie, gdyby Niemcy mieli   z a w c z a s u   przygotowaną odpowiedź.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:] 

Wyjaśnienie tajemnicy łusek...

U góry: kule znalezione wśród trupów, bądź wyjęte z czaszek, w których częściowo jeszcze tkwiły. Niektóre wykazują charakterystyczne zdeformowanie. Obok znaleziony w grobie, cały nie wystrzelony nabój pistoletowy.

U dołu: gilzy, łuski wystrzelone, znajdywane obficie w grobach i lesie. Wszystkie znaczone są marką fabryczną: „Geco 7,65.D.”.

Bo czego dowodzi zaskoczenie władz niemieckich? Pośrednio, że  nie one były sprawcami mordu katyńskiego... Bo gdyby zbrodni dokonali sami, jak to twierdzą bolszewicy, w celach prowokacji, to albo użyliby amunicji sowieckiej, której po klęsce Armii Czerwonej mieli pod dostatkiem, albo w inny sposób   z a   w c z a s u   przygotowali wytłumaczenie, nigdy zaś nie byliby  zaskoczeni. W każdym razie Niemców o taką naiwność w dziedzinach zbrodni trudno byłoby posądzić!

Oto są przyczyny, dla których propaganda sowiecka sprawę amunicji użytej w Katyniu wolała pokryć milczeniem...

 

Jeszcze jednego odkrycia dokonałem w Katyniu, które acz pośrednio, ale jakże charakterystyczne, pozwala wysnuć wnioski i przyczynić się do wyświetlenia właściwych sprawców zbrodni. Chodzi tu o:

Żydów na listach ofiar katyńskich, ogłaszanych przez Niemców! Cała masa żydowskich nazwisk! Gdy przeglądałem te listy, powiedziałem do oficera niemieckiego z akcentem przekąsu, na jaki sobie pozwolić mogłem:

 – Hm, ale Żydów też jest sporo...

 – Taaak. owszem... no, ale czy to warto podkreślać?...

Ja też nic nie podkreślam. Ja po prostu konstatuję. Kto poznał z bliska zaślepioną, wściekłą, można by ją określić jako z pianą na ustach, antysemicką propagandę hitlerowską, która z absolutnym, nie dopuszczającym żadnego zastrzeżenia uporem, identyfikowała bolszewizm z żydostwem, ten dopiero wyobrazić sobie może, jak trudno było tejże hitlerowskiej propagandzie publikować dziesiątki imion i nazwisk żydowskich, na liście właśnie ofiar katyńskich!

W okupowanej Polsce rozklejano afisze o Katyniu, jako zbrodni: „żydowsko-bolszewickich katów”. W popularnej broszurce pt. Masowy mord w lesie katyńskim, kolportowanej przez propagandę niemiecką, znajdujemy taki ustęp:

I nie zdziwi już nikogo fakt  udowodniony ponad wszelką wątpliwość przez wypowiedzenia świadków,  że owymi katami byli bez wyjątku Żydzi.

Niemcy ustalali w dalszym ciągu, że kierownictwo egzekucji spoczywało w rękach czterech członków mińskiego NKWD i wymieniali z tych czterech trzech o żydowskim nazwisku: Lew Rybak, Chaim Finberg, Abraham Borissowicz. Nawiasem dodać muszę, iż fakt że egzekucji dokonywało, specjalnie w tym celu delegowane, NKWD z Mińska, potwierdzi się w następstwie. Ale trzy przytoczone nazwiska, po prostu wychwycone zostały przez Niemców z archiwum NKWD w Mińsku, który zajęli raptownie. Zacytowali je na chybił-trafił. 

Jednocześnie zaś, w liczbie tych, którzy padli ofiarą mordu, znajdujemy:

Engel Abram, Godel Dawid, Rozen Samuel, Guttman Izaak, Zusman Zygmunt, Frenkiel Izaak, Berensztein Fajwisch,  Press Dawid, Nirenberg Aleksander, Hirsztritt Izrael itd. itd.  Ci więc mieli paść ofiarą „wyłącznie” żydowskich katów?

Sprzeczność jest tu rażąca, w najwyższym stopniu drażniąca propagandę hitlerowską. A jednak sami Niemcy je publikują. Wniosek stąd może być tylko jeden. Taki mianowicie, iż gdyby Niemcy w jakikolwiek sposób mieli fałszować dokumenty katyńskie, jak o tym twierdzi komunikat sowiecki, to  nie może ulegać żadnej wątpliwości, iż w pierwszym rzędzie ukryliby nazwiska żydowskie. Jakże łatwo im było chociażby zniszczyć dowody i przy zwłokach Lewinsona Józefa, Glikmana, Epsteina i Rosenzweiga, napisać: „nierozpoznane”. A jednak nie uczynili tego i publikowali je łącznie z innymi. Nie mogli tego uczynić wobec zbyt dużej ilości świadków, których sami zaprosili.  [30]

Dowodzi to, jak wielka wagę przywiązywali właśnie do tej jawności i obiektywnego zbadania mordu katyńskiego. W tych warunkach nie mogli pozwolić sobie na ukrycie długiego szeregu dokumentów, które by następnie mogło rzucić cień lub podważyć zaufanie do całości śledztwa, wyzyskiwanego z takim nakładem energii przez ich propagandę na cały świat.

Potrafili zatuszować sprawę jedynego trupa kobiety, przemilczeć do czasu sprawę łusek, ale nie mogli sfałszować identyfikacji dziesiątków zwłok, wydobywanych w obecności delegatów Polskiego Czerwonego Krzyża i gości zagranicznych. – Niemcy za wszelką cenę pragnęli ujawnić prawdę o zbrodni katyńskiej, bo... tym razem zbrodnia dokonana została nie przez nich, a przez  bolszewików.

 

Po powrocie z Katynia, pytano mnie wiele razy o „wrażenia”. Naturalnie wrażenie jest takie, o którym zwykło się mówić, że „mrozi krew w żyłach”. Stosy trupów nagich budzą najczęściej odrazę. Stosy trupów w ubraniu, raczej grozę. Może dlatego, że nici tych ubrań wiążą je jeszcze z życiem, którego je pozbawiono, a przez to stwarzają kontrast. W Katyniu znaleziono wyłącznie prawie wojskowych i to oficerów. Wymowność tego munduru robi wrażenie, zwłaszcza na Polaku. Odznaki, guziki, pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by zaryzykować określenie  kwiat armii, oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio przewalczonych wojen. To jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa, zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani ścięcie seriami karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund przestają żyć setki. Tu przeciwnie, każdy umierał długie minuty, każdy zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki, każdy wleczony był nad brzeg grobu, tysiąc za tysiącem!  Być może w oczach skazańca układano w grobie poprzednio zastrzelonych towarzyszy, równo, w ciasne szeregi, może przydeptywano je nogami, ażeby mniej zajmowali miejsca. I tu doń strzelano w tył głowy.  Każdy trup wydobywany w moich oczach po kolei, każdy z przestrzeloną czaszką, od potylicy do czoła, wprawną ręką, to kolejny eksponat straszliwego męczeństwa, strachu, rozpaczy, tych wszystkich rzeczy przedśmiertnych, o których my, żywi, nie wiemy.

[zdjęcie w oryginale, brak opisu. Bliskie ujęcie leżących zwłok, stoi robotnik wydobywający zwłoki]

Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, którego strzelono w tył czaszki z małego kalibru i który żył jeszcze trzy dni, gdyż kula ugrzęzła gdzieś między zwojami.  „To było – wyszeptał – to było, jakby szklanka pękła, dzyń! i koniec”.  Być może...

Jeszcze jeden i jeszcze następny, i znowu, i znowu niosą trupy w kolejce odwrotnej, z góry do dna grobu, tak jak uprzednio wypełniali go od dna do góry.

Szarpiące, ekscytujące nerwy pytanie, jakaś drapieżna ciekawość, która później nie da spać przez wiele nocy, powraca za każdym, którego niosą: „Jak to wyglądało w szczegółach?”

Zdaje się, że każdego z jeńców uśmiercało trzech oprawców. Dwóch trzymało go z boków, za ręce, pod pachami. Trzeci strzelał. Jak przy operacji.  Indywidualność ostatnich odruchów i cierpień da się nieraz odczytać z tego, co po nich pozostało: wybite zęby, szczęka wytrącona uderzeniem kolby, rany kłute, sowieckim czterograniastym bagnetem. Wielu skrępowanych misternym węzłem sznura. Niektórzy mieli zarzucone na głowę mundury lub płaszcze, związane u szyi, a wnętrze wypełnione trocinami, ażeby uniemożliwić krzyki. Usta otwarte, usta pełne piasku i oczodoły puste, które nie wyrażają już nic ponad śmierć.

Ale osobowość każdego nie wyraża się tylko mundurem, odznakami stopnia oficerskiego czy krzyżem na piersiach, albo schowanym w kieszeni. Przemawia nade wszystko wyrazem przedmiotów, które miał przy sobie do ostatniej chwili, a które jeszcze żyją, bo mówią literami, które można odczytać. Nazwisko za nazwiskiem... tysiące.

 – Chce pan przeglądnąć tę listę? – zwraca się obojętnym tonem Niemiec, podsuwając długie kolumny maszynopisu.

................

Ciszewski Tadeusz... Tego znałem z Brasławszczyzny.

Anton Konstanty rtm. To mój kolega z jednej klasy gimnazjalnej.

...............

Wierszyłło Tadeusz, porucznik. Numer 233.

Tadzio. Nie wiem dlaczego, na pamięć przychodzą mi raczej jego przywary, a nie strony dobre. A jakże! Tadzio, adwokat trochę z brzuszkiem, lubiący wypić, żyć wygodnie.  „No, no – mówił – no, no” i podnosił brew do góry, gdy sekundował mi w pojedynku.  „Ale ty, bracie, strzelasz... o włos i...” „Sprawiłem sobie buty długie” –  mówił już w lipcu 1939 r. i kiwał głową. – „Wojna, widzisz, tego, a ja porucznik broni pancernej... Radzę i tobie... Jak chcesz zresztą. Panie Michale! Masełko i jeszcze jedna karafka”.  Przy nazwisku w wykazie, figuruje: dwie pocztówki. Dwa listy. Jeden datowany 8 września 1939 r. na ośmiu stronach.

 – Ośmiu stronach...

 – Co pan mówi?

 – Nic. List na ośmiu stronach...

 – Co to, pański znajomy czy krewny? Który numer? Dwieście trzydzieści trzy. Jeżeli pan chce, może pan zabrać, albo odczytać list, powiedzieć później rodzinie.

 – Nie, nie będę czytał.

A oto szwagier mój, Piotruś.  „Nie bądź świnią – mawiał podsuwając półmisek – jedz, jak się należy!”  Taki był jego zwyczajny, głupi żart. Zawsze, zawsze, zawsze wesoły. Rozpływa mi się jego uśmiech w pamięci, jak ta mgła za oknem, w której kąpią się teraz sosny.  Numer 1078. Krahelski Piotr. W mundurze bez oznak. Listy i kartki pocztowe. Świadectwo szczepienia nr 318.  To wszystko.

Następny: nr 1079. Kodymowski Stanisław Marian, ppor. List do żony, napisany w Kozielsku i nie wysłany. Książeczka żołdu. Zaświadczenie urzędnicze. Świadectwo szczepienia nr 1260.  Tego nie znałem nigdy.

Następny...

Ten wykaz, leżący na stole prowizorycznym baraku, też już przesiąkł trupem. Duszno tu jest.

 – Czy nie można okna otworzyć?

 – Nie można – odpowiada podoficer niemiecki.  Będzie jeszcze więcej śmierdziało. Z lasu.

[dwa zdjęcia w oryginale, z opisem:]

[1]  Jedna spośród około 1.640 kart pocztowych, znalezionych w kieszeniach trupów, w jej charakterystycznym wyglądzie po wydobyciu z grobu. Pocztówka z okupowanej przez Niemców Polski, wysłana przez Bronisławę Zielnicką do swego męża w Kozielsku. Na zdjęciu łatwy do odczytania stempel poczty moskiewskiej, datowany 8.2.40.

[2]  Świadectwo szczepienia wydane dr med. Chomickiemu Ludwikowi Antoniemu, synowi Adolfa, (u góry po rosyjsku, u dołu po polsku), nr 352, datowane w Kozielsku w grudniu roku 1939.

Listy, listy, listy. Listy od rodzin. Ogromna większość zachowana jeszcze w stanie możliwym do odczytania. Dużo jest takich, które przez jeńców zostały napisane w Kozielsku, ale już  nie wysłane. Przy zwłokach znaleziono około 1.650 listów, 1.640 kartek pocztowych i 80 depesz. Ani jeden z tych listów, ani jedna kartka, ani depesza, nie posiada daty późniejszej niż  kwiecień 1940 roku!

Kto ich nie miał w ręku, wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów – ten może jeszcze dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto wdychał ich słodkawą woń trupią, nad zwłokami „kochanego”, do którego były pisane, dla tego nie ma i nie może być względów innych, jak obowiązek rzucenia prawdy w oczy świata.

Listy te były chowane na piersiach i w bocznej kieszeni, i w tylnej kieszeni, i w cholewach butów, zależnie od ówczesnej woli, żyjącego jeszcze adresata. Chowane jak relikwie. Dziś wystawione na pokaz i profanację wrogiej, niemieckiej propagandy.

W odległości dwóch kilometrów od Kozich Gór, w miejscowości Gruszczenka, Niemcy zorganizowali, na werandzie jednego z domów, wystawę eksponatów katyńskich, w gablotkach oszklonych, jak w muzeum. Charakterystyczne przedmioty i stan ich zachowania w grobach oglądać mógł każdy. Obok legitymacji, naramienników, banknotów, kwitów, odznak, orderów i masy różnych innych przedmiotów, były też listy.  Propaganda niemiecka usiłowała organizować takie pokazy dla własnych celów politycznych. Ta rzecz daleka jest dziś od sprawy i w niczym jej nie zmienia.

Raz jeden miałem takie prawdziwe łzy w oczach, to znaczy nie od trupiego swędu i nie od zbawczego dymu ognisk, a tam właśnie, na werandzie domu w miejscowości Gruszczenka.

Było to trzeciego dnia pobytu. Wróciliśmy z Kozich Gór i w oczach miałem jeszcze widok, z którym zacząłem się oswajać, masy gnijących trupów. A tu za czystym szkłem gablotki – nadpsute kartki, rozpięte pineskami, o wielkim, bardzo czytelnym piśmie: listy dzieci do ojców.

8 stycznia 1940 r. Tatusiu Kochany!! najdroższy!... Czemu nie wracasz. Mamusia mówi, że tymi kredkami, coś mnie podarował na imieniny... Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak wrócisz, ucieszysz się pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go Filuś...  Cześ.

12.II.40. Kochany Papo, pewnie wojna się prędko skończy. Bardzo za Tobą tęsknimy wszyscy i strasznie ciebie całujemy. Irka przycięła sobie włosy i Mama się bardzo gniewała. Czy mieszkasz w ciepłym domu, bo u nas brak opału. Mama chciała tobie posłać ciepłe rękawiczki, ale... W kwietniu przejedziemy do wuja Adama i napiszę wtedy Tobie, jak tam wygląda...

W kwietniu... w kwietniu roku 1940, Kochany Tatuś Czesia i Papo Irki, zastrzeleni zostali wystrzałem w tył głowy.


 

ROZDZIAŁ XV

       
W OBLICZU NOWEJ ZBRODNI

W Katyniu znaleziono tylko jeńców z Kozielska. Liczba             demaskuje mordercę!

 

Opuściłem Katyń w ostatnich dniach maja 1943 roku, po czterodniowym tam pobycie. Składając raporty polskim władzom podziemnym w Warszawie i Wilnie, spotkałem się już z mglistym przekonaniem, bazującym na uprzednich informacjach, że nie znaleziono tam wcale propagowanej przez Niemców liczby od 10 do 12 tysięcy zwłok i że w Katyniu leżą tylko oficerowie uprzednio uwięzieni w Kozielsku. Szczegółowych danych nie miał jednak nikt, ponieważ pochodziły one z okresu, gdy prace ekshumacyjne były jeszcze w pełnym toku. Moje dane były najbardziej ścisłe, ale również nieostateczne.

Tymczasem już po kilku dniach, mianowicie 6 czerwca, Niemcy zakańczają pracę w Katyniu i w oficjalnych komunikatach, ogłoszonych zresztą z opóźnieniem, podają do wiadomości zarówno raport policyjny, jak eksperta, dr Buhtza, z których wynika, że w siedmiu grobach znaleziono  4.143 zwłoki.

Cyfra ta nie tylko nie pokrywa się z dotychczas lansowaną wersją niemiecką i z liczbą globalną zaginionych jeńców. Nie pokrywa się nawet z ilością jeńców w Kozielsku.

Gdzie reszta?

Rzecz wyjaśnia się zaraz. Bo oto na kilka dni przed wspomnianym zakończeniem prac ekshumacyjnych, dnia 1 czerwca, robotnicy natrafiają na nowy grób, ósmy z kolei. Jest to grób mały, według szacunku członków Polskiego Czerwonego Krzyża nie może zawierać więcej niż 100 zwłok. Pierwsze wydobyte zeń trupy nie mają na sobie ciepłej odzieży, ani płaszczy. Znalezione przy nich gazety rosyjskie, „Raboczij Put'” z dnia 1 i 6 maja 1940 roku, wskazują również, że zostali zamordowani później, w maju, w porze ciepłej. Zgadza się to najzupełniej z relacją dotyczącą rozładowania Kozielska, według której w dniach 10 i 11 maja 1940 roku, wywieziono sto osób, które następnie zginęły bez wieści  (patrz: Załącznik nr 4). Jeżeli te sto osób dodamy teraz do cyfry 4.143, znalezionej w poprzednich siedmiu grobach, otrzymamy sumę, która odpowiada nieomal dokładnie liczbie jeńców zaginionych w Kozielsku.

W Katyniu znaleziono tylko obóz jeniecki Kozielsk.

Hipotetyczne zrazu przypuszczenia znajdują w późniejszym okresie całkowite potwierdzenie. Przede wszystkim, gdy listę zidentyfikowanych przez Niemców i ogłoszoną w ich pismach, skonfrontowano z prowizoryczną listą zaginionych, obejmującą 3.845 nazwisk, którą generał Sikorski wręczył Stalinowi 3 grudnia 1941 roku, okazało się, że lista ta zawierała 80 procent nazwisk zidentyfikowanych później w Katyniu, przy czym przy każdym z tych właśnie nazwisk figurowała adnotacja: „Kozielsk”. Porównanie zatem tych imiennych spisów zgadza się ze sobą podobnie, jak zgadzają się liczby zaginionych z Kozielska z ekshumowanymi w Katyniu.

Dalej stwierdzono fakt, że przy zwłokach znaleziono dużą ilość przedmiotów pamiątkowych, biedne drewniane cygarniczki, pudełka, służące za papierośnice itp., wszystkie z wyrytym napisem: „Kozielsk”. Co zaś ważniejsza: pamiętniki i notatniki, również wyłącznie datowane z Kozielska. Tymczasem wiadomo, że w Starobielsku i Ostaszkowie jeńcy również wycinali sobie z drzewa różne drobiazgi, również pisali pamiętniki. Gdyby więc oni też znajdowali się w Katyniu, to biorąc pod uwagę tysiące zwłok, trudno sobie wyobrazić, aby nie znaleziono choćby kilku tego rodzaju przedmiotów datowanych z Ostaszkowa i Starobielska.

[zdjęcie w oryginale, z opisem:]

Drobiazgi z drzewa, wyrabiane przez jeńców polskich w obozie, z wyrytym nadpisem: „Kozielsk”.

Drewniana cygarniczka z inicjałami K.H. posiada nawet datę: Kozielsk 1940. Podobnych przedmiotów, z adnotacją innych obozów, w grobach katyńskich nie znaleziono.

Wreszcie zwrócić należy uwagę na jeszcze jeden fakt znamienny: w obozie w Ostaszkowie zgrupowana została znaczna ilość jeńców spośród Polskiej Policji Państwowej. Jak wiadomo polska policja nosiła mundury koloru granatowego, zarówno barwą jak krojem już na pierwszy rzut oka znacznie różniące się od mundurów wojskowych. Otóż należy stwierdzić, iż na tę ogromną ilość szeregowych i oficerów policji, zaginionych z Ostaszkowa, żadnego z nich nie znaleziono pomiędzy odkopanymi zwłokami w Katyniu. Nie znaleziono ani mundurów, ani dokumentów policyjnych.

Wynika z tego, że obóz ostaszkowski, podobnie jak starobielski, nie był wymordowany w Katyniu i że liczba zwłok, tam znaleziona, jako odpowiadająca tylko ilości jeńców kozielskich, nie może przekraczać cyfry 4.143, ustalonej w siedmiu grobach, plus 100 szacowanych w grobie ósmym, co daje razem: 4.243, względnie, zaokrąglając  4.250.

 

Co jednak robią Niemcy? Zakłamawszy się w swej propagandzie, trwającej bez wytchnienia w ciągu przeszło półtora miesiąca, w obawie kompromitacji, nie chcą ustąpić z raz wyśrubowanej cyfry. W tym celu, po odkopaniu tego ósmego grobu o powierzchni 5,5 m na 2,5, przeglądają trzynaście zwłok, zasypują z powrotem i ogłaszają, że „upały i plaga much” stanęły na przeszkodzie dalszych robót ekshumacyjnych (patrz: Załącznik nr 14 i 15). W ten sposób nie sumują ostatecznego obliczenia ilości trupów, co daje im możność pozostawienia definitywnej ich cyfry otwartą i pozwala na dalsze, hipotetyczne podtrzymywanie tezy o „10 do 12 tysięcy zwłok”, pogrzebanych rzekomo w Katyniu.

Absurdalność tej tezy jest oczywista. Wynikałoby bowiem, że ten jedyny grób nr 8 (ponieważ innych, pomimo półtoramiesięcznych poszukiwań nie znaleziono) zawierać ma, według szacunku niemieckiego, od sześciu do ośmiu tysięcy zwłok, a jeżeli się weźmie ogólną ilość zaginionych, to nawet 10 tysięcy!...

Jak dalece teza niemiecka o „10 do 12 tysięcy”, od początku zbudowana była na dowolnych i fantastycznych podstawach, dowodzi między innymi jaskrawa sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy oficjalną propagandą niemiecką, a raportami samych Niemców, kierujących pracami w Katyniu. Przypomnieć należy, że już sekretarz niemieckiej policji polowej, Ludwik Voß, w swym sprawozdaniu z dnia 26 kwietnia 1943 roku, nie mówi o 10 czy 12 tysiącach zwłok, a tylko o 8-9 tysiącach. Natomiast w końcowym komunikacie, zamykającym śledztwo, tenże Ludwik Voß (patrz: Załącznik nr 14) stwierdza jedynie, że wydobyto 4.143 [zwłoki] i dodaje: „... w ostatnich dniach natrafiono w pewnej odległości na nowy grób, którego pojemność nie jest jeszcze znana”. A więc nie ma mowy nie tylko o „10 do 12”, ale i o poprzednich „8 do 9”, a tylko o 4.143 plus grób nr 8. Zgadza się to najzupełniej ze stanem faktycznym.

Najbardziej miarodajnym jest tu wszakże dr Buhtz. Otóż w sprawozdaniu swoim (patrz: Załącznik nr 15) stwierdza ostatecznie:

Wszystkie zwłoki, wydobyte z 7 grobów, zostały przepisowo pochowane w nowo wykopanych mogiłach, położonych na północny zachód od poprzedniego pola grobowego. 13 zwłok wojskowych polskich, wydobytych z grobu nr 8, zostało ponownie w nim pochowanych, po uprzednim dokonaniu sekcji, zbadaniu i zabezpieczeniu materiału dowodowego. (Amtliches Material...: Zbiór dokumentów niemieckich, s. 42)

Dalej zaś, na str. 47: „Zwłok wydobyto 4.143”. Potwierdzenie tej cyfry wypowiada raz jeszcze w streszczeniu, gdzie dodaje tylko taką uwagę:

Dalsza, znaczna liczba ofiar oczekuje na wydobycie, identyfikację i zbadanie.

Na przestrzeni całego swego sprawozdania, składającego się z 56 stronic książkowego druku, dr Buhtz ani jednym nawet słowem nie napomyka nie tylko o liczbie „od 10 do 12 tysięcy”, ale z widocznym zakłopotaniem pomija ten szczegół propagandy niemieckiej. Wszystko zaś, co może być ponad ustaloną cyfrę (4.143), określa skromnie: „znaczną liczbą ofiar”, która nie została jeszcze wydobyta.

Widzimy tu z jednej strony wyraźną niechęć popierania pierwotnej tezy propagandy niemieckiej, z drugiej, niemożność bądź co bądź zdezawuowania jej wręcz przez oficera, lekarza... niemieckiego. W każdym razie ogólnikowe określenie „znaczna liczba” w ustach kierownika prac badawczo-śledczych wydawałaby się nie na miejscu, gdyby liczba nie wydobytych jeszcze zwłok miała przekraczać dwa, albo trzykrotnie już wydobyte!

Wszystko to razem, utwierdza jeszcze raz w przekonaniu, że „upały i muchy” nie były przyczyną, ale – pretekstem do przerwania dalszych robót ekshumacyjnych, celem ratowania prestige'u propagandy niemieckiej.

[tutaj, w oryginale:] Szkic odręczny miejsca zbrodni.  Na Kosogorach w Katyniu, w odległości 16 km od Smoleńska. [Por. w części ilustracyjnej, szkic z oryginału zastąpiono jednak szkicem z I angielskiego wydania książki.]

W tym ujęciu, po stwierdzeniu wyżej wymienionych faktów, cała sprawa przybiera nieoczekiwany obrót. Początkowe pytanie: „ilu?”, pytanie nie kwestionowane dotychczas przez nikogo ze stron zainteresowanych i samo w sobie ograniczone, wkracza nagle w dziedzinę najistotniejszego pytania: „kto zamordował?”...

Z chwilą ustalenia w Katyniu nie większej ilości ponad 4.250 zwłok zamordowanych oficerów z Kozielska, na ogólną ilość około 15 tysięcy zaginionych jeńców i biorąc pod uwagę analogię losów i termin rozładowania wszystkich trzech obozów – nie ulega żadnej wątpliwości, że tamci zamordowani zostali również, a również niewątpliwie przez tych samych sprawców, którzy dokonali zbrodni katyńskiej.

Bo gdybyśmy nawet, wbrew wszystkim oczywistym faktom przypuścili na chwilę, jak to twierdzą bolszewicy, że zbrodni katyńskiej dokonali nie oni, a Niemcy, to i tak pozostanie pytanie: kto zamordował resztę?

Co jednak robi wobec takiego stanu rzeczy rząd sowiecki?

Oto zachodzi okoliczność najbardziej paradoksalna w całej sprawie: rząd sowiecki podtrzymuje wersję propagandy niemieckiej, właśnie w jej jedynym, fałszywym przedstawieniu. Czyli z ogłoszonych przez Niemców rewelacji odrzuca całą prawdę, a zatrzymuje tylko to, co jest  kłamstwem: liczbę zabitych. Ponieważ propaganda niemiecka ogłosiła na zewnątrz cyfrę „od 10 do 12 tysięcy”, Komisja Sowiecka, która po wyparciu wojsk niemieckich ze Smoleńska zjeżdża do Katynia z początkiem roku 1944, korzysta z tego fałszu i biorąc za podstawę cyfrę średnią, ogłasza, iż w Katyniu leży 11 tysięcy trupów. Zrzucając zaś odpowiedzialność za mord na Niemców, jednocześnie:

1) Umiejscawia tam możliwie przybliżoną liczbę wszystkich zaginionych.

2) Uchyla najbardziej kompromitujące Sowiety pytanie – gdzie reszta?

Nadmienić wypada, że Komisja sowiecka (patrz: Część II) cały problem załatwia w sposób niesłychanie lekceważący krytyczną opinię, kompletnie lakoniczny i gołosłowny, w dwóch zdaniach, które brzmią:

W mogiłach wykryto wielką ilość zwłok w polskich mundurach wojskowych. Ogólna liczba zwłok, według obliczeń biegłych sądowo-lekarskich, sięga 11.000.

Ani jednego słowa, kiedy i w jaki sposób dokonane zostało to „obliczenie całości”?  Oczywiście, żadnego obliczenia całości nie dokonywano, co zresztą potwierdza sam komunikat sowiecki, który ustala, że Komisja wydobyła i zbadała tylko 952 zwłoki.

Rażąca bezceremonialność, z jaką bolszewicy przechodzą do porządku nad drażliwą sprawą, nie może zadowolić nikogo, komu zależy na ustaleniu i wykryciu prawdy.

 

Ale czy trzeba ją jeszcze wykrywać? Ta prawda jest... znana.

To, co z końcem maja i początkiem czerwca 1943 roku wiadomym jest tylko pojedyńczym, wtajemniczonym osobom, już w pół roku później staje się rzeczą stwierdzoną, o której rząd polski w Londynie posiada najdokładniejsze relacje. Stąd wiadomość ta przenika do sfer alianckich i od roku 1944 czynniki decydujące świata, na podstawie tych relacji, sprawozdań, zestawień i konfrontacji uprzednich dokumentów, nie tylko wiedzą, że mordu w Katyniu dokonali bolszewicy, ale dowiadują się w dodatku, że poza Katyniem dopuścili się zbrodni jeszcze większej, mordując w nieznanym miejscu więcej niż dwukrotnie taką liczbę bezbronnych jeńców.

Niestety jednak decydującym czynnikom w obozie alianckim nie na rękę było ujawnianie nagiej prawdy. W dalszym ciągu zależało im raczej na współpracy z Sowietami i na propagandzie, która by opinii publicznej uzasadniała, ustrawniała niejako, sojusz państw demokratycznych z dyktaturą bolszewicką, czyli na przedstawianiu Sowietów w możliwie dodatnim świetle, a nie na opisywaniu popełnionych przez nich zbrodni. Toteż sprawa Katynia, która zwłaszcza po ustaleniu cyfry tam zamordowanych jeńców, nabrała zupełnie już definitywnych kształtów, nie tylko nie zostaje wytoczona przed forum publiczne w świetle prawdy, ale wręcz przeciwnie: stanąwszy w obliczu nowej, niewątpliwej zbrodni, dokonanej w innym miejscu Sowietów, decydujące wówczas czynniki alianckie dokładają wszelkich starań, aby sprawę zatuszować, natomiast z milczącą aprobatą przyjmują do wiadomości Komunikat Sowieckiej Komisji. Zaś w rok później zgadzają się na włączenie do aktu oskarżenia w Norymberdze sprawy mordu katyńskiego, kładąc swe podpisy obok podpisu Burdenki, przedstawiciela Sowietów, który w danej sprawie przedstawia, reprezentuje  sprawcę zbrodni...

W ten sposób dochodzi do fałszerstwa, jednego z największych, jakie świat oglądał, a którego punkt szczytowy rozgrywa się na procesie norymberskim.

 


ROZDZIAŁ XVI

 
SPRAWY, O KTÓRYCH SIĘ NIE MÓWI

 

Sprawy tego rodzaju mają już to do siebie, że trudno jest o nich mówić nawet temu, kto by to chciał czynić na przekór milczeniu. Trzymane nie pod przysłowiowym suknem, a wprost w ogniotrwałej szafie, zaopatrzone stemplem: „tajne”. Szeptane na ucho bez świadków, w każdej chwili mogące być w sposób najbardziej formalny zdezawuowane. Nie ma odpisów tej korespondencji. Nie ma protokółów z tych rozmów, prowadzonych przyciszonym głosem.

Dlatego czytelnika, który by oczekiwał w tym rozdziale jakichś drastycznych dekonspiracji, przygotować muszę z góry na rozczarowanie. Nie będzie w nim ujawniona treść intrygi, a raczej jej rezultaty.

Przede wszystkim powtórzyć tu należy, co już wielokrotnie było wspomniane: istota sprawy katyńskiej, wszystkie dokumenty ją ilustrujące i dowody przytoczone, nie są już rewelacją od kilku lat. Przetłumaczone na wiele języków, znane są dobrze wielu mężom politycznym w Londynie, Paryżu czy Waszyngtonie. Nie były i nie są tylko publikowane. Albo też publikowane w nie powiązanych fragmentach, nie obejmujących całości, nie pozwalających wolnej opinii świata na bezwzględne przekonanie – kto jest sprawcą największej, po eksterminacji Żydów, zbrodni w ostatniej wojnie.

Publikacja wszystkich danych była już raz gotowa jesienią roku 1945. Układ drukarski miał iść na maszynę. Zamiast tego poszedł do pieca i czcionki przepalono znów na metal, a książka się nie ukazała. Dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie też nie będzie zawierała rzeczy nowych. Gdy komuś bardzo potężnemu na czymś zależy, wiemy z doświadczenia życiowego, iż zazwyczaj znajduje on środki i drogi, aby celu swego dopiąć.

Dziś rząd sowiecki jest jedną z największych potęg świata i zależy mu na tym, aby prawda o zbrodni katyńskiej do opinii tego świata nie dotarła. Czy rząd sowiecki przedstawił sprawę w ten sposób, że ujawnienie jej po stronie państw demokratycznych pociągnie za sobą komplikacje polityczne, oziębienie stosunków, czy tylko dowód złej woli i tolerowanie „propagandy faszystowskiej”?  Przedstawienie podobne nie jest znane, ale prawdopodobne. Niemniej prawdopodobną wydaje się możliwość, że czynniki stojące dziś u steru rządu brytyjskiego, nawet bez interwencji sowieckiej, przewidując powikłania, wolą raczej nie dopuścić do ujawnienia prawdy, aniżeli zmieniać cokolwiek w swej polityce, która w odniesieniu do Sowietów oficjalnie nosi miano: „dobrej woli i zaufania”.  Jakiekolwiek by były jednak zakulisowe sprężyny, faktem pozostanie, iż na dowództwo polskich sił zbrojnych na emigracji, pozostające na służbie brytyjskiej, a bezpośrednio zainteresowane losem jeńców, którzy zginęli w Sowietach, uczyniony był nacisk, aby z poruszeniem całokształtu sprawy, co najmniej  „odczekać”...

W tym stadium dochodzi do procesu w Norymberdze, którego akt oskarżenia włącza sprawę Katynia, ale jako zbrodnię popełnioną nie przez Sowiety, tylko przez  Niemców.

Trybunał mianuje siebie „międzynarodowym” i ma sądzić zbrodniarzy wojennych w imieniu narodów świata. I oto zachodzi jedno z najbardziej gorszących widowisk, jakie znają dzieje ludzkości. Strona, która popełniła niesłychaną w historii wojen zbrodnię, wymordowania 15 tysięcy jeńców, zasiada nie na ławie oskarżonych, ale na ławie sędziowskiej tego międzynarodowego Trybunału.

Czy mamy tu do czynienia z jakowąś pomyłką Sądu, niedopatrzeniem czy nieporozumieniem, które naraża na szwank dobre imię instytucji, mającej się stać symbolem Sumienia i Sprawiedliwości ludzkiej?

Nic podobnego. Ponura farsa reżyserowana jest z całą świadomością istotnego stanu rzeczy. Oto bowiem ogromne dossier sprawy Katynia, które się znajduje w rękach rządu polskiego w Londynie, przesłane zostało nie tylko, jak to nadmieniłem, licznym mężom stanu, ale również sędziom Trybunału zasiadającym z ramienia Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Francji. Wreszcie zgłoszone oficjalnie w postaci dowodów do sprawy. Sędziowie ci zatem mają okazję zapoznać się z nią w sposób najbardziej gruntowny. Ale nie czynią tego, bo  nie chcą. I trybunał, który dopuścił do rozpatrzenia sprawy Katynia z oskarżenia sowieckiego, nie dopuszcza jednocześnie do rozpatrywania dowodów strony bezpośrednio zainteresowanej i poszkodowanej, jaką jest strona polska. W ten sposób gwałci nie tylko kardynalne zasady prawne, nie tylko elementarne poczucie sprawiedliwości, ale i własne, sędziowskie sumienie.

W dalszym ciągu procedury – zupełnie jawnie i po prostu – lekceważone jest i unikane wszystko, co by mogło przyczynić się do bezstronnego osądu sprawy Katynia. Nie zostaje powołany w charakterze świadków nikt z osób, które w latach 1941 i 1942 dokonywały poszukiwań zaginionych jeńców w Sowietach. Nikt z przedstawicieli ówczesnego rządu polskiego, uznanego przez wszystkie, prócz Niemców i satelitów, mocarstwa świata. Nikt z ludzi bezstronnych i neutralnych, którzy na własne oczy widzieli lub nawet uczestniczyli w ekshumacjach zwłok, badaniu świadków i sprawdzaniu dokumentów. Natomiast z liczby 13 ekspertów Komisji Międzynarodowej powołanej przez Niemców, dopuszczony zostaje jedyny prof. Markow z Bułgarii, właśnie pozostającej w zasięgu władzy sowieckiej. Dopuszczeni są w charakterze świadków obywatele sowieccy, jakkolwiek notorycznie wiadomo, że jako tacy podlegają normom prawnym przyjętym w ich państwie, ale nie przyjętym i nie uznawanym przez resztę świata cywilizowanego.

Dalej wiadomym się staje, że na świadka powołany ma być jeden z generałów polskich, który by mógł dużo powiedzieć, ale... czy to dlatego że podlega służbowo dowództwu brytyjskiemu czy dla innych jakichś nieznanych przyczyn  do złożenia przezeń świadectwa prawdzie nie dochodzi...

Ze strony obrońców niemieckich dopuszczono kilku świadków bez znaczenia. Profesor Buhtz zginął od bomby lotniczej we Francji.

I oto mimo całej tej gorszącej procedury, Trybunał nie uważał za możliwe pójść aż tak daleko, aby ferować wyrok w tej sprawie. Sentencja tego wyroku nie obejmuje zbrodni katyńskiej, z tym większą zatem troskliwością zostaje zatuszowana w sposób, aby jak najmniej było o niej mowy. Nie mówi się też ani o wszczęciu dochodzenia, ani poszukiwaniu sprawcy.

Dlaczego? Przecież pamiętać należy, że Trybunał Norymberski miał karać nie specjalnie „Niemców”, ale  „przestępców wojennych”!

Rzec by można, że ta straszliwa zbrodnia przeciw ludzkości, dokonana w Katyniu fizycznie  doczekała się swego odpowiednika w zbrodni... moralnej przeciw ludzkości. Bo przestępca nie tylko nie został ukarany, ale dostąpił zaszczytu zasiadania w Trybunale Międzynarodowej Sprawiedliwości.

Jak jednak formalnie wygląda dziś sprawa Katynia? Formalnie, jak to wynika z rezultatu procesu norymberskiego, zbrodnia pozostała zagadką, a jej sprawca  nie wykryty!...

 [w oryginale zdjęcie, przedstawiające odsłonięte wnętrze masowego dołu śmierci w Katyniu; opis:] 

Widomy dokument zbrodni wojennej, na którą Trybunał Norymberski opuszcza zasłonę tajemnicy i której sprawców nie chce dochodzić żadna instancja sprawiedliwości międzynarodowej...

 

Gdy te opowiedziane i nie opowiedziane wypadki rozgrywały się w zniszczonej od bomb Norymberdze, po innych, podobnie od bomb zniszczonych miastach północnych i środkowych Niemiec, błąkał się pewien młody człowiek, wzrostu raczej niskiego. Z wymizerowania i ubioru, na pierwszy rzut oka poznać w nim robotnika cudzoziemskiego, z liczby milionów, które ta wojna i przymusowa deportacja zawlokła do Rzeszy. Z pasji, z jaką spluwał na bok, smarkał w dwa palce, nos i usta wycierał wierzchem dłoni, domyśleć się można, że pochodził raczej z Europy Wschodniej. Z wymowy zgadywało się, że to  Rosjanin.

Rosjanin zdążający, po wygranej nad Niemcami wojnie, nie w kierunku wschodnim, gdzie leży jego dom, a w przeciwnym, na zachód, nie był wówczas w Niemczech zjawiskiem ani odosobnionym, ani tym bardziej wzbudzającym sensację. Dziesiątki, setki tysięcy jemu podobnych Rosjan usiłowało uciekać przed zbliżającą się do nich „ojczyzną mas pracujących”.

Ale o tym się też głośno nie mówiło.

Rosjanin, o którym wspominam, był istotnie robotnikiem, zaopatrzonym w niemiecką „Arbeitskartę” i od połowy roku 1944 przebywał w miejscowości Dreilinden, pod Berlinem. Stąd dzień po dniu jeździł na pracę do warsztatów w Grünewald. Los jego był taki jak innych robotników: ciężka praca, mały zarobek, żywność na kartki, mieszkanie w barakach. W ostatnich czasach przed końcem wojny  dzień i noc: bomby, bomby, bomby.

Wskutek ciągłych nalotów życie stawało się jeszcze bardziej uprzykrzone. W schronach było duszno i niewygodnie. Od niewyspania zaogniały się oczy, a oczy miał od urodzenia słabowite.

Gdy Armia Czerwona zbliżała się do Berlina, Rosjanin ten wolał iść przez gruzy, pod warkotem motorów na niebie, przeczekiwać bitwy na dnie rowu. Wolał jeść jeszcze mniej, nie spać wcale, byle nie dać się „oswobodzić” bolszewikom. Tak dotarł do Hamburga. Z Hamburga nawrócił do Bremen. Błąkał się dalej, już po ustaniu działań wojennych. Za towarzysza dobrał sobie byłego jeńca sowieckiego, któremu też nie śpieszyło się wracać do ojczyzny. Gdy tak wędrował bezdomny, ale szczęśliwy z uzyskanej wolności, pierwszej, prawdziwej wolności, jakiej zaznał w życiu, doszła go wieść, że w mieście Norymberdze rozpoczął się wielki proces, sąd sprawiedliwości ludzkiej nad zbrodniami popełnionymi w tej wojnie.

A człowiek ten wiedział o pewnej straszliwej zbrodni, więcej niż ktokolwiek inny zasiadający w Trybunale Norymberskim. Bo był to...

Iwan Kriwoziercew, mieszkaniec wsi Nowe Batioki (domu nr 119) pod Smoleńskiem, położonej opodal stacji Gniezdowo, a więc niedaleko lasku Kosogory.

Kriwoziercew, upojony hasłami wolnych demokracji, które to hasło spotykał teraz na każdym kroku, stąpając po gruzach hitlerowskich Niemiec, gotów był wreszcie uwierzyć w sprawiedliwość i prawdę. Zdawało się mu, że jakoby i na nim ciąży obowiązek przyczynienia sie do sprawiedliwości świata, po niezbyt długim, ale ciężkim swoim życiu.

Widać z tego, że Kriwoziercew, jakkolwiek dużo widział, był człowiekiem z gruntu naiwnym. A przygodny jego towarzysz, zwany przezeń Miszką, były jeniec sowiecki, również nie więcej odeń biegły w polityce. Bardziej natomiast dziwić się wypada, że znaleźli naiwnego trzeciego, też Rosjanina, ale człowieka wykształconego, z zawodu inżyniera, znającego języki, który zgodził się służyć za tłumacza.

Poszedł więc z nim Kriwoziercew do pewnej komendy amerykańskiej w Bremen. Przyjął ich żołnierz, który w sposób nie przyjęty w Europie trzymał obydwie nogi na stole kancelaryjnym, żuł gumę, ręce miał założone na piersiach i zapytał, czego chcą?

 – Mam coś bardzo ważnego do zeznania – powiedział za pośrednictwem inżyniera Kriwoziercew.

Żołnierz wypluł gumę, zapalił natomiast dobrego, amerykańskiego papierosa, zdjął nogi z biurka, krzywiąc się przy tym, bo mu odleżały, i poszedł szukać oficera.

Gdy Kriwoziercew zaczął następnie mówić, a inżynier tłumaczyć, Amerykanie najpierw ironicznie się uśmiechali. Gdy się śmieli, Kriwoziercew się zmieszał. Gdy jednak jeden z nich spoważniał i powiedział:

 – Trzeba by go odstawić do linii rosyjskich, oni już tam będą wiedzieli, co zrobić i jak wykorzystać jego zeznania... – Kriwoziercew zbladł.

Dziś sam już nie pamięta, czy przestraszył się bardziej powagi tych słów czy ich treści...

Uciekł.

Odszukał swego przyjaciela Miszkę i wybąkał przez zęby:

 – Chodu stąd!

Wyszli z Bremen piechotą. później gdzieś wleźli do pociągu i pojechali przez zburzone Niemcy aż do...

W tej chwili, gdy to piszę, sytuacja polityczna w Europie jest jeszcze tego rodzaju, że nie mogę mówić, ani gdzie, ani w jakich okolicznościach spotkałem Iwana Kriwoziercewa, który właśnie w dniach, gdy zbrodnia katyńska znalazła się na wokandzie sądu w Norymberdze – opowiadał mi jej dokładny przebieg, w tajemnicy przed stróżami ładu publicznego.


ROZDZIAŁ XVII

      
SPOWIEDŹ IWANA KRIWOZIERCEWA

 

 – Czy mam zacząć od początku?

 – Od najwcześniejszego.

 – Dobrze więc. Opowiem nie tylko o sprawie, ale i o sobie samym. Mieliśmy kiedyś 9 dziesięcin ziemi we wsi Nowe Batioki, w odległości 12 kilometrów od Smoleńska, na zachód, to znaczy w kierunku Witebska. Ziemi nie tak już dużo, ale starczało żarcia dla wszystkich i żyło się niezgorzej przed rewolucją bolszewicką, gdyż ojciec mój był człowiekiem upartym w pracy. Matka, z domu Zacharowa,  pochodziła również z okolicznych mieszkańców. Rodzina nasza, która składała się poza mną z dwóch jeszcze sióstr, lubiana i poważana była w okolicy, co wnioskowałem z częstych odwiedzin, gdy zasypiając na wielkim piecu, przez mgłę snu widziałem ojca za stołem w towarzystwie sąsiadów, matkę uśmiechniętą... Żyło się dobrze. Żyło się trochę na uboczu od wielkich wydarzeń. Trakt do Witebska nie był zbyt uczęszczany. Z jednej strony ciągnęły się długie wsie, o chatach krytych słomą, jak to u nas... Z drugiej wielki las. Wyrosłem, na ten las patrząc. Nazywał się katyńskim. Należał wtedy do pana Koźlińskiego, Polaka. Część lasu, bliżej Smoleńska położona, zwana była Kosogory. Dalej Rozbojniczyj Kołodiec (Studnia Rozbójnicza) i Czernyj Griaz' (Czarne Błoto). Nazwy te w dzieciństwie wzbudzały dreszcz. Ale do lasu chodziło się zwyczajnie po chrust, po jagody, po grzyby, jak to do lasu...

Przedrewolucyjnych tych czasów, tak dobrze już nie pamiętam, albo jak przez sen. Powtarzam je z opowiadań. Sam urodziłem się w roku 1915. Ale mówiono mi, że z nastaniem rewolucji tylko niewiele zmieniło się na gorsze. Żyliśmy na uboczu. Las odebrano od pana Koźlińskiego i upaństwowiono, ale po chrust, jagody i grzyby chodziło się w dalszym ciągu.

Gdy miałem lat jedenaście, w roku 1926, nastąpiły pierwsze przeobrażenia, jakie pamiętam. Odebrano nam trochę ziemi i zostawiono 6 hektarów. Ojciec pracował dalej, tak jak jego dziad, pradziad, jak wszyscy wokół nas, którychśmy znali. Aż raptem w 1929 spada nieszczęście! Kolektywizacja.

Ojciec wszedł jednego dnia do chaty, pamiętam, czapkę cisnął o podłogę i usiadł przy stole, na ławie,  podparłszy głowę spracowanymi, żylastymi rękami... Na któryś tam dzień dowiedział się, że zaliczono go do „kułaków”, to znaczy bogatych chłopów, a tych wszystkich zsyłano na ciężkie roboty przymusowe na daleką północ, do obozów koncentracyjnych. Wtedy się one tak nie nazywały i nikt z nas nie słyszał jeszcze o Hitlerze, ale tak było. Wiedziano, czym to pachnie. I ojciec uciekł. Uciekł z matką i młodszą siostrą. Na Ural uciekli.

Ja ze starszą siostrą zostałem. Ona miała lat szesnaście, ja czternaście. Pracowaliśmy w kołchozie. Po dwóch latach wraca ojciec z Uralu. Tęsknota go przywiodła. Został niezadługo aresztowany i osadzony w więzieniu.

 – Za co?

 – Na podstawie paragrafu 58, punkt 10. U nas zna się zazwyczaj tylko numer paragrafu, a nie jego treść.

Rzecz dziwna, po 9 miesiącach wraca. Wraca wprawdzie jako cień własny, zniszczony, zrujnowany fizycznie, niezdolny do ciężkiej pracy. Wraca apatyczny do rodzinnej wsi, w której był ongiś gospodarzem, a dziś parobkiem pańszczyźnianym kołchozu. Niedługo może zasiedzieć miejsca. Zaszczuty politycznie, zostaje wykluczony z kołchozu. Gdzieś tam na Uralu nauczył się był szklarstwa i próbuje zarabiać wstawianiem szyb. Ale czy komu potrzebne są całe szyby, w kraju przeistoczonym w nędzę, życie bez jutra? Starą, sowiecką gazetą zalepią dziurę. I taniej jest, i propaganda z tego idzie na całą wieś... He, he, he...

Jeszcze rok, dwa, błąkał się ojciec po okolicy, aż w roku 1934 zostaje ponownie aresztowany. Tym razem nikt nie zna nawet paragrafu i zresztą nikt się tym nie interesuje.

Ja jako tako przedzieram się przez te strzępy życia, które nam przypadły w udziale. Kończę szkołę i uczę się tokarki metalowej. Raz odwołują mnie od warsztatu, było to w roku 1937.  List przyszedł – powiadają.  Pismo urzędowe.  Czytam. Odpowiedź na nasze zabiegi brzmi: „Miejsce pobytu ojca nie jest znane”.  To u nas tak zawsze, gdy kogoś rozstrzelają bez sądu...

Przeżegnałem się tylko w kierunku Kosogor i powróciłem do warsztatu.

 – Dlaczego Kosogor?

 Bo myślałem, że może tam... Gdyż to miejsce, już od pierwszych lat rewolucji, stało się miejscem kaźni. Od czasu do czasu przywożono jakichś ludzi, na których nikt nie patrzał i patrzyć nie chciał. Rozstrzeliwano, zakopywano jak stali, jak padli, wyrównywano teren, a później ludzie ze wsi znowu chodzili po grzyby i chrust. Egzekucje zdarzały się rzadko. Aż w roku 1929, nie pamiętam już w jakim miesiącu, zjechała komisja GPU, zlustrowała ten las i wzięła w posiadanie. Od tego czasu otoczono go drutem. Od drogi zaś postawiono płot drewniany i bramę. Nad bramą wisiał szyld:

За?рет?ая зо?а ???. Вход ?осторо??ым лицам

вос?рещаетс?.

(Zakazana strefa GPU. Osobom obcym wstęp wzbroniony.)

Rozstrzeliwano teraz częściej, ale też sporadycznie. Czasem las stał cichy. Ludzie oswoiwszy się już z tym sąsiedztwem, podłazili pod druty i chodzili po nim. Zdarzało się, że przyłapała kogoś warta. Obywał się poniektóry kolbą po karku, albo pięścią dostawał w zęby i uciekał. Na tym się zazwyczaj kończyło. Stąd jednak stało się wiadomym, że w środku lasu, nad Dnieprem, wybudowano dom, daczę. Stale w niej mieszkali jacyś ludzie z obsługi GPU. Znano już dozorcę, kucharza, służącą i szofera, który kursował często do Smoleńska. Latem przyjeżdżali tu urzędnicy GPU na wypoczynek. Tu też lokowano konwój, gdy przywożono skazanych na śmierć. Tu zamieszkiwali też oprawcy.

Z biegiem czasu sprawy te były wszystkim w okolicy wiadome, ale jak to przyjęto, nie mówiło się o nich głośno. Ja pracowałem wówczas na wsi, na przemian jako kowal, ślusarz, a gdy nie było pracy zawodowej, jako zwykły robotnik rolny. Z wojska zostałem zwolniony, ze względu na chore oczy. Dlatego nie poszedłem na fińską kampanię, a zimą roku 1940 wstąpiłem do kołchozu „Krasnaja Zaria” (Czerwona Zorza), który łączył w sobie następujące wsie: Nowe Batioki, Gniezdowo, Gruszczenka, Żyłki. Stale prawie przebywałem w Gruszczence. Posiadłem już krąg własnych znajomych i przyjaciół. Byli też krewni w okolicy. Znało się teren  i pola, i lasy.

 

Zbliżała się wiosna roku 1940. Wyznaczono mnie do pracy przy inspektach, położonych opodal stacji Gniezdowo. Gdy podniosłem głowę z nad gnoju, w którym się wiecznie musiałem teraz babrać, widziałem wprost linię kolejową Smoleńsk-Witebsk. Do pracy wypadało mi chodzić po szosie. W ten sposób nie mogłem nie zauważyć, że od początku marca, w otwartych ciężarówkach, przywożono z więzienia smoleńskiego więźniów, kierując do Kosogorów. Jechali z kilofami, łopatami, wyraźnie na jakąś robotę. Na trzeci, zdaje się dzień, dowiedziałem się, że ludzie z naszego kołchozu rozmawiali z tymi więźniami.

„Co oni tam robią” –  zapytałem.

„Kopią wielkie doły.”

Wtedy już GPU nazywało się NKWD. Ale to rzeczy nie zmienia. Nikt też nie pytał: „Po co te doły?" Każdy się domyślał. Ale żeby aż tyle robotników przywozić?!... Pokiwaliśmy głowami.

Był ranek, pamiętam, 14 marca 1940 roku. Pracowałem bliżej szosy i widzę, że jedzie po niej konwój samochodów. Przodem osobówka, potem „czernyj woron” i jeszcze auto. Jadą w kierunku Kosogorów. Ja tylko tyle widziałem, ale siostra moja pracowała w „brygadzie ogrodniczej”, wożąc nawóz do inspektów, i droga jej wypadała koło samej stacji Gniezdowo. Spotkaliśmy się z nią na obiedzie. Ja jej mówię, że widziałem konwój aut więziennych. A ona mnie:

„Wiem, widziałam więcej od ciebie. Do stacji Gniezdowo przywieziono jeńców, Finów, i ładowano do «czarnego». Chrustalew też widział.”

Roman Chrustalew w tym samym czasie także woził nawóz i także koło stacji. Wieczorem tedy mówię do niego:

„Co to, Chrustalew, Finów wożą rozstrzeliwać?”

„To nie żadni Finowie – odpowiada. – To Polacy. Ja znam ich mundury.”

Rzeczywiście, Chrustalew był na wojnie polskiej, w roku 1920.

Ja Polaków nigdy nie widziałem i nic mnie z nimi nie łączyło. Tylko nagle przypomniałem sobie, co mówiono o starych czasach... później sobie ojca przypomniałem, a później przypomniałem naszą straszną krzywdę. Jakoś mi się serce ścisnęło...

 

Przerwałem Kriwoziercewowi i poszperałem w notatnikach. Jakoż zgadza się ta opowieść z zeznaniem oficera polskiego o transporcie, który opuścił Kozielsk dnia 8 marca 1940 roku i znikł następnie w murach więziennych smoleńskich, dnia 13 tegoż miesiąca.

 – No i co było dalej? – pytam.

 – Cóż dalej... – zamyślił się. – Dalej szły transporty cały kwiecień i wszystka ludność o tym wiedziała. Stąd też dowiedziano się wkrótce, choć ludność u nas nie jest gadatliwa, że wszystkie te transporty szły z Kozielska przez Smoleńsk.

Z okazji pewnej biesiady, przy wódce, opowiedział rzecz szczegółowo Siemion Andriejew, ślusarz ze stacji Krasnyj Bor, który znał dobrze kolejarzy. W Smoleńsku rozbija się transport na mniejsze składy, po dwa, trzy wagony. Stąd puszczają je dwiema liniami, z których jedna, tzw. Aleksandrowska, przechodzi bezpośrednio przez stację Gniezdowo, a druga tzw. Licharłowskaja, opodal. Ale od niej prowadziła bocznica. Zabieg ten czyniono dlatego, ażeby skład wagonów można było podstawić na ślepy tor, który w Gniezdowie jest krótki, nie mieszczący większego składu, za to położony w północnej stronie stacji, z boku, nie tak bardzo na oczach ludności. Ze stacji też dokładnie nie dojrzeć, co się dzieje na tym ślepym torze. Tu od razu podjeżdżały zakratowane auta więzienne, w które co prędzej pakowano jeńców. Zaś odkryta ciężarówka zabierała ich rzeczy, jeżeli mieli jakie. Wszystko otaczał ścisły kordon NKWD z gotową do strzału bronią.

W kwietniu szedł jeden transport za drugim codziennie. W różnych porach dnia odwożono z Gniezdowa do Kosogorów w Katyniu, ale nikt nie słyszał, by wieziono w nocy. Krewny mój, Anani Andriejew, zagadnął pewnego razu znajomego enkawudzistę, który miał sobie powierzone pilnowanie przybywających transportów w Gniezdowie. Enkawudzista ten, którego nazwiska nie pamiętam, pochodził z katyńskiej gminy i był czas jakiś, do roku 1928 przewodniczącym sielsowietu (rady wiejskiej) w Syrlipieckowie. Później przeszedł na przeszkolenie do GPU. Miał się świetnie.

„Co to ma być z tymi Polakami? –  spytał więc od niechcenia Anani. – Do obozów ich jakichś wieziecie, czy co?”

„Obooozów... – przeciągnął enkawudzista. – A gdzie ty widziałeś te obozy tutaj, co?”

„Obozów tu rzeczywiście nie ma żadnych”.

„No to po co zadajesz głupie pytania” – stuknął po cholewie trzymanym prętem i odszedł.

Anani więcej już nie pytał.

Ja natomiast znałem pewnego, który stale, jeszcze od roku 1937, był szoferem jednego z „czernych woronow” smoleńskiego NKWD. Nazywał się Jakim Razuwajew. W skróceniu zwano go: Kim. Od niego się dowiedziałem, że NKWD smoleńskie towarzyszy tylko transportom kolejowym od Smoleńska do Gniezdowa i dalej do Kosogorów w Katyniu. Egzekucji zaś samej, na miejscu, dokonują ludzie z NKWD mińskiego, specjalnie w tym celu sprowadzeni. Zarządzenie to miało niewątpliwie na celu zapobieżenie rozgłaszania szczegółów wśród ludności, która nikogo z Mińska oczywiście nie znała.

Z tym Kimem rozmawiałem później jeszcze kilkakrotnie. Gdy się egzekucje skończyły, dostał on jakowąś wysoką nagrodę pieniężną, za którą kupił sobie motocykl. Przyjacielem jego był kierownik garażu NKWD. Razem z nim hulali następnie i pili na umór. Przy okazji wygadał się z tym lub owym, widać jednak, że organizacja wymordowania jeńców polskich, oparta była na systemie przekazywania funkcji z rąk do rąk, tak że jedna i ta sama osoba nie mogła wiedzieć o wszystkim na raz. Jedynie z domysłów, półsłówek lub przypadkowych informacji. Tak na przykład wiadomym było, że liczba mordujących, zrekrutowana ponoć z ochotników mińskiego NKWD, wynosiła nie więcej niż 50 osób. Ale kto ją ustalił, powiedzieć nie mogę.

W tym czasie las wokół Kosogorów otoczony był gęstą strażą, nie tak jak przedtem, gdy chodzili tylko pojedyńczy wartownicy, czasem z psami. Teraz nikt się nie mógł ani tam, ani na powrót przedostać, a po prawdzie powiedziawszy, ludzie przez cały kwiecień z daleka omijali to miejsce. A transporty szły codziennie...

Razu pewnego, pod wieczór to było, bo dobrze pamiętam, że zmierzch zapadał i od lasu ciągnęło chłodem, dnia 23 czy 24 kwietnia, szedłem po szosie w kierunku stacji, gdy jadące z tyłu maszyny właśnie zapaliły reflektory. Toczyły się ciężarówki, niektóre przykryte były brezentem, inne otwarte zupełnie. Ustąpiłem na brzeg rowu i patrzyłem. Naładowane były rzeczami. Jakieś kuferki, plecaki, płaszcze, futerka, kożuszki. Na każdej maszynie siedziało po dwóch enkawudzistów. Karawana ta minęła mnie. Długo jeszcze błyskały światła reflektorów. Późno było i poszedłem prędko do domu.

Ludzie w okolicy przycichli, zapanowało przygnębienie. Bo choć, jak powiedziałem, od dawna na Kosogorach rozstrzeliwano skazańców, ale w takim tempie i takiej masy, jak w kwietniu roku 1940, nigdy jeszcze nie bywało. Strach chodził po prostu, jak to mówią, po kościach.

 

Kriwoziercew wypił łyk z butelki, przechylając się wstecz i zamilkł.

 – A strzałów nie było słychać?

 – Nie. Ja nie słyszałem i moi znajomi też nie. Może kto i słyszał z przejeżdżających bliżej, a być też może, że zapuszczano motory, jak to u nich w zwyczaju, u NKWD. Kto tedy jechał szosą, też mógł słyszeć tylko szum motorów, uwagi nie zwrócił.

 – Zgadza się – powiedziałem – z tym, co inni mi mówili w Katyniu. Ale dlaczego jedyny właśnie Kisielew upiera się, że on strzały słyszał?

Kriwoziercew podrapał się w czuprynę.

 – Ja myślę, że stary, jak już raz zaczął gadać, to później się zapędził i może podkoloryzował. Ale... on mieszkał najbliżej. Tak, tak, Kisielew mógł też więcej wiedzieć od innych, a na pewno więcej niż zeznał w śledztwie niemieckim.

 – A komunikat sowiecki twierdzi, że Kisielewa, zresztą wszystkich innych świadków też, Niemcy bili podczas śledztwa. Niby to stary miał nawet utracić słuch od tego bicia i złamano mu jedną rękę.

Kriwoziercew się roześmiał...

 – Ja już się domyślam, kto jemu tę rękę złamał! Zresztą ja panu teraz wszystko po kolei opowiem, jak to było, gdy Niemcy przyszli.

 

Wojska niemieckie zbliżały się od południa. Szły brzegiem Dniepru. Było to zaraz po przełamaniu „linii Stalina”. W ten sposób minęły naszą okolicę. Dnia 16 lipca zaatakowali Smoleńsk, a zdobyli go, zdaje się, 19-go. Pierwsze patrole na naszym terenie pojawiły się dopiero po 10 dniach. W ciągu tego czasu panował zupełny chaos. Żadnej władzy. Urzędy i oddziały Armii Czerwonej znikły już dawno. Ludność, jak to ludność, rzuciła się do rabowania składów państwowych. Nikomu wtedy w głowie nie były Kosogory. Wszyscy biegli do Gniezdowa, gdzie mieścił się skład mąki. Każdy brał, ile mógł.

Wielkie też nadzieje pokładano początkowo w przyjściu Niemców. Zwłaszcza starzy ludzie oczekiwali, że będzie to koniec bolszewizmu: „Niemcy później wyjdą i nastaną stare, dobre czasy”. Tak mówili.

Już od sierpnia tego roku okoliczna ludność chodziła sobie spokojnie po Kosogorach, zbierała drzewo i grzyby. Ja osobiście przebywałem ciągle na tym terenie, bo piłowałem tam drzewo dla Niemców. Wypadki były tak doniosłe, zmiany tak wielkie, że nikt o strasznej masakrze jeńców polskich nawet nie wspominał. Zresztą, czy to mogło interesować Niemców? Zupełnie nam do głowy nie przychodziło i nawet nie zastanawialiśmy się, czy wiedzieli, czy nie wiedzieli o tym?

W „daczy” NKWD w Katyniu zamieszkał jakiś wyższy wojskowy niemiecki. Rangi nie znałem. Ludzie mówili: „Jakiś generał”. Bóg jego wie, może i generał. Ale nikt nie przeszkadzał chodzić po lesie i robić, co kto chciał...

 

 – Chwileczkę – przerwałem. – A czy w „daczy” nie mieścił się czasem jakiś oddział niemiecki pod nazwą: „sztab 537 batalionu roboczego”? Tak rzekomo twierdzą świadkowie wspomniani w komunikacie sowieckim.

 – Nie. Sztab taki był, owszem, ale nie żadnego „batalionu roboczego”, tylko po prostu batalionu saperów niemieckich. [31] Mieścił się on nie w Katyniu, a w Gniezdowie. Każdy w okolicy mógł wskazać palcem miejsce jego miejsce postoju. Stał on mianowicie w gmachu sanatorium „BWO”, to znaczy Białoruskiego Okręgu Wojennego, przy samej stacji.

 – Skoro już wspominamy komunikat sowiecki, chciałbym raz jeszcze zapytać: czy żadnych, żadnych absolutnie nie było w okolicy obozów dla jeńców polskich? Może wcześniej, może później?...

 – Żadnych i nigdy. Poza tymi [Polakami], wyładowanymi na stacji w Gniezdowie w roku 1940, nikt nigdzie nie tylko [ich] nie widział, ale nie słyszał nawet, żeby kto inny słyszał.

 – Czy mogą istnieć zatem jakieś podstawy do twierdzenia komunikatu sowieckiego, że na jesieni roku 1941 Niemcy organizowali masowe obławy na jeńców polskich, którzy rzekomo uciekli z rzekomych obozów?

 – Łżą – odpowiedział krótko Kriwoziercew. – Właśnie przeciwnie, tak się złożyło, że żadnych obław masowych w naszej okolicy nie było, choć, jak wiadomo, terror gdzie indziej był straszny. U nas jeden wypadek tylko się zdarzył, ale nie na jesieni roku 1941, a latem roku 1942. Było tak:

W dalej położonych okolicach poczęły się tworzyć partyzantki, organizowane przez agentów, przybyłych zza frontu. Otóż pewnego dnia zjawił się ze Smoleńska do Gniezdowa były student Smoleńskiego Instytutu Medycznego. Nazwisko jego wyleciało mi z głowy, ale znano go powszechnie, bo pochodził z sąsiedztwa. Nikt jednak nie wiedział wówczas, że jest na służbie niemieckiego S.D. (Sicherheits Dienst),  Służby Bezpieczeństwa. Zgłosił się on do szeregu znajomych, których znał z przekonań komunistycznych. Zwłaszcza zaś udał się do studentki, nazwiskiem Czurkina, o przezwisku „Ninka”. Zaczął wyśmiewać się wobec niej z tchórzliwości miejscowych komunistów i zarzucać, że nic nie robią. A było to prowokacją.  „Studentów – powiedział – u was dużo, a sensu z nich mało”.

Zdopingowana tym „Ninka” wygadała się, że tworzy się właśnie organizacja partyzancka, na czele której stanął były przewodniczący jaczejki komunistycznej, znany pod pseudonimem „Pułkownik Sasza”. Opowiedziała też inne szczegóły. Prowokator wrócił do Smoleńska i wydał wszystkich Niemcom. Wkrótce potem dokonano obławy. Aresztowano około 30 osób, z których 11 rozstrzelano. Była to jedyna obława i trwała jedną noc.

 Słucham dalej przerwanego opowiadania.

 

 – Skoro już wspomniałem o lecie roku 1942 – ciągnął Kriwoziercew – to muszę zaznaczyć, że właśnie w tym czasie po raz pierwszy usłyszałem znowu o sprawie wymordowanych jeńców polskich w Katyniu. Właśnie zjechali na nasz teren robotnicy polscy, którzy służyli w niemieckiej organizacji „Todt”. Wagony towarowe, w których mieszkali, stały koło tzw. Brieckawo Mosta, na skrzyżowaniu wspomnianych dwóch linii kolejowych, Aleksandrowskiej i Licharłowskiej. Pracowali głównie przy zbieraniu łomu żelaznego. Pewnego dnia znajomy mój, Aleksander Jegorow, powiedział:

„A wiesz, ci Polacy odkopali tam swoich, co ich, pamiętasz, rozstrzeliwali w roku 1940”.

Kiwnąłem głową i zmieniliśmy temat.

Z początkiem roku 1943 terror niemiecki zelżał. Na froncie zaczęło się im źle powodzić. W Smoleńsku pojawiły się różne druki w języku rosyjskim, wydawane przez Niemców, które miały ludność do nich lepiej usposobić. Ja, przyznam, czytałem te pisma chętnie, bo dawno już żadnych nie miałem w ręku. Do Niemców oczywiście nie mogłem się usposobić przychylnie, po tym wszystkim, co widziałem w ich postępowaniu. Ale bolszewizmu nienawidziłem tak samo jak mój ojciec, który przezeń zginął.

Otóż w pewnym numerze gazety rosyjskiej w Smoleńsku wyczytałem wiadomość, że w Sowietach tworzy się armia polska, ale generał Sikorski nie może się doszukać swoich oficerów.

Teraz mogę oświadczyć, że ja byłem właśnie tym człowiekiem, który pierwszy zawiadomił Niemców o masowym morderstwie popełnionym w Katyniu.

Pamiętam, jakby to było dziś, gdy złożyłem czytaną gazetę do kieszeni i poszedłem do urzędu niemieckiej tajnej policji polowej (Geheime Feldpolizei) w Gniezdowie. Na jej czele stał oficer, nazwiskiem Voß. Zwróciłem się do tłumacza i powiedziałem:

„Sikorski szuka swoich oficerów, a oni leżą tu, w Kosogorach, pod ziemią”.

Tłumacz przyjął wiadomość obojętnie. Ja byłem podniecony, a jego obojętność rozczarowała i ubodła mnie. Rzuciłem tedy na odchodnym:

„Nie wierzycie, to ja sam odkopię!”

W tej chwili Voß odwołał tłumacza.

Do odkopywania się jednak nie zabrałem. Była zima. W ten sposób upłynęło jeszcze dwa tygodnie. Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z pracy, zaszedł do mnie sąsiad i powiedział, że tłumacz z policji niemieckiej szuka mnie i każe zgłosić się jutro rano.

Było to dnia 17 czy 18 lutego 1943 roku, gdy się zjawiłem w urzędzie niemieckim. Prócz mnie wezwany został Iwan Andriejew i Grigorij Wasilkow. Ten ostatni pracował w miejscowej policji porządkowej, tzw. „Ordnungsdienst”. Wsadzono nas do wozu, wrzucono doń jeszcze kilofy i łopaty i pojechaliśmy do Kosogorów. Tłumacz, z drugim podoficerem niemieckim, przodem na motocyklu. Zaczekali nas u wjazdu do lasu, po czym pojechaliśmy do „daczy”. Tu stało kilku żołnierzy niemieckich. Podoficer kiwnął na jednego i coś zapytał. Tamten rozłożył ręce na znak, że nie wie. Wtedy tłumacz zwrócił się do mnie i rzekł:

„No, mówiłeś, że tu są zakopani oficerowie polscy, to pokaż teraz gdzie”.

Odpowiedziałem, że wiem, owszem, ale położenia mogił nie znam. Wtedy wtrącił Andriejew:

„Dokładnie będzie wiedział Kisielew. On tu mieszka opodal.”

„Lećcie po niego!” – rozkazał tłumacz.

Pobiegłem ja. Kisielew spał na piecu. Wstał jednak chętnie i powiedział:

„To rzecz wiadoma. Ich tu już latem Polacy rozkopali”.

„A teraz wykopiemy my” – powiedziałem.

„Dawno by pora – burknął stary – a to zupełnie jak grzech ciąży na duszy.” Kisielew był człowiek pobożny.

Poszliśmy wszyscy razem za Kisielewem i ten wskazał ręką miejsce: „Ot, tu oni leżą”.

Była to największa z mogił. Teraz dopiero zauważyłem, że brzegi jej są nierówne i kontrastują z gruntem naturalnym. Poza tym jednak zamaskowana była wywróconymi drzewami i zasadzonymi, młodymi sosenkami. Zaczęliśmy kopać. Praca nie szła łatwo, wobec zmarźniętej ziemi. Pot lał mi się za kołnierz. Zrzuciłem kożuszek i w tej chwili zauważyłem postawiony krzyżyk z drzewa brzozowego.

„Skąd ten krzyż?” –  spytałem Kisielewa.

„Tam stoi jeszcze drugi – odparł – Polacy postawili.”

„Oj, tu śmierdzi strasznie trupem!” – zawołał Andriejew, który kopał na dnie jamy. Wasilkow zwrócił uwagę, że ziemia jest czarna, choć grunt wszędzie piasczysto-gliniasty. Wlazł teraz do jamy, ale nie mógł wytrzymać. Powróciłem do roboty, odrzuciłem czarną ziemię, a pod nią leżały... zwłoki w płaszczu wojskowym. Opuszczona łopata chrząsnęła. Zgiąłem się i wydobyłem guzik, z orłem.

„Jest!” – zawołałem do tłumacza i podałem mu guzik. Ten schował go do kieszeni, kazał przerwać robotę i wracać do Gniezdowa.

Gdy jednak Voß dowiedział się o rezultatach poszukiwań, kazał nam ponownie jechać do Kosogorów. Jamę rozszerzyliśmy. Voß własnoręcznie uniósł głowę jednego z zabitych, obejrzał, kazał przysypać trupy po wierzchu z lekka piaskiem, nam zgłosić się do urzędu policyjnego, sam zaś pojechał do Smoleńska.

Tego to dnia właśnie złożyliśmy pierwsze zeznania, które spisywał od nas naczelnik policji niemieckiej Gustaw Ponka, rodem z Wiednia. Wasilkow przestraszył się konsekwencji zeznania i nie chciał podpisać. Każdy z nas zresztą doskonale sobie zdawał sprawę, że w ten sposób podpisujemy na siebie wyrok ze strony władzy sowieckiej. A na froncie Niemcom działo się nie najlepiej... Ponka jednak nie nalegał i zwolnił Wasilkowa. Gdy ten wyszedł, zawahał się z kolei i Andriejew. Wtedy powiedziałem mu:

„Podpisz, bracie! Ja zeznam i podpiszę całą prawdę!”

Andriejew dał się przekonać i podpisał. W kilka dni później składaliśmy już obszerniejsze zeznania. W tym czasie Niemcy zorganizowali wywiady i zbierali zeznania od możliwie dużej ilości osób.

Po tygodniu czy dwóch przystąpiono do systematycznego rozkopywania grobów. Ja podjąłem się funkcji najmowania robotników spośród ludności miejscowej do robót przy ekshumacji. Od tego czasu ciągle byłem w Kosogorach i na moich oczach odbywała się praca do końca. Różnych komisji, delegacji i wycieczek przyjeżdżało dużo. Gdy nas świadków pytano, zwyczaj był taki, że Niemcy się usuwali. Pozostawał tylko ich tłumacz. Ale później zaproponowali nam, żebyśmy sobie wyszukali własnego, iżby nie było podejrzeń jakowegoś nacisku. Znaleźliśmy takiego. Był nim Eugeniusz Siemianienko, syn miejscowej mieszkanki, Emilii Siemianienko, Polki, z domu Kozłowskiej, zamieszkałej we wsi Nowe Batioki. Żadnego nacisku na nas Niemcy nie wywierali, ani podczas zetknięcia z delegatami, którzy przyjeżdżali, ani podczas śledztwa.

Gdyby kogoś terroryzowali lub bili, na pewno bym o tym wiedział. Nie jeden, to drugi by się wygadał. Nikogo nawet palcem nie ruszyli. Zresztą po co? Zeznawaliśmy prawdę i tyle. A ta prawda była im na rękę. Co zaś do Kisielewa, to specjalnie mogę stwierdzić, że słyszał on na obydwa uszy, jednako przedtem, jak potem, choć był stary. Ręce zaś miał zdrowe. Po raz ostatni widziałem go dnia 24 września 1943 r. Żegnał się ze mną i ściskał moją rękę swoją prawicą, a w lewej trzymał jakiś węzeł i w dodatku rączkę taczki. Czyli i tamtą musiał mieć zdrową. Ale... że dziś ma ręce połamane i został głuchym, temu się nie dziwię. Raczej temu, że jeszcze żyje, jeżeli  żyje. A dlaczego? Zaraz opowiem.

Nikomu z nas świadków nic się nie stało, prócz Aleksandra Jegorowa. Ten był stale zatrudniony przy ekshumacji i – kradł. Co znajdzie cenniejszego w kieszeni nieboszczyka czy cholewie butów, zaraz przywłaszczy. Zdobył jakieś złote monety, pierścionek... Przyłapano go na gorącym uczynku i rozstrzelano. [32] Nas zaś wszystkich, którzy świadczyli, zawieziono do Gruszczenki i tam zanotowane nasze głosy na płytach. Zaczem raz jeszcze zaprzysiężono przed sędzią niemieckim.

Tymczasem odwrót armii niemieckiej stawał się nieuchronnym. Front się zbliżał. Co noc, co dzień wyraźniej było słychać od wschodniego horyzontu huk dział. Bolszewicy wrócą. Co wtedy z nami będzie? Z tymi zwłaszcza, którzyśmy wykryli zbrodnię, zeznali i zaprzysięgli prawdę? Ludzie kiwali głowami: „Marny wasz los”. Na każdym kroku przepowiadano nam zgubę. Radzono uciekać.

Aż raptem... gadania te ucichły. Wręcz przeciwnie. Stąd i zowąd, z razu nieuchwytne, dawały się coraz częściej słyszeć głosy pociechy i zachęty do pozostania. Mnie to tak łatwo nie było zwieść. Zwietrzyłem jakąś intrygę. Dziś nie ulega już najmniejszej wątpliwości, że z tamtej strony frontu przyszła wyraźna instrukcja przez nasłanych agentów, aby wszystkich którzy powiedzieli coś o mordzie w Katyniu, a zwłaszcza zeznawali do protokółu niemieckiego i przed delegacjami, zatrzymać za wszelką cenę, abyśmy się następnie dostali w ręce władz sowieckich. Raz spotkałem w urzędzie gminnym Siergieja Nikołajewa, znanego mi zresztą dobrze komunistę. On to wziął mnie na bok i szepnął:

„Ty, Iwan, nie odjeżdżaj. Nie bój się niczego. My tu ciebie obronimy.”

„Pomyślę jeszcze” – odpowiedziałem.

Kiedyś zaszedłem do chaty Kisielewa. Tam zastałem innego komunistę, kandydata do partii, Timofieja Siergiejewa, który prowadził ożywioną dyskusję ze starym. Urwał na mój widok. Przysiadłem na ławie i porozmawialiśmy o rzeczach błahych, aż w końcu pytam Kisielewa:

„No, a jak ty, Parfemon? Zostajesz? Jedziesz?”

Siergiejew nie dał mu przyjść do słowa:

„Kisielew – powiada – nigdzie nie pojedzie. On stary, nic mu nie zrobią. Opowie, że Niemcy zmusili go gwałtem do zeznań i na tym się skończy.”

Zauważyłem później, że koło Kisielewa ciągle się ktoś kręcił, bądź ze znajomych komunistów, bądź też nie znanych mi, obcych ludzi. Pilnowano go wyraźnie. Niewątpliwie stary wiedział najwięcej i na niego też zwrócono główną uwagę. Obstawiono go tak agentami, że w końcu pozostał w ich  ręku...  Musieli  go  strasznie  bić później  w NKWD, bo był to twardy człowiek, nabożny, i lubił prawdę mówić w oczy.

Zdaje się na drugi dzień odwiedziłem Matwieja Zacharowa, który w okresie niemieckim sprawował funkcję sołtysa wsi Nowe Batioki i też zeznawał w sprawie mordu katyńskiego. Był on moim wujem, bratem matki. Ciotka poczęstowała mnie wódką i wtajemniczyła:

„Przychodzili partyzanci i mówili, żebyśmy zostali. Nikomu z nas, powiadają, włos z głowy nie spadnie. Oni nas obronią.”

„A ja myślę, że trzeba uciekać” – odparłem.

„Ty, Wańka, dużo rozumny jesteś! – wykrzyknęła ciotka – ale w tym wypadku głupi. My zostajemy.”

Jednocześnie poczęto i mnie namawiać. Spotykałem się ciągle z tą samą śpiewką: „Zeznacie, że Niemcy was zmusili, bili, torturowali, że gadaliście pod przymusem, albo w ogóle nieprzytomni.”

Doszło do tego, że nawet Iwan Andriejew przyszedł do mnie jednego ranka z takim projektem:

„Jest u mnie pewien znajomy w chacie. Przysłany przez partyzantów. Namawia nas gorąco, żebyśmy uciekli do nich, do lasu, póki jeszcze są Niemcy. Oni nas przechowają, aż do przyjścia Czerwonej Armii.”

„Aż do przyjścia NKWD, chciałeś powiedzieć.”  Andriejew podrapał się w głowę, a ja mówiłem dalej: „Czyś ty oszalał, czy co!? Ty nie wiesz, co z nami zrobią?! Jeżeli nie za to, że zeznawaliśmy, to w każdym razie za to, że znamy prawdę!”

Andriejew zdecydował się w końcu uchodzić przed bolszewikami. Udało mu się przekonać tłumacza w urzędzie Voßa i ten go wziął razem. Dla mnie nie było już miejsca. W dwa dni później zabrałem matkę i małą siostrzenicę i uprosiliśmy niemiecką kolumnę samochodową, aby nas zabrała.

W Mińsku spotkałem Andriejewa i Eugeniusza Siemianienko. Co się z nimi dalej stało, nie mam pojęcia. Matkę swoją musiałem opuścić w Niemczech i ot, błąkam się teraz...

 

 – Jeszcze jedno ważne pytanie: ile trupów wykopano w Katyniu?

 – To przecie rzecz wiadoma. Trochę ponad cztery tysiące.

 – A ten grób ósmy?

 – To był zupełnie mały grób. Niemcy go zasypali.  Po chwili dodał: –  Pan przecie był tam.

 – Tak – odpowiedziałem – zgadza się.

 


ROZDZIAŁ XVIII


GDZIE WYMORDOWANO RESZTĘ JEŃCÓW POLSKICH?

 

Zagadka zbrodni katyńskiej została rozwiązana. Wiadomo, kim byli zamordowani, ilu ich było i kto ich zamordował.

Ponad cztery tysiące jeńców polskich, prawie wyłącznie oficerów, przebywających uprzednio w obozie kozielskim, zastrzelonych zostało przez bolszewików na wiosnę roku 1940.

Ponieważ jednak ogólna ilość jeńców zaginionych wynosiła około 15 tysięcy (ewentualnie 14.500) i zamknięta była nie w jednym tylko Kozielsku, ale Ostaszkowie i Starobielsku, powstało, jak wiemy, pytanie: co się stało z resztą jeńców, w Katyniu nie znalezionych, z tych dwóch pozostałych obozów. Ponieważ żaden z nich, z liczby około 10 tysięcy, nie dał o sobie znaku życia od wiosny roku 1940, mimo najenergiczniejszych poszukiwań i zabiegów, przeto nie ulega żadnej wątpliwości, że zostali również zgładzeni. Zgładzeni na terytorium sowieckim, a więc przez sowiecki aparat państwowy.

Mamy więc do czynienia, jak to wyżej wywodziłem, z nową, większą jeszcze co do liczby zamordowanych zbrodnią. Znamy w przybliżeniu liczbę ofiar. Znamy sprawcę zbrodni. Nie znamy tylko ścisłego miejsca, w którym została dokonana i towarzyszących jej okoliczności.

 

                 LOSY OSTASZKOWA

Dnia 26 stycznia 1943 roku, do kancelarii placówki nr 5 Wojska Polskiego, które opuściło granice Związku Sowieckiego, zgłosiła się niejaka Katarzyna Gąszciecka. Kobieta ta, żona jednego z oficerów zaginionych, należała do tej licznej ludności polskiej, którą władze sowieckie deportowały przymusowo. Opowiedziała ona taką historię:

W czerwcu roku 1941 wieziono mnie wraz z około 4 tysiącami mężczyzn i kobiet, podobnie jak ja aresztowanych i deportowanych z Polski, przez Morze Białe. Płynęliśmy z Archangielska do ujścia rzeki Pieczory, na nowe roboty przymusowe, na nową katorgę. Siedziałam na pokładzie. Patrząc na oddalające się brzegi lądu, poczułam raptownie gryzącą tęsknotę za wolnością, za krajem rodzinnym, za mężem, za życiem w ogóle. Zaczęłam płakać. Nagle stanął przede mną jakiś młody Rosjanin, wojskowy, należący do obsługi barki i zapytał:

 – Ty czego ryczysz?

 – Płaczę nad swoim losem. Czy i tego u was nie wolno, w waszym „wolnym” państwie? Nad losem swego męża...

 – A on kim był?

 – Kapitanem – odpowiedziałam.

Bolszewik roześmiał się drwiąco:

 – Jemu już łzy nie pomogą. Wszyscy wasi oficerowie zostali tu potopieni. Tu, na Morzu Białym – i uderzył obcasem w deski pokładu. Następnie z całym cynizmem opowiedział, że on sam uczestniczył w konwoju transportującym około 7 tysięcy osób, w tej liczbie dużo policji polskiej i oficerów. Holowano dwie barki. Po wypłynięciu na pełne morze barki odczepiono i zatopiono. – Wszyscy poszli na dno – zakończył i odszedł.

W chwili, gdy to mówił, stał obok człowiek stary, również Rosjanin, również należący do obsługi barki, ale nie wojskowy. Gdy tamten się oddalił, staruszek podszedł do mnie, oparł się o burtę, i cichym głosem powiedział kilka współczujących słów.

 – To prawda – powiedział – co tamten mówił. Działo się to też w moich oczach. Obsługa przeszła na statek holowniczy. Barki zostały przedziurawione. Był to straszny widok – wytarł łzę i westchnął. – Nikt nie mógł się uratować.

Opowiadanie to zgadzałoby się w grubszych zarysach z szeregiem okoliczności, dotyczących obozu jeńców polskich w Ostaszkowie. Przede wszystkim fakt, że mowa była o policji, która wyłącznie zgrupowana była w Ostaszkowie. Poza tym cyfra „około 7 tysięcy”, wymieniona przez Rosjanina, pokrywa się z liczbą jeńców w Ostaszkowie, których  jak wiadomo  było przeszło 6 tysięcy. Wiemy dalej, że starszy posterunkowy policji polskiej, Woronecki, któremu z nieliczną grupa udało się trafić do obozu w Griazowcu, a stamtąd na wolność, słyszał od wartownika obozowego również o tym, że jeńców  potopiono. Zeznania wachmistrza żandarmerii J.B., jakkolwiek nie mówią nic o potopieniu, wskazują na północ jako kierunek, w którym cały obóz ostaszkowski został wywieziony.

Istotnie, dowieziono ich do stacji Bołogoje, położonej na północ od Ostaszkowa, a co później?...

 

Później, w okresie formowania Armii Polskiej w Sowietach, a znanym dobrze z gorączkowych poszukiwań i wysiłków celem odnalezienia zaginionych, napłynęło dziesiątki wersji o tym, że jeńców polskich widziano lub słyszano o nich na dalekiej północy Rosji. Były też powtarzane z uporem wersje o ich potopieniu, o jakiejś mglistej katastrofie na Morzu Białym itp. Początkowo wierzono, że wszystkich jeńców wywieziono na północ. Odkrycie Katynia przecięło pasmo tych wciąż klejonych hipotez. Z drugiej strony wyjaśniło się, że na północ istotnie wywieziono jeńców polskich z roku 1940, ale nie na wiosnę, a jesienią, i nie z trzech wymienionych obozów, a z obozów internowania w państwach bałtyckich. W ogólnym zaś chaosie i późniejszej gmatwaninie wojennej poplątano jednych z drugimi. Ci zaś, z obozów internowanych w państwach bałtyckich, zostali wprawdzie deportowani, ale nie zostali wymordowani.

Na podstawie dotychczas istniejącego materiału, brakuje danych konkretnych, z których by można wyciągnąć wnioski ostateczne i twierdzić, że jeńcy z Ostaszkowa zostali rzeczywiście potopieni. Zeznania Katarzyny Gąszcieckiej są ważne, ale nie wystarczające.

Oczywiście, gdyby jeńców z Ostaszkowa wieziono do Archangielska, ich droga prowadziłaby przez stację Bołogoje. Ale...

Przeciwko tezie potopienia przemawiają względy rozumowe. Oto bowiem wiadomo, że losy wszystkich trzech obozów, zarówno w okresie ich istnienia, jak w terminie i sposobie rozładowania, wskazują na kompletną analogię. Identyczność metod, zastosowanych względem tych jeńców pozwala się domyślać, że o ich losie rozstrzygał jeden i ten sam rozkaz, wydany z góry, a który zapewne przewidywał nie tylko postanowienie wymordowania ich, ale i sposób, w jaki zbrodnia winna być wykonaną.

W tej płaszczyźnie wydawałoby się rzeczą niekonsekwentną mordowanie jeńców z Kozielska w okolicy zaludnionej Smoleńska, w niedużym stosunkowo lesie katyńskim, i jednoczesne wiezienie sześciu przeszło tysięcy jeńców z Ostaszkowa aż do Archangielska, by ich następnie ładować jeszcze na barki i topić w morzu, skoro można ich było w ten sam, co w Katyniu, sposób, wystrzelać na terenie niezmierzonych lasów po drodze, na terenie o wiele bardziej nadającym się do zatarcia śladów zbrodni, niż teren smoleński.

Te względy rozumowe przemawiają zatem, że jeńcy ostaszkowscy leżą gdzieś, zakopani w ziemi, opodal stacji wyładunkowej, podobnie jak jeńcy kozielscy leżą opodal stacji Gniezdowo.


                 LOSY STAROBIELSKA

Gdzie zginęło około 3.500 oficerów polskich ze Starobielska? Na pytanie to nie da się odpowiedzieć inaczej, niż w sposób podobny, to znaczy z powołaniem się na analogię.

Jak wiemy, ostatni ślad, który pozostawiły po sobie transporty wywożone wiosną roku 1940 ze Starobielska, znajdujemy na stacji w Charkowie. Potem on ginie.  „Tu waszych wyładowują”  mówił kolejarz sowiecki. Może mówił prawdę, może kłamał. Jest to świadectwo bardzo niekompletne. Może bliżej, może dalej zastrzelono ich strzałem w tył czaszki i zrzucono do wspólnych dołów, zasypano ziemią, posadzono drzewka...

[mapka w oryginale, opis:] 

Znane i nie znane drogi jeńców polskich w Sowietach od wiosny 1940.


 

CZĘŚĆ  II


KŁAMSTWO KOMUNIKATU SOWIECKIEGO

 

W sprawie zbrodni popełnionej w Katyniu, rząd sowiecki, na rozkaz którego zbrodnia ta została dokonana, ogłosił, jak już wiadomo, szereg enuncjacji, w których się jej wypiera. Urzędowa wersja sowiecka twierdzi, że zbrodni wymordowania tysięcy oficerów polskich dopuściły się nie Sowiety, a Niemcy.

Po wyparciu wojsk niemieckich ze Smoleńska, w bliskości którego leży właśnie Katyń, zjechała tam „komisja specjalna” z ramienia rządu sowieckiego, która rzekomo poświęciła się badaniom na miejscu przestępstwa, i w rezultacie ogłosiła wyniki w komunikacie, który przytaczam w brzmieniu dosłownym.

Należy jeszcze dodać, że inscenizując to rzekome śledztwo władze sowieckie zaprosiły na nie szereg korespondentów gazet zagranicznych przebywających w Moskwie. Oto co o udziale tych korespondentów pisze znany literat i dziennikarz amerykański, W.L. White, na stronicy 133-134 swej książki, pt. Raport on the Russian, wydanej w New Yorku w r. 1945:

Większość angloamerykańskich korespondentów, biegłych obserwatorów, uwierzyła zanim jeszcze przybyła, że to Niemcy dokonali tego mordu.

Trudno było stwierdzić na pewno, kiedy zostali oni zastrzeleni, lecz jeden z bacznych reporterów spostrzegł, że ciało jednego z Polaków było odziane w długą, zimową bieliznę, i zwrócił na to uwagę przydzielonemu sowieckiemu lekarzowi. Lekarz ów nadmienił, że większość zwłok była ubrana w ciepłą bieliznę lub płaszcze, albo w jedno i w drugie. To wydawało się potwierdzać teorię, że Polacy ci musieli być zastrzeleni raczej w kwietniu 1940 r., jak to udowadniają Niemcy, niż sierpniu i wrześniu 1941 r. po wejściu Niemców, jak utrzymuje rząd sowiecki.

Gdy ten punkt widzenia poruszono wobec towarzyszących sowieckich oficerów, wywołało to u nich wyraźne zamieszanie, wreszcie Rosjanie wysunęli argument, że klimat w Polsce jest tak niepewny, że płaszcze z futrem i długa bielizna mogą być noszone i we wrześniu.

Reporterzy woleli wierzyć opowiadaniom swoich aliantów, które najoczywiściej wskazywały na winę Niemców. Co więcej, moskiewska cenzura skreślała wszystkie zdania wyrażające jakąkolwiek wątpliwość.

Gdy reporter pisał: "Nie jestem ekspertem lekarskim, ale doktorzy mówią, że stan tych ciał dowodzi, iż mordu dokonali Niemcy" to cenzura wykreślała hipotetyczną część zdania (zaznaczona kursywa), zostawiając tylko suche stwierdzenie.

Skreślone zostały również wszystkie zdania wskazujące na jakąkolwiek wątpliwość opinii korespondentów – takie słowa jak „moim zdaniem”, „prawdopodobnie”, „dowody, jakie nam pokazano, wskazywały”  z takim skutkiem, że sprawozdania, gdy dotarły do Ameryki, potępiały tak samo zdecydowanie Niemców, jak to czyniły wydawnictwa „Prawdy”.

Oficjalny komunikat Komisji Sowieckiej, ogłoszony następnie, brzmi, jak następuje: [33]

[Dalej, na 26 stronach, oryginalny maszynopis książki J. Mackiewicza przynosi przedruk tekstu komunikatu sowieckiego, oficjalna nazwa: Komunikat Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych – oficerów polskich. (Moskwa 1944, 1945), zwanego też komunikatem Komisji Burdenki, dostępnego w wielu przedrukach, m.in. w książce Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów (w wyd. 9, 1982, s. 114-143). Nie wydawało się celowe przedrukowywanie tutaj tego komunikatu, zwłaszcza że w następującej po Komunikacie analizie, w tekście Józefa Mackiewicza, autor przytacza znów istotne fragmenty Komunikatu. Komunikatu Komisji Burdenki nie przedrukował Mackiewicz także w pierwszym, angielskim wydaniu swojej książki z r. 1949. Nie ma go też w wydaniu niemieckim z r. 1983. Dalszy tekst Mackiewicza przedrukowuje się w całości.

W rosyjskim wydaniu książki Mackiewicza o Katyniu zamieszczono natomiast w tym miejscu (być może za uprzednią zgodą autora) także tekst Noty rządu sowieckiego do rządu USA, jako echo prowadzonych prac Komisji Kongresu w sprawie Katynia. Tłumaczenie tej krótkiej noty wprowadzono i do obecnego wydania.  – Przyp. wyd.]

 

NOTA RZĄDU SOWIECKIEGO

                  DO RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH

 

[przedruk tej noty ukazał się w dzienniku „Prawda” z 3 marca 1952 roku a następnie  w piśmie „Nowoje Wriemia” z 5 marca 1952 r.]

 

25 lutego Departament Stanu USA przesłał na ręce sowieckiego ambasadora w USA tow. Paniuszkina list R. Maddena (z dołączoną do niego rezolucję Izby Reprezentantów Kongresu z 18 września 1951 r.), przedstawiającego  się jako przedstawiciel Komisji Izby dla tak zwanego zbadania „sprawy katyńskiej”. W swoim liście Madden wyraził życzenie, otrzymania od rządu sowieckiego określonych dowodów, odnoszących się do zabicia jeńców wojennych, polskich oficerów, których zamordowali hitlerowscy przestępcy w lesie Katyńskim w roku 1941.

Z tego powodu  29 lutego Ambasada ZSSR przekazała Departamentowi Stanu USA notę następującej treści:

W załączeniu Ambasada zwraca przekazany przez Departament list Maddena z dołączonym do niego tekstem rezolucji Izby Reprezentantów z 18 września 1951 r. jako naruszające powszechnie przyjęte normy stosunków międzynarodowych i obraźliwe wobec Związku Sowieckiego.

Ambasada przypomina, że:

1) Sprawa zbrodni katyńskiej jeszcze w roku 1944 była rozpatrywana przez oficjalną Komisję i orzeczono, że dokonali jej hitlerowscy przestępcy, co zostało ogłoszone drukiem 26 stycznia 1944 roku;

 2) Przeciwko takiemu  wnioskowi Komisji rząd USA nie zgłaszał żadnych sprzeciwów w ciągu ośmiu lat, aż do ostatniego czasu.

Z tego powodu ambasada uważa za konieczne podkreślenie, że wskrzeszanie problemu zbrodni katyńskiej w osiem lat po zakończeniu prac oficjalnej komisji może mieć jedynie na celu zohydzenie Związku Sowieckiego i rehabilitację w ten sposób hitlerowskich zbrodniarzy.

W załączeniu wyżej wspomniany Komunikat oficjalnej komisji w sprawie zbrodni katyńskiej.”

Do noty dołączono „Komunikat Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych – oficerów polskich”, podpisany przez przedstawicieli Specjalnej Komisji: akademika N.N. Burdenkę, członków specjalnej Komisji: akademika Aleksego Tołstoja, metropolitę Mikołaja, Akademika W.P. Potiemkina, generała-lejtnanta A.S. Gundurowa i in. To oświadczenie Specjalnej Komisji było opublikowane w prasie sowieckiej 26 stycznia 1944 r.

„Prawda”, 3 marca 1952 r.

(z rosyjskiego przełożył Jacek Trznadel)

 

[w dalszym ciągu kontynuuje swój wywód Józef Mackiewicz:]

              
STWIERDZENIE FAŁSZU

Celem wymienionego komunikatu komisji jest uniewinnienie Sowietów z zarzutu popełnienia największej w tej wojnie zbrodni, jaką ze swego ciężaru gatunkowego i jakości jest niewątpliwie zbrodnia katyńska.

Celu zamierzonego komunikat ten nie osiąga, jak to wykażę poniżej, po dokładnej analizie zawartych w komunikacie twierdzeń, przypominając m.in. wiele znanych już czytelnikowi okoliczności.

 

          SKŁAD KOMISJI SOWIECKIEJ

Wstęp Komunikatu zawiera listę osób wchodzących w skład Komisji Specjalnej sowieckiej. Przy omawianiu tego składu należy wspomnieć, że jakkolwiek analogiczna komisja powołana w tej sprawie przez Niemców składała się głównie z profesorów państw pozostających w wasalnej zależności od Niemiec, to wszakże weszli do niej również przedstawiciele nauki państw neutralnych. Poza tym rząd niemiecki nie sprzeciwiał się udziałowi w tej komisji oficjalnej reprezentacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a przeciwnie, zaprosił ją do udziału.

Rząd polski zwrócił się specjalnie do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o zbadanie sprawy mordu katyńskiego.

W ten sposób żadne z państw na świecie, w tej liczbie nawet Niemcy, nie stało na przeszkodzie oddania sprawy wykrytej zbrodni w ręce bezinteresownej, neutralnej komisji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, cieszącej się wszechświatowym autorytetem. Jedynie tylko rząd sowiecki się temu sprzeciwił. Stanowisko rządu sowieckiego uniemożliwiało Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi bezstronne zbadanie sprawy katyńskiej.

Natomiast rząd sowiecki w rok później powołuje komisję własną, w składzie następujących osób:

Burdenko N.N.

Tołstoj Aleksy

Metropolita Mikołaj

Gundurow A.S.

Kolesnikow S.

Potiemkin

Smirnow Nikołaj Nikołajewicz

Mielnikow

Wszystkie wymienione osoby należą do narodowości rosyjskiej i są obywatelami sowieckimi. W skład komisji nie wszedł ani jeden cudzoziemiec i ani jeden Polak.

Ponieważ wszyscy członkowie komisji są obywatelami sowieckimi, orzeczenia jej nie przedstawiają wartości obiektywnej, ani żadnej gwarancji bezstronnego wypowiedzenia, gdyż brak możliwości wypowiadania swobodnego własnego sądu przez obywateli sowieckich jest notorycznie znany.

 

           FAŁSZYWA LICZBA ZABITYCH

Komunikat sowiecki głosi na wstępie:

„Ogólna liczba zwłok wedle obliczeń biegłych sądowo-lekarskich sięga 11.000.”

Jest to nieprawda. Albowiem ogólna liczba zwłok znalezionych w Katyniu nie przekracza 4.300.

Fałszywą liczbę zabitych podali przede wszystkim Niemcy. Zapewne posiadali informacje o tym, że Rząd Polski i polskie władze wojskowe czynią starania w Sowietach, nie mogąc doszukać się brakujących 15 tysięcy jeńców, w tym około 9 tysięcy oficerów. Odnalazłszy tedy groby katyńskie, Niemcy, w przekonaniu, że wszyscy brakujący oficerowie zostali tu zgładzeni, jeszcze przed wydobycie zwłok, oceniając „na oko” z otwartych już dołów, ogłosili liczbę 10.000, następnie zaś podawali ją jako wahającą się pomiędzy 10.000 i 12.000.

Ponieważ Niemcy publikowali swe rewelacje dla własnych celów politycznych i propagandy antysowieckiej, leżało oczywiście w ich interesie podawanie jak największej ilości zabitych.

Niemcy zakroili swą propagandę na tak dużą skalę, że następnie wycofanie się na połowę i do 1/3 tej liczby zabitych, którą podali pierwotnie, mogłoby grozić poderwaniem zaufania do tej propagandy. Dlatego też zapewne postanowili zataić prawdziwą liczbę znalezionych zwłok i liczba ta dotychczas nie została nigdzie opublikowana.  [34]

Rząd zaś sowiecki nie mógł wiedzieć, że podziemne władze polskie w kraju posiadają już prawdziwą liczbę [zwłok] znalezionych w Katyniu. [35]  Ogłaszając przeto liczbę 10.000 we własnej wersji, nie liczył się, że może być w tym punkcie zdezawuowany. Poza tym wersja niemiecka szła mu na rękę oczywiście, umiejscowiając w Katyniu mniej więcej wszystkich brakujących jeńców polskich. Gdyby nawet uznać, że „Katyń” zrobili Niemcy, ale podać prawdziwą liczbę ofiar, powstałoby pytanie, co się stało z resztą jeńców, w Katyniu nie znalezionych? Na to kompromitujące pytanie znowuż musiała być dawana odpowiedź przez rząd sowiecki. I oto dla uniknięcia właśnie tej odpowiedzi, komisja sowiecka podała fałszywą liczbę: 11.000.

 

                  LAS KATYŃSKI

Pod tym tytułem komunikat oświadcza:

Ludność okoliczna pasała bydło w lesie katyńskim i zbierała tam dla siebie opał. Żadnych zakazów ani ograniczenia wstępu do lasu katyńskiego nie było. Taki stan rzeczy w lesie katyńskim trwał aż do wojny.

 Redakcja tych ustępów obliczona jest wyraźnie na czytelnika nie zorientowanego w topografii Katynia. „Las katyński” przyjęty został popularnie jako określenie miejsca zbrodni. Jest jednak pojęciem rozciągłym, ponieważ Katyń obejmuje rozległe grunta i nie w jednym miejscu, ale w wielu zalesione. A zatem „lasem katyńskim” można nazwać zarówno „Kozie Góry” czyli miejsce właściwej zbrodni, jak też inne tereny. Komunikat sowiecki w dalszym ciągu nie unika nazwy „Kozie Góry”, przeciwnie, używa ją często. Nie pisze jednak, że „na... „Kozich Górach” ludność okoliczna pasała bydło” itd., ale w „lesie Katyńskim”, co mogło niewątpliwie odpowiadać prawdzie, nie zmieniając w niczym znanego faktu, że na teren miejsca zbrodni nikt spośród ludności wstępu nie miał. Tym bardziej, że miejsce to, właściwe „Kozie Góry”  wokół   Domu   Wypoczynkowego   funkcjonariuszów  NKWD, było stałym miejscem kaźni, jak to stwierdziła okoliczna ludność i wykazały wykopane w roku 1943 liczne zwłoki ludzkie w różnych stadiach rozkładu, a sądząc ze szczątków ubrań, obywateli sowieckich.


„JEŃCY WOJENNI POLSCY W OKOLICY SMOLEŃSKA”

Pod tym tytułem komunikat sowiecki głosi, co następuje:

Komisja Specjalna stwierdziła, że przed zajęciem Smoleńska przez niemieckich okupantów w zachodnich rejonach obwodu jeńcy wojenni  Polacy, oficerowie i żołnierze pracowali przy budowie i naprawie szos. Jeńcy wojenni Polacy byli rozmieszczeni w trzech obozach specjalnych, zwanych: obóz Nr 1-ON, Nr 2-ON, Nr 3-ON, w odległości 25 do 45 kilometrów na zachód od Smoleńska. Zeznania świadków i dokumenty stwierdzają, że po rozpoczęciu się działań wojennych, wskutek wytworzonej sytuacji, obozów nie można było we właściwym czasie ewakuować i wszyscy jeńcy wojenni  Polacy, jak również część straży i pracowników obozów wpadli do niewoli niemieckiej.

Oświadczenie to jest oczywistym kłamstwem, gdyż zabici w Katyniu oficerowie w żadnych obozach w okolicy Smoleńska osadzeni nie byli.

Charakterystyczne jest, że komunikat sowiecki podaje numery rzekomych obozów i ich odległość od Smoleńska (od 25 do 45 km), nie wymienia jednocześnie nazw miejscowości, w których miały się one znajdować. Nie podaje też, kiedy te obozy powstały, ewentualnie w jakim czasie mieli być przewiezieni do nich jeńcy. Nie tłumaczy też, dlaczego wymienione obozy miały nosić miano „specjalnych” i na czym mianowicie ta ich „specjalność” polegała.

Oświadczenie to stoi dalej w jaskrawej, krzyczącej wprost sprzeczności z faktem całego szeregu rozmów, które odbyli na temat zaginionych oficerów polskich z najwyższymi czynnikami sowieckimi generałowie Sikorski i Anders, ambasador Kot i rtm. Czapski. Wyczerpujący materiał znajduje się w rękach rządu polskiego na emigracji, jak również znany jest oficjalnym czynnikom brytyjskim.

Wynika z niego między innymi, że ani Stalin, ani najwyżsi przedstawiciele władzy, NKWD, kierownictwa obozów i itd. – aż do ogłoszenia przez Niemców rewelacji katyńskiej  ani jednym słowem nie wspomnieli o obozach jeńców polskich pod Smoleńskiem, mimo iż poszukiwania przeprowadzone przez nich dotyczyć mogły całej przestrzeni Związku Sowieckiego, wiążąc tak odległe miejscowości, jak od Ziemi Franciszka Józefa do granic Mandżurii.

Nie może być zatem w żadnym wypadku prawdą zeznanie niejakiego majora NKGB, Wietosznikowa, komendanta obozu Nr 1-ON, o czym głosi dalej komunikat sowiecki, że zwracał się do naczelnika ruchu smoleńskiej kolei Iwanowa, z prośbą o wagony dla wywiezienia jeńców, ani też prawdą zeznanie Iwanowa, że Wietosznikow takiego zgłoszenia dokonał. Znajomość stosunków sowieckich w ogóle, a zwłaszcza w zakresie działania Komisariatu Bezpieczeństwa NKGB i Komisariatu Spraw Wewnętrznych NKWD, wyklucza wszelką możliwość, ażeby w okolicach niedalekiego od Moskwy Smoleńska znajdować się mogło 11.000 (jak to twierdzi wersja sowiecka) jeńców oficerów i żeby faktu tego nie dało się ustalić w ciągu paru lat, mimo rzekomo najusilniejszych starań i poszukiwań, przeprowadzonych przez osoby takie, jak Stalin, Mołotow, Wyszynski, gen. NKWD Rajchman, komendant wszystkich obozów (Gułagu) Nasiedkin i inni – podczas gdy wiedział o tym naczelnik ruchu smoleńskiego odcinka Iwanow i major NKGB, Wietosznikow. W dodatku Wietosznikow cofnąć się miał przed okupacja niemiecką w głąb Rosji, co wynika z jego własnych słów, a więc nie stracił kontaktu ze swymi przełożonymi. Miał on też rzekomo usiłować skomunikować się z Moskwą ze Smoleńska, co mu się nie udało, ale po wycofaniu się z miasta zajętego przez Niemców, leżało w jego obowiązkach zameldować o losie obozu jeńców władzom przełożonym, co też by niewątpliwie wykonał, gdyby ten obóz istniał naprawdę, a Wietosznikow był jego komendantem. W takim wypadku wspomniane władze sowieckie już w lipcu 1941 musiałyby posiadać dokładną relację.

Dodać należy nawiasem, że na tym tle wydaje się być rzeczą specjalnie nieprawdopodobną, aby te same władze sowieckie, które w przeciągu wspomnianych lat nie mogły odnaleźć miejsca pobytu 15 tysięcy jeńców polskich – już na drugi dzień po ogłoszeniu przez radio rewelacji niemieckich, mianowicie w komunikatach „Sowinfbiuro” z dnia 15 i 17 kwietnia 1943 r., nie tylko zdolne były poinformować cały świat o istnieniu rzekomych obozów pod Smoleńskiem, ale nawet udzielić szczegółowych informacji tyczących losu tych jeńców. Komunikaty te poinformowały mianowicie, że obozy zostały zajęte przez Niemców, że jeńcy zostali przez nich rozstrzelani, że sfałszowano dokumenty przy nich znalezione i itp. szczegóły, wszystkie pochodzące z terenu okupowanego przez Niemców.

Można by przypuszczać, że chodziło tu zaledwie o przypuszczenia. Fakt jednak, że wszystkie te przypuszczenia zostały następnie w sposób iście cudowny potwierdzone w późniejszym brzmieniu komunikatu Komisji sowieckiej, nasuwa podejrzenie, iż zarówno komunikaty sowieckie z dni 15 i 17 kwietnia 1943 roku, jak komunikat Komisji z 1944 r., o istnieniu obozów pod Smoleńskiem, zredagowane zostały przez jedno i to samo źródło, a treść ich przesądzona, zanim jeszcze Komisja sowiecka do Katynia zjechała.

 

    DLACZEGO WYŁADOWYWANO JEŃCÓW

                   W GNIEZDOWIE?

Ale dalszy szereg okoliczności podważa twierdzenie o istnieniu obozów, rzekomo zorganizowanych przez władze sowieckie wiosną 1940 r. dla jeńców polskich pod Smoleńskiem. Jedną z takich okoliczności jest fakt wyładowania jeńców na stacji Gniezdowo.

Skoro bowiem obozy położone być miały na zachód od Smoleńska w odległości 25 do 45 km, wydaje się rzeczą nieprawdopodobną, aby stacją wyładunkową dla tych obozów miało być Gniezdowo, położone zaledwie o 12 km od Smoleńska, na tej samej linii, przy której są rozmieszczone dosyć gęsto inne stacje, równie dogodne do wyładunku jak Gniezdowo. Nie istniała tedy logiczna racja, aby jeńców wozić samochodami od 12 do 32 km, skoro można było skrócić tę drogę o wiele, wyładowując o 2-3 stacje położone dalej na zachód. Tak by też niewątpliwie uczyniono, gdyby jeńców wożono ze stacji do obozów, a nie wprost z Gniezdowa do położonego o trzy kilometry lasku katyńskiego  na stracenie.

 

        SPRAWA EWAKUACJI RZEKOMYCH OBOZÓW

Powracając jednak do zeznań mjr Wietosznikowa na temat jego rzekomych starań ewakuowania obozów, nasuwa się przede wszystkim kompletny brak analogii z powszechnie przyjętą i szeroko w Sowietach praktykowaną metodą ewakuowania więźniów, która zilustrowana została obszernie w rozdziale VII, a rzekomą niemożnością ewakuacji jeńców polskich z rzekomych obozów pod Smoleńskiem. Ten brak analogii czy po prostu sprzeczność, podkreśla tym bardziej ówczesna sytuacja na froncie.

Wojenny komunikat sowiecki z dnia 16 lipca 1941 r. stwierdza:

Koło Witebska usiłowania nieprzyjacielskie, by penetrować teren na wschód, spełzły na niczym.

Należy zaś pamiętać, że według wersji sowieckiej trzy „specjalne” obozy jeńców polskich miały się znajdować o 25-45 km na zachód od Smoleńska, to znaczy 80-100 km na wschód od Witebska...

Ale jeszcze dnia 28 lipca 1941 r. komunikat sowiecki stwierdza:

Smoleńsk nadal utrzymywany.

Teraz powstaje pytanie: kiedy mjr Wietosznikow miał się zwracać z prośbą o wagony do świadka Iwanowa? Komunikat komisji sowieckiej wprawdzie nie podaje dokładnej daty, ale podaje ją natomiast specjalny wysłannik moskiewskiej „Wolnej Polski”, Jerzy Borejsza w swej korespondencji pod tytułem: Śladami zbrodni:

Dnia 12 lipca 1941 r. zwracał się doń (do Iwanowa) naczelnik jednego z obozów, z prośbą o danie wagonów.

A więc: 12 lipca. Tymczasem z przedstawienia sytuacji na tym odcinku frontu wynika jasno, że nie tylko 12 lipca, ale jeszcze 13 i 14, a prawdopodobnie i 15 lipca, obozy „specjalne” można było ewakuować, a jeżeli nie pociągami, to marszem pieszym, bez żadnych trudności. Obozy te mogły zupełnie łatwo w ciągu jednego dnia osiągnąć Smoleńsk, po czym miałyby dość czasu na dalszą, choćby bardzo wolną ewakuację w kierunku Moskwy, pod osłoną wojsk toczących bitwę o Smoleńsk.

Z przykładów, które zacytowane są w rozdziale VII, wynika że ewakuacja więzień z innych miejscowości odbywała się w znacznie nieraz trudniejszych warunkach i okolicznościach...

 

              WSZELKA KORESPONDENCJA USTAŁA...

Poza tym fakt, że jeńcy polscy zgładzeni zostali już na wiosnę roku 1940, a nie jesienią 1941, że zatem nie mogli być widziani przy robotach szosowych pod Smoleńskiem jeszcze w lipcu i później roku 1941 przez wymienionych w komunikacie świadków – wskazuje okoliczność, że rodziny tych oficerów, którzy pierwotnie siedzieli w obozie w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie i których zabrano z tych obozów wiosną 1940 roku, przestały otrzymywać odtąd wszelkie od nich wiadomości. Natomiast otrzymały liczne listy, zwrócone przez pocztę sowiecką, z nadrukiem: RETOUR-PARTI.

Rotmistrz Czapski (patrz: Wspomnienia Starobielskie) stwierdza, że garstka jeńców polskich, która pozostała przy życiu i przewieziona została do obozu w Griazowcu, otrzymywała listy z kraju, w których osoby zainteresowane wypytywały się gorączkowo o los tych oficerów, z którymi przed wiosną roku 1940 jeszcze utrzymywały korespondencję, a która teraz ustała całkowicie.

To samo stwierdzają osoby z Polski. Rodziny tych jeńców nie otrzymały żadnych od nich listów po maju 1940 roku.

Gdyby zaś wymienieni oficerowie znajdowali się przy życiu, to aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej nie istniała żadna przeszkoda w utrzymywaniu podobnej jak dawniej korespondencji, chyba wyraźny zakaz ze strony władz sowieckich. Ale o zakazie takim nie wspominają żadne źródła sowieckie, ani komunikat Komisji Specjalnej. Wręcz przeciwnie, komunikat sowiecki twierdzi, że przy zwłokach znaleziono rzekomo listy z datą o wiele późniejszą niż kwiecień 1940. Fakt ten jest znamienny. Z jednej strony dlatego, że najbardziej autorytatywne źródło stwierdza, iż zakazu korespondencji nie było, z drugiej zaś stoi to w oczywistej sprzeczności z faktem, że korespondencja ustała. Powstaje więc pytanie, skąd w takim razie Komisja sowiecka doszła do posiadania listów wymienionych w punktach 1), 2), i 3) rubryki Dokumenty znalezione przy zwłokach? W sposób bardzo prosty. Listy wymienione w punkcie 1) i 2) są to przesyłki wysłane z Polski. Poczta skierowała je zapewne do NKWD i tu zostały zatrzymane. Również autentyczny może być list Stanisława Kuczyńskiego, napisany 20 czerwca 1941 roku, a nie wysłany. Jak wiadomo bowiem, rtm. S. Kuczyński nigdy nie był w Kozielsku. Był w Starobielsku, ale zabrano [go] stamtąd już w grudniu 1939 r., [i] nikt go więcej potem nie widział. Zapewne osadzony został w więzieniu śledczym, a następnie stracony indywidualnie. Wszystkie jego rzeczy, a więc i nie wysłany list, znalazły się również w posiadaniu NKWD. Stąd łatwo było, przy metodach stosowanych przez tę instytucję, przewieźć te trzy listy do Katynia i podsunąć je zwłokom, albo... po prostu tylko  zacytować.

Ale o tym, że wszelka korespondencja ustała, potwierdza jeszcze okoliczność następująca.

Zdrowy rozsądek wskazuje, że Niemcy po prostu nie ważyliby się na „prowokację” (o której mówi komunikat sowiecki) i rozgłaszanie, że jeńcy zamordowani zostali wiosną roku 1940, gdyby istniała obawa, że wiele tysięcy rodzin tych jeńców posiada od nich listy z datą późniejszą niż wiosna roku 1940! Albowiem rodziny te byłyby świadkami, zaś listy przez nich posiadane stałyby się dowodami tak dalece kompromitującymi twierdzenia niemieckie, iż propaganda przez nich rozpętana w r. 1943, obróciłaby się przeciwko nim samym. Można by wprawdzie założyć przypuszczenie, że Niemcy potrafiliby na terenie przez nich okupowanym zmusić do milczenia rodziny jeńców, ze względu jednak na ich znaczną ilość (około 15 tysięcy rodzin jeńców) byłaby to procedura wielce utrudniona i ryzykująca możliwością, że niektóre spośród osób zainteresowanych wyemigrowały lub zostały deportowane do Rosji jeszcze przed okupacją niemiecką, że inne zbiegną zagranicę lub w inny sposób doprowadzą do ujawnienia fałszu, ogłaszając rewelację w postaci listów późniejszych niż maj roku 1940!

 

         LICZNE OBŁAWY NA JEŃCÓW POLSKICH”

Komunikat sowiecki zawiera między innymi ustęp następujący:

Obecność jeńców wojennych Polaków jesienią 1941 r. w okolicy Smoleńska potwierdza również fakt przeprowadzenia przez Niemców licznych obław na jeńców wojennych, którzy uciekli z obozu.

W dalszym ciągu przytacza zeznania rzekomych "świadków" o obławach, które przybrały charakter masowy specjalnie w poszukiwaniu jeńców Polaków. Wynikałoby z tego, że wielu jeńców Polaków uciekło z obozów, które pozostawili bolszewicy, a przejęli Niemcy. Jak wiadomo, w tym okresie teren zaplecza frontu niemieckiego nie był przez Niemców dostatecznie opanowany i kontrolowany. Szerzyła się partyzantka. Całe rejony były przez nią zajęte. Obszerne lasy dawały dobre schronienia.

O sytuacji na zapleczu niemieckim w rejonie Smoleńska w ten sposób pisze urzędowy organ sowiecki „Izwiestija”:

Pomimo tego, że lepsi synowie Smoleńszczyzny poszli w szeregi Armii Czerwonej, wiele tysięcy dzielnych patriotów-partyzantów porwało za broń na wezwanie towarzysza Stalina, by gromić pułki niemieckie bez pardonu. Partyzanci śledzili za wrogiem dniem i nocą; bili Niemców we wsi w miastach, niszczyli ich u przepraw rzecznych, rozprawiali się z nimi na drogach leśnych, dokonywali śmiałych, heroicznych napadów na tyłach wroga, wysadzali mosty i składy.

A po wkroczeniu Armii Czerwonej:

... ludzie wyszli z lasów, jam, ziemianek...

M. Isakowskij: Na Smoleńszczyźnie. „Izwiestija” Nr 224, z 22.IX.1945)

Trudno więc przypuścić, aby obracając się w tak łatwym do ucieczki terenie, żadnemu oficerowi polskiemu z liczby tych, którzy rzekomo uciekli z rzekomych obozów, nie mogło się udać przedostać do kraju, do innych rejonów, wreszcie przez front do Rosji i następnie do armii formowanej tam przez generała Andersa. Tymczasem ani jeden wypadek taki nie jest znany. Nie istnieje ani jeden oficer polski na świecie, który mógłby zeznać: „Byłem latem roku 1941 w obozie jenieckim pod Smoleńskiem i zostałem zagarnięty przez Niemców”.

Nieprawdę oczywistą, zawartą w Komunikacie sowieckim, przygważdża Iwan Kriwoziercew, który stwierdza, że żadnych obław na jesieni roku 1941 Niemcy nie organizowali w ogóle, a na Polaków w szczególe, których tam nigdy nikt nie widział i widzieć nie mógł, bo ich tam nie było.

 

               ŚWIADKOWIE SOWIECCY

Inaczej przedstawia sprawę Komunikat sowiecki. Z treści jego wynika, że nie jeden tylko Wietosznikow i Iwanow, ale bardzo liczni świadkowie widzieli jeńców polskich, o czym wspomniał już wyżej, a czego potwierdzenie znajdujemy w dalszym ciągu Komunikatu Komisji sowieckiej. Czytamy w nim mianowicie:

Obecność jeńców wojennych Polaków w obozach obwodu Smoleńskiego potwierdzają zeznania licznych świadków, którzy widzieli tych Polaków w pobliżu Smoleńska podczas pierwszych miesięcy okupacji do września 1941 roku włącznie.

Dalej zaś [następują] zeznania niejakiej Saszniewej, która widziała jeńców polskich, pracujących na szosach w ciągu 1940-1941 roku, a następnie, w następnych rozdziałach, jeszcze kilku świadków na ten temat. Całą zaś sprawę Komunikat ujmuje w tym duchu, jakby fakt istnienia obozów jeńców polskich i ich pracy na szosie był notorycznie znany i powszechnie wiadomy. Fakt ten jeszcze bardziej pogłębia  sprzeczność z oświadczeniami dostojników sowieckich (patrz wyżej) i wykazuje całą absurdalność twierdzeń Komisji sowieckiej, jak również dowodzi, że wymienione w charakterze świadków osoby powiedziały nieprawdę.

Na temat „świadków” w Sowietach, zeznających w sprawach państwowych, należy powiedzieć to samo, cośmy już powiedzieli o członkach Komisji, a mianowicie że brak wolności w wypowiadaniu własnego sądu przez obywateli sowieckich jest notorycznie znany. Pod tym względem reżim sowiecki jest jedynym w swoim rodzaju i wyklucza wszelką możliwość, aby człowiek pozostający w zasięgu jego władzy mógł złożyć jakiekolwiek oświadczenie niezgodne z wymogami ich władzy. Ogromna ilość środków i sposobów, jakie się w tym względzie stosuje wobec obywateli sowieckich, nie może być oczywiście przedmiotem rozważań niniejszych (patrz załącznik Nr 16). Iwan Kriwoziercew przytacza charakterystyczne szczegóły, świadczące, że władze sowieckie jeszcze przed ponownym zajęciem Smoleńska przygotowały się do odpowiedniego „obrabianie” świadków katyńskich i dlatego rozwinęły akcję za ich pozostawieniem na miejscu, celem dostania w swe ręce. Niewątpliwie też głuchota Kisielewa i jego złamana ręka powstały w tym pierwszym okresie po wkroczeniu władz NKWD. Poza wszystkim należy dodać jeszcze, że świadkowie figurujący w komunikacie komisji sowieckiej są w znacznym stopniu tymi samymi świadkami, [36] którzy wobec komisji niemieckiej i międzynarodowej komisji lekarskiej, jak też wobec licznych innych osób zwiedzających groby w Katyniu, zeznali  coś wręcz odwrotnego.


 SIERPIEŃ-WRZESIEŃ CZY WRZESIEŃ-GRUDZIEŃ

Kto jednak uważnie przestudiował komunikat sowiecki, dojść mógł do wniosku, że i sama „Komisja Specjalna” odniosła się do zeznań wymienionych w jej komunikacie świadków z dużym lekceważeniem, bądź też nie dała im wiary. A oto dlaczego.

Świadek Fatkow zeznał, że obławy na jeńców polskich, urządzone przez Niemców, ustały całkowicie po wrześniu...

Świadek Aleksiejewa stwierdza, że Niemcy dokonywali egzekucji w końcu sierpnia...

Świadkowie, taż sama Aleksiejewa i koleżanki jej, Michajłowa i Konachowskaja, na których to zeznaniach opiera się cała wersja o tajemniczym „Sztabie 537 Batalionu Roboczego”, stwierdziły wspólnie i zeznały, że jeńcy polscy rozstrzelani zostali w miesiącach sierpniu-wrześniu,

Świadek, astronom Bazilewskij, opowiada o swej rozmowie  z  niejakim  Mienszaginem,  odbytej na początku września, a następnie, „w jakieś dwa tygodnie po wyżej opisanej rozmowie”, Mienszagin powiedział: „Z nimi [to znaczy z Polakami] zrobiono już koniec”.  Wynika zatem z tego, że już około 15 września wszyscy jeńcy polscy mieli być rzekomo rozstrzelani. Ale należy wziąć pod uwagę, że komunikat sowiecki upiera się przy cyfrze 11.000 jeńców rozstrzelanych w Katyniu i powołuje się na zeznania innych świadków, którzy stwierdzają, że jeńców tych sprowadzano do Kozich Gór „w niewielkich grupkach po 20-30 osób”. Zarówno z ogólnej ilości jeńców, jak powolnego tempa ich rozstrzeliwania, należy wnioskować, że większość [37]  ich rozstrzelano w każdym razie przed 15 września i w każdym razie również w sierpniu. I oto mimo wszystkich tych zeznań świadków, bardzo wyraźnych i jednoznacznych, komunikat komisji sowieckiej, w sposób wysoce lekceważący przechodzi nad nimi do porządku dziennego i stwierdza w orzeczeniu:

...rozstrzelanie to nastąpiło w okresie około 2 lat temu, to znaczy w miesiącach między wrześniem a grudniem.

Sprzeczność tego orzeczenia z zeznaniem świadków pogłębia jeszcze bardziej fakt, że niektórzy z nich wyraźnie stwierdzili, iż rozstrzelania dokonane zostały w sierpniu (o którym orzeczenie nie wspomina wcale), natomiast żaden z liczby stu nie wskazał na październik, listopad lub zgoła grudzień...

Ale sprzeczność tego orzeczenia wydaje się jednocześnie tajemniczą, jeżeli się zważy, że ani tekst komunikatu, ani orzeczenie biegłych, w najmniejszym stopniu nie tłumaczy i nie wyjaśnia, dlaczego właśnie te trzy miesiące, o których nie wspomina żaden z świadków, należy uważać za możliwy termin rozstrzelania jeńców polskich... Natomiast wyklucza miesiąc  sierpień!

Pozorna ta zagadka nie jest jednak trudna do rozwiązania, jeżeli się przywoła na pamięć znane dosyć powszechnie fakty.

Mianowicie wersja sowiecka, od początkowych swoich komunikatów radiowych począwszy, upierała się przy terminie sierpień-wrzesień 1941 roku, kiedy to rzekomo Niemcy mieli rozstrzelać jeńców polskich. Ponieważ należy wnioskować, że komunikat komisji przygotowany był zawczasu, zanim Komisja ta zjechała do Katynia, i zeznania „świadków” wyreżyserowane z góry, więc też i termin sierpień-wrzesień utrzymany był w całej rozciągłości.

Zaszła jednak okoliczność nieprzewidziana: oto dziennikarze zagraniczni, którym zezwolono asystować w okresie pobytu komisji w Katyniu, zwrócili uwagę, że zwłoki poubierane są w ciepłą, zimową odzież. Stwierdzenie tego faktu i pytania skierowane na ten temat do członków komisji wywołały duże zamieszanie wśród obecnych Rosjan. Wiadomym jest bowiem, że odzież taką nosić jeszcze można w okolicach Smoleńska w ciągu kwietnia, gdy tam przeciętnie biorąc jest zimno, co by raczej potwierdzało wersję niemiecką o terminie mordu, natomiast odzieży zimowej nikt nie nosi pod Smoleńskiem w sierpniu, gdy jest tam ciepło, a nawet gorąco!

Początkowo usiłowano tłumaczyć korespondentowi, że klimat pod Smoleńskiem jest nader zmienny... Gdy wersja ta przyjęta została sceptycznym milczeniem, uratowano sytuację w ten sposób, że w orzeczeniu biegłych usunięto miesiąc sierpień, a zastąpiono go miesiącami późnej jesieni i grudnia. Najoczywiściej jednak nie podobna już było zmienić w ostatniej chwili tekstu zeznań świadków, których autentyczność podważona została w ten sposób przez samą komisję sowiecką!

 

              SPRAWA DOKUMENTÓW

Wszystkie jednak przytoczone powyżej argumenty stanowią jedynie o ubocznych okolicznościach obciążających stronę sowiecką zarzutem popełnienia zbrodni mordu katyńskiego.

Czy istnieje jednak okoliczność wskazująca bezpośrednio na sprawców czynu?

Badanie morderstwa katyńskiego nie jest poszukiwaniem bezwzględnie nieznanych sprawców. Najbardziej obiektywny sędzia czy obserwator nie znajduje się w pozycji detektywa, który nie wie nic i zaczyna od podejrzewania każdego. Takie bowiem masowe morderstwo mogło być dokonane tylko przez wielki aparat, dysponujący środkami wielkimi, aparat, który w ten czy inny sposób dostał kilka tysięcy zamordowanych ofiar pod swoją władzę, jednym słowem organizacja państwowa.

A zatem sprawcą mordu jest państwo, które w chwili jego popełnienia sprawowało władzę na tym terenie. Mówiąc inaczej: termin dokonania zbrodni wskazuje nam jednocześnie sprawcę.

Zbrodnia została wykryta. Kto jest sprawcą zbrodni? Na to pytanie odpowie automatycznie termin zbrodni.

A cóż się okazało na miejscu zbrodni? Oto że dla ustalenia tego terminu nie konieczne jest przyznanie [się] przestępcy, ani zeznania bezpośrednich świadków zbrodni, ani nawet ekspertyza lekarska i szereg innych okoliczności.

Zamordowani mieli przy sobie świadectwo swego personalnego życia, ograniczonego czasem, w postaci dokumentów, listów, kwitów, pamiętników i itp. przedmiotów, a przede wszystkim gazet, gazet z wyraźnie określonym terminem... Każdy człowiek nosi przy sobie zazwyczaj takie dowody, które posiadają swój wyraz i łączne z nim życie, a więc jego początek i koniec. O ile jednak w odniesieniu do jednostki, dokumenty takie mogą mieć charakter poszlaki zaledwie, przy ustalaniu terminu śmierci człowieka  o tyle w odniesieniu do masy ludzi, do przeszło czterech tysięcy, nabierają cech dowodu, w chwili gdy ich masowa obecność jest absolutnie oczywista.

A więc życie tysięcy ofiar katyńskiego mordu, odczytane z dokumentów przy nich znalezionych, wyraźnie, w sposób nie budzący najmniejszej wątpliwości, w sposób zupełnie dla zdrowego sensu oczywisty  urywa się i nie sięga poza maj 1940.

A w maju roku 1940 władzę na terenie Katynia sprawowało państwo sowieckie.

Można się uciekać do formuł prawniczych i dyskutować na temat dowodów bezpośrednich i pośrednich, pozytywnych i negatywnych, tym niemniej fakt pozostanie faktem, że ujmując rzecz życiowo i uczciwie, gwałtowne urwanie się korespondencji i ta ogromna ilość gazet, z daty: wiosna r. 1940, znalezionych przy trupach, z jednej strony, a brak jakichkolwiek dokumentów z datą późniejszą, w tej liczbie i gazet, w ciągu półtora następnego roku obfitującego w doniosłe wypadki, z drugiej strony, stanowi dowód niezbity.

Jakże się wobec tego niezbitego dowodu zachowuje państwo sowieckie? Zasłania się Komunikatem Komisji Specjalnej, który usiłuje te wszystkie dowody nie tyle obalić, ile niejako je przeskoczyć. W tym celu konstruuje nową legendę o sfałszowanych dokumentach, traktując ją jednocześnie w sposób możliwie lakoniczny. Komunikat sowiecki głosi:

 

Obok poszukiwań „świadków” przystąpili Niemcy do odpowiedniej obróbki mogił w lesie katyńskim: do usunięcia z odzieży zamordowanych przez nich jeńców wojennych Polaków wszelkich dokumentów, oznaczonych dniami późniejszymi niż kwiecień 1940 roku, to znaczy po terminie, w którym zgodnie z niemiecką wersją prowokacyjną Polacy zostali rozstrzelani przez bolszewików; do usunięcia wszelkich dowodów rzeczowych, które mogły tę prowokacyjną wersję obalić.

Dochodzenie przeprowadzone przez Komisję Specjalną wykazało, że w tym celu Niemcy posługiwali się jeńcami Rosjanami w liczbie 500 osób, specjalnie dobranymi z obozu jeńców wojennych nr 126.

 

    GDZIE SĄ GROBY TYCH 500 JEŃCÓW?

Następnie Komunikat narzuca twierdzenie, że wszyscy ci jeńcy sowieccy, którzy zajęci byli przy wydobywaniu zwłok, wyciąganiu im dokumentów, wsadzaniu nowych i itp. zostali przez Niemców rozstrzelani. Gdzie? O tym komunikat sowiecki milczy. W takim razie gdzie zostali zakopani? Też nie wiadomo. Mimo iż byłby to ważny przyczynek do wyświetlenia sprawy w myśl wersji sowieckiej, mimo iż władze sowieckie panują w terenie i posiadają w swym rozporządzeniu doskonały aparat wywiadowczy, nie są w stanie ustalić, gdzie zostało zakopanych 500 żołnierzy sowieckich!

Nasuwa to przekonanie, iż cała historia z tymi 500 jeńcami bolszewickimi jest zwykłym wymysłem. [38]

Komunikat przytacza szereg świadków, którzy stwierdzają, że 500 jeńców było zabranych z obozu nr 126, ale nie podają celu, w jakim ich zabrano, co robili ci jeńcy, co się z nimi stało? Jeńcy oczywiście zabrani być mogli z obozu nr 126, ale gdzież jest świadectwo, że zatrudnieni zostali przy odkopywaniu trupów, fałszowaniu przez Niemców dokumentów, a następnie rozstrzelani?

 

        JEDYNY ŚWIADEK MOSKOWSKAJA

Otóż cała konstrukcja, dotycząca najważniejszej części okoliczności mającej przekonać cały świat o niewinności sowieckiej, opiera się na jednym, jedynym świadku, niejakiej Moskowskiej. Komunikat sowiecki podaje:

Dokąd w rzeczywistości skierowano 500 radzieckich jeńców wojennych z obozu nr 126  wynika z zeznań świadka Moskowskiej.

Obywatelka Moskowskaja Aleksandra Michajłowna, która mieszkała na przedmieściu miasta Smoleńska i w okresie okupacji pracowała w kuchni jednego z oddziałów wojskowych, złożyła 5 października 1943 roku podanie do Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do ustalenia i zbadania zbrodni okupantów niemieckich, w którym to podaniu prosiła o przesłuchanie jej, gdyż ma do złożenia ważne zeznanie.

Komunikat sowiecki nie podaje bliższych danych personalnych świadka, jej adresu, kontentując się określeniem, że mieszkała na „przedmieściu Smoleńska”. Ten lakoniczny sposób potraktowania osoby głównego świadka przez Komisję sowiecką już budzi niejakie podejrzenia.


 ZEZNAWAŁ W MARCU, CO BYŁO W KWIETNIU...

W dalszym jednak ciągu po zapoznaniu się z treścią zeznań Moskowskiej, dowiadujemy się, że ona sama osobiście nic nie wiedziała, a jedynie ma do powtórzenia, co mówił jej niejaki Jegorow, który w końcu przepadł bez wieści.

Ten ustęp komunikatu zasługuje na specjalną uwagę. Brzmi, jak następuje:

Wezwana przez Komisję Specjalną [Moskowskaja] opowiedziała, że w marcu 1943 roku przed pójściem do pracy weszła po drzewo do swojej szopy, znajdującej się na podwórzu nad brzegiem Dniepru, i zastała w tej szopie nieznajomego człowieka, który okazał się rosyjskim jeńcem wojennym.

„... z rozmowy z nim dowiedziałam się rzeczy następującej: nazwisko Jegorow Mikołaj, leningradczyk. Od końca roku 1941 trzymany był przez cały czas w niemieckim obozie jeńców wojennych nr 126 w Smoleńsku. Na początku marca 1943 roku został on z partią jeńców wojennych, liczącą kilkaset osób, wysłany z obozu do lasu katyńskiego. Tam kazano im, w tej liczbie również Jegorowowi, rozkopywać mogiły, w których znajdowały się trupy w mundurach polskich oficerów, wyciągać te trupy z dołów i wyjmować z ich kieszeni dokumenty, listy, fotografie i wszystkie inne rzeczy...

Rzeczy, dokumenty i listy, wyjmowane z odzieży, która była na trupach, przeglądali oficerowie niemieccy. Potem oficerowie kazali jeńcom część papierów wkładać z powrotem do kieszeni trupów, pozostałe zaś rzucali na stos wyjętych w ten sposób rzeczy i dokumentów, które potem palono.

Prócz tego Niemcy kazali wkładać do kieszeni trupów oficerów polskich jakieś papiery, które wyciągali z przywiezionych ze sobą skrzynek czy waliz (dokładnie nie pamiętam). Wszyscy jeńcy wojenni przebywali na terenie lasu katyńskiego w strasznych warunkach pod gołym niebem i pod wzmocnioną strażą...

Na początku kwietnia 1943 roku wszystkie roboty przewidziane przez Niemców zostały jak widać zakończone, przez trzy dni bowiem nikogo z jeńców nie zmuszano do pracy... Nagle wśród nocy wszystkich ich bez wyjątku zbudzono i dokądś poprowadzono...”

W dalszym ciągu Moskowskaja powtarza opowiadanie Jegorowa o rozstrzeliwaniu jeńców sowieckich, o tym jak jemu osobiście udało się uciec.

Moskowskaja zakańcza swe zeznanie: że następnego wieczoru, gdy wróciła do domu, dowiedziała się, że przechowywany przez nią Jegorow został ujęty przez Niemców i zginął bez śladu.

Ten ustęp komunikatu zasługuje na specjalną uwagę ze względu na zestawienie dat. Zawiera bowiem zdanie, na stronicy 21 oryginalnego wydawnictwa: „opowiedziała, że w marcu 1943 roku... zastała nieznajomego człowieka...”  itd., [a] następnie o kilkanaście wierszy dalej, na stronicy 22, przy powtarzaniu słów Jegorowa: „Na początku kwietnia 1943 roku wszystkie roboty...”

Z zestawienia tych słów wynika, że Moskowskaja w marcu 1943 roku rozmawiała z Jegorowem, który jej opowiadał, co się działo w... kwietniu tego 1943 roku...

Ale wyłącznie i tylko na słowach Jegorowa, powtórzonych przez Moskowskają, opiera się twierdzenie Komisji Sowieckiej, jak Niemcy usunęli z trupów dokumenty oznaczone datą późniejszą niż kwiecień 1940 roku.

 

 CZY DOKUMENTY MOGŁY BYĆ SFAŁSZOWANE

Gdyby jednak mimo wszystko przyjąć, że Niemcy w marcu 1943 roku odkopali pomordowane przez siebie ofiary, aby usunąć a ich odzieży wszelkie dokumenty z datą późniejszą niż kwiecień 1940 roku, aby je później zaraz [zniszczyć], że w tym samym i w następnych miesiącach demonstrowali [je] przed licznymi delegacjami, to po pierwsze musiały powstać ślady tej pracy tak na zmasowanym wyglądzie zwłok, jak i na odzieży pomordowanych. Śladów takich nie było, jak to stwierdziłem osobiście, oraz liczni świadkowie, znawcy i eksperci.

W dalszym ciągu wyłania się sprawa gazet, które zamordowani posiadali przy sobie w większej ilości. A obecność i charakter użytkowania tych gazet przez jeńców, unicestwia w sposób kategoryczny możliwość zabiegu, który władze sowieckie imputują Niemcom, a tym samym przekreśla ostatecznie możliwość sfałszowania dokumentów znalezionych na trupach w roku 1943 (patrz rozdział XIV).

Zarówno relacje naocznych świadków, którzy dziś znajdują się na wolności i mogą zeznać w każdej chwili, jak również zdrowy sens wykazują, iż absolutną niemożliwością było w przeciągu marca, jak to chce Komunikat sowiecki, w dodatku w okresie mrozu, śniegu i stwardniałej ziemi, zrewidować rzekome 11 tysięcy trupów, pozostających w grobie od lat, sprasowanych wzajemnie, zlepionych między sobą mazią i klejem trupim, poodpinać i pozapinać im z powrotem kieszenie, które do takiego zabiegu się nie nadawały, wyjąć niektóre dokumenty, przejrzeć, przeczytać, niektóre z nich powsadzać z powrotem, łącznie z nowo przywiezionymi  itd.

Gdyby jednak wbrew oczywistemu zdrowemu sensowi uznać zabieg podobny za teoretycznie możliwy, to pozostawiłby po sobie, jak to już wyżej zaznaczyliśmy, ślady tak dalece szyte białymi nićmi, iż trudno nawet wyobrazić sobie, aby rząd niemiecki na widowisko takie mógł zwozić w licznych wycieczkach gości zagranicznych, Polaków z kraju i nawet zapraszać Międzynarodowy Czerwony Krzyż z Szwajcarii, ryzykując skompromitowanie się swej propagandy i skandal na rozmiar światowy, który w opinii tego świata mógłby wypaść na korzyść Związku Sowieckiego.

Ze wszystkich tych rozważań wynika jednoznacznie, że wersja sowiecka, zawarta w komunikacie komisji specjalnej, nie może odpowiadać prawdzie i jest świadomie spreparowanym fałszem.


DLACZEGO MARZEC-KWIECIEŃ 1940,

A NIE CZERWIEC 1941

Do powyższych rozważań dodać należy czysto rozumowe przedstawienie następujących okoliczności.

Władze sowieckie cofając się przed napierającymi wojskami niemieckimi zabierały wszystkich bez wyjątku jeńców wojskowych i więźniów cywilnych, a tych których zabrać nie mogli – mordowali (patrz rozdział VII). Dokumenty i relacje zebrane w tej sprawie z jednej strony przemawiają przeciwko wersji sowieckiej o rzekomym pozostawieniu pod Smoleńskiem obozów jeńców polskich, z drugiej strony nasuwają pytania.

Dlaczego Niemcy, gdyby to istotnie oni, jak chce wersja sowiecka, wymordowali oficerów polskich pod Smoleńskiem na jesieni roku 1941, a wiedząc bez wątpienia o metodzie uprowadzania jeńców i więźniów przez bolszewików, tudzież stykając się z nią na ich drogach odwrotu  nie wyzyskali tej wiadomości i nie ogłosili, że oficerowie polscy w Katyniu wymordowani zostali przez bolszewików nie w marcu-kwietniu 1940, a powiedzmy w czerwcu 1941?  Po pierwsze, prawdopodobieństwo takiej wersji, jeżeli by chodziło o zatarcie śladów własnej zbrodni, byłoby większe. Po drugie, usunęło by cały szereg mogących się nasuwać sprzeczności i dowodów rzeczowych wynikających z półtorarocznej jeszcze egzystencji tych oficerów. Po trzecie, zbliżywszy w ten sposób terminy rzekomego i faktycznego wykonania zbrodni, unikało się ryzyka dyskusji na temat stanu zwłok i innych świadectw z dziedziny sądowo lekarskiej.

Były to okoliczności tak ważne, iż gdyby Niemcy istotnie wymordowali oficerów polskich w jesieni 1941 roku, a tylko zrzucili następnie winę na bolszewików  wszystko przemawiało za ustaleniem przez nich daty lata 1941 roku, a nie daty wiosny 1940!

Na tle tak przedstawionego rozumowania wysunięcie przez Niemców dowolnej daty marzec-kwiecień 1940 roku, byłoby więcej niż lekkomyślnością, nota bene lekkomyślnością nie tyle niczym nie uzasadnioną, ale absolutnie nie zrozumiałą u tych Niemców, wyspecjalizowanych również ze swej strony w masowych mordach.

Ale w sprawie mordu katyńskiego Niemcom nie potrzebna była konstrukcja sztucznego zacierania śladów, ponieważ tej zbrodni dokonali nie oni, a  bolszewicy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ III

 

ZAŁĄCZNIKI

 

[Nie przedrukowuję tutaj wszystkich załączników książki Mackiewicza o Katyniu. Powszechnie znane a obszerne objętościowo, identyczne załączniki można znaleźć w różnych książkach o Katyniu, zwłaszcza w Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów. Jeśli załącznik nie został tutaj przedrukowany, ograniczono się tylko do podania źródła, w którym czytelnik odnajdzie cytowany przez autora załącznik.  – Uwaga wydawcy ]

 

Załącznik nr 1        


ANGLIA ODMAWIA DEKLARACJI W SPRAWIE

POLSKO-SOWIECKIEJ

Z noty Zastępcy Dyrektora Wydziału Politycznego francuskiego MSZ w sprawie okrucieństw sowieckich w Polsce z dnia 18 maja 1940.

Ambasador angielski zawiadomił Wydział Polityczny, iż Rząd Polski zaproponował Rządowi Brytyjskiemu opublikowanie wspólnej angielsko-francusko-polskiej deklaracji, protestującej przeciwko okrucieństwom dokonanym przez Sowiety w Polsce.

Foreigne Office uważa ogłoszenie podobnej deklaracji w obecnej sytuacji za niewskazane, ponieważ nie będzie ona miała żadnego praktycznego znaczenia, z drugiej zaś strony wywołać może skutki niekorzystne z punktu widzenia politycznego.   [39]

 

Załącznik nr 2


AGRESYWNY CHARAKTER DZIAŁAŃ SOWIECKICH

W POLSCE W ŚWIETLE ŹRÓDEŁ MOSKIEWSKICH.

Zaczepny charakter działań wojennych Armii Czerwonej w Polsce potwierdzają źródła sowieckie. W pierwszą rocznicę najazdu na Polskę, dnia 17.IX.1940 roku „Krasnaja Zwiezda” (nr 210) opublikowała artykuł, w którym między innymi pisze:

Minął rok, gdy oddziały Armii Czerwonej przekroczyły granicę Polski. Do historii czynów bojowych Czerwonej Armii na zawsze zostaną wpisane zwycięstwa pod Grodnem, Lwowem, huraganowe przełamanie i rozbicie warownego ośrodka Sarny, uderzenie na wroga pod Baranowiczami, Dubnem,  Tarnopolem itd. ...Szybkość paraliżowała opór przeciwnika. W przeciągu 12-15 dni nieprzyjaciel był zupełnie rozbity... W tym okresie przez jedną tylko grupę wojsk frontu ukraińskiego wzięto do niewoli: 10 generałów, 52 pułkowników, 5131 oficerów, 4096 podoficerów i 181.228 szeregowych...

W tymże numerze zamieszczony jest drugi artykuł podpisany przez niejakiego Kożewnikowa, oskarżający Polskę o wywołanie wojny z Niemcami... Wspominając bitwę o Grodno konstatuje [się], że Armia Czerwona wzięła do niewoli: 66 oficerów i 1477 szeregowych.

 

Załącznik nr 3


ŻOŁNIERZE POLSCY W NIEWOLI SOWIECKIEJ.

Na podstawie ogromnej ilości relacji Referat Historyczny Kancelarii A.P.W. opracował w całokształcie historię jeńców polskich w Sowietach. Z pracy tej podajemy niektóre wyjątki:

Przeżycia żołnierzy polskich w niewoli sowieckiej ze względu na swój zupełnie wyjątkowy charakter należą nie tyle do historii wojny polsko-sowieckiej, ile do dziejów martyrologii narodu polskiego. Los jeńców polskich w ZSRR od września 1939 r. nie ma odpowiedników w historii. Sowiety nie uznają konwencji genewskiej z r. 1929, wychodząc z założenia, iż postanowienia państw kapitalistycznych wkraczające w dziedzinę etyki, nie mają żadnej wartości.

Przy wzięciu do niewoli żołnierzy polskich bolszewicy natychmiast dokonywali podziału na oficerów i szeregowych, bynajmniej nie w celu traktowania oficerów zgodnie z art. 21 Konwencji Genewskiej, lecz po to aby wyłączyć niewątpliwych wrogów proletariatu. Do grupy oficerów dołączano często policjantów, żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, żandarmerię, straż celną i cywilnych sędziów i prokuratorów, oraz urzędników administracji państwowej.

Posądzenie szeregowego o posiadanie stopnia oficerskiego narażało na różne kary, bicie i tortury.

W tych obozach, gdzie oficerowie znajdowali się razem z szeregowymi, bolszewicy wyznaczali oficerów na roboty najbardziej przykre i połączone z upokorzeniem.

Posądzenie szeregowego o posiadanie stopnia oficerskiego było dla jeńca wojennego w ZSRR okolicznością obciążającą.

Jeńcy polscy w ZSRR, nie tylko oficerowie, ale i szeregowi, byli pozbawienie podstawowych praw, przysługujących każdemu jeńcowi, który nie jest przestępcą. Pod tym względem zwyczaje sowieckie są w rażącej sprzeczności z uchwałami genewskimi.

Przede wszystkim, wbrew art. 8 Konwencji Genewskiej, który nakazuje stronom wojującym o wszelkim wzięciu do niewoli powiadamiać w najkrótszym czasie stronę zainteresowaną, za pośrednictwem biur informacyjnych – władze sowieckie nie tylko nie powiadamiały nikogo, kto z żołnierzy polskich znajduje się w obozach jeńców, ale przeciwstawiły się wszelkim próbom ustalenia stanu faktycznego.

W tych warunkach ustalenie dokładnej liczby jeńców staje się niemożliwe. Dlatego też sprawa jeńców polskich w ZSRR do dnia dzisiejszego nie jest ostatecznie wyjaśniona, jeżeli chodzi o szczegóły.

Szczególnie ciężkie dla jeńców były dwa okresy. Pierwszy – to początki niewoli, kiedy wielkie masy żołnierzy polskich trafiły do zupełnie nieprzygotowanych obozów i przechodziły wyjątkową poniewierkę, połączoną z chronicznym głodem. Wówczas tylko zdrowi i silni mogli wyjść bez szwanku, natomiast ranni i chorzy umierali masowo. Przykładem może służyć obóz w Szepietówce, gdzie – „ze względu na brak dostatecznej ilości ustępów, wszędzie spotykano brudy, a liczni ranni i chorzy porzuceni na korytarzach, pomimo nadludzkich wysiłków polskich sanitariuszek, leżeli dosłownie w kale...”

Praca jeńców w ZSRR odbywała się w warunkach całkowicie sprzecznych z postanowieniami Konwencji Genewskiej. Przeznaczono do niej nie tylko jeńców zdrowych i fizycznie silnych (art. 27-30), lecz słabych i chorych. Dzień pracy wynosił niekiedy 16 do 18 godzin, odpoczynek niedzielny przeważnie nie istniał.

Konwencja Genewska w specjalnym rozdziale (art. 31-32) omawia pracę niedozwoloną, którą jest praca mająca związek z działalnością wojenną lub w warunkach niezdrowych i niebezpiecznych. Większość obozów jeńców polskich w ZSRR była przeznaczona do prac związanych z działaniami wojennymi.

Pięć wielkich zespołów obozów na terenie sowieckiego Zagłębia Donieckiego i w rejonie Krzywego Rogu było rozmieszczonych przy kopalniach rudy żelaznej i węgla.  Ruda i węgiel, wydobywane rękami żołnierzy polskich, szły do połowy roku 1941 do Niemiec. Na tym tle w obozie w Margańcu doszło do strajku, gdyż jeńcy nie chcieli pracować na korzyść Niemców.

Nie da się ustalić, ilu jeńców polskich zginęło w katastrofach w kopalniach sowieckich, ilu zostało inwalidami, gdyż władze sowieckie ukrywały stan umarłych i kalek.

Pierwsze obozy jeńców polskich, wziętych do niewoli przez oddziały Armii Czerwonej, powstały na terenie Polski i miały charakter prowizoryczny.

Okropne warunki obozów przejściowych wpływały na liczne ucieczki, które na terenie Polski były łatwe, jednak sporo żołnierzy wierzyło zapewnieniom bolszewików o zwolnieniu za kilka dni i czekało na przepustki.

Jeżeli chodzi o ruch większych grup jeńców w pierwszym okresie niewoli da się ustalić następujące kierunki. Z obozów na terenie Polski skierowano jeńców do Szepietówki, Kozielszczyny, Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa. Do innych obozów, jak np. do Putywla, Griazowca, Suzdala trafiały małe grupy. Pierwotnie w obozach umieszczano oficerów razem z szeregowymi choć w różnych barakach, potem zaczęto tworzyć obozy oficerskie, usuwając w październiku 1939 roku szeregowych z Kozielska i Starobielska. Szeregowi z Kozielska zostali przeważnie wywiezieni do Polski, gdzie powstały liczne drobne obozy. Ze Starobielska, Putywla i innych obozów skierowano szeregowych do kopalni węgla i żelaza na południu ZSSR. Policjanci, KOP, żandarmeria w znacznej ilości zostali wysłani do Ostaszkowa, który w roku 1919-1920 był już obozem jeńców Polaków.

W ten sposób ruch jeńców oficerów był jednokierunkowy: z zachodu na wschód, ruch zaś szeregowych był bardziej złożony: najpierw z zachodu na wschód, potem dla jednych droga powrotna, dla innych kierunek na południe, dla jeszcze innych – na północ. Pewna stabilizacja zaznaczyła się w końcu 1939 roku i trwała do wiosny 1940 roku. W tym czasie jeńcy pojedyńczo lub grupami byli przerzucani z miejsca na miejsce, ale stan ilościowy obozów nie ulegał zmianie. Natomiast z wiosną 1940 roku rozpoczęła się likwidacja obozów oficerskich i podoficersko-policyjnego (Starobielsk, Kozielsk, Ostaszków) oraz obozów w południowych okręgach górniczych (Jelenówka, Karakub, Krzywy Róg, Marganiec, Zaporoże).

Przeprowadzona na rozkaz Dowódcy Armii Polskiej na Wschodzie ankieta wśród byłych jeńców wojennych w ZSSR pozwoliła na ustalenie 138 obozów jenieckich.

Zarysy dziejów poszczególnych obozów siłą rzeczy zostały skreślone bardzo nierówno, zależnie od posiadanych danych wydobytych z ankiety. Pomimo te niedokładności i nieuniknione usterki ogólny obraz losu jeńców zarysował się zupełnie wyraźnie, rozmieszczenie zaś obozów dało się odtworzyć ze znaczną ścisłością.

Większość obozów, przeważnie małe liczebnie, znajdowała się na terenie Polski. Obozów tych, według posiadanych relacyj, było 90.

Na terenie ZSSR istniało 48 dużych, a niekiedy olbrzymich obozów, które były rozmieszczone na terenie trzech sowieckich republik: Ukraińskiej, Rosyjskiej i Komi ASSR.

Obozy na terenie największej sowieckiej republiki – rosyjskiej – były rozrzucone na olbrzymiej przestrzeni od centralnej Rosji (Małachówka pod Moskwą, Kozielsk, Suzdal i in.) do Murmańska. Obozy na terenie obłasti Archangielsk – Kotłas i Urdoma były organicznie związane z obozami w Komi ASSR.

Resztę stanowiły obozy przejściowe, obozy, w których jeńców nie zmuszano do pracy poza murami obozów, oraz inne, których charakteru nie dało się ustalić na podstawie posiadanych relacyj.

Relacje te nie dają odpowiedzi na podstawowe pytanie: ilu żołnierzy polskich dostało się do niewoli sowieckiej? Całkiem pewne cyfry, dotyczących ostatnich dni istnienia czterech obozów, z których wyszli pierwsi żołnierze Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR, są niewspółmiernie małe w stosunku do oficjalnych danych sowieckich, stwierdzają bowiem obecność mniej niż 10% wszystkich jeńców. Nasuwają one nowe pytania i wątpliwości.

 

Załącznik nr 4


TABELA TRANSPORTÓW Z KOZIELSKA

(wywożonych w kwietniu i maju 1940 r.) [40]

 

3 kwietnia               62 osoby         m.in. J. Niemczyński, Wojciechowski

4 kwietnia               302 osoby           

5 kwietnia               280 osób        Fryga, Burdziński, Westerski, Wołoszyn

7 kwietnia               92 osoby         generałowie: Bohaterewicz, Minkiewicz, Smorawiński, płk Stefanowski, mjr Solski

8 kwietnia               277 osób        Kruk, Zalasik

9 kwietnia               270 osób

11 kwietnia             290 osób        Wajda, Wajs, Bogusławski, Przygodziński, Iwanuszko, prof. Pieńkowski, Ulrichs, Skupień

12 kwietnia             204 osoby             Kotecki, Ochocki

15 kwietnia             150 osób                płk Pawlikowski, Bilewski

16 kwietnia             420 osób               kmdr Moszczeński, kpt. Trojanowski, Znajdowski, Sołtan

17 kwietnia             294 osoby             Roguszczak, [41] Liliental, Majewski

19 kwietnia             304 osoby         Jóźwiak, Handy, Leitgeber, Rumianek, Domania, Rzążewski

20 kwietnia             344 osoby             Kowalewicz, Prauza, Jabłoński, prof. Morawski, Paciorkowski

21 kwietnia             240 osób              dr Jakubowicz, kpt. Trepiak

22 kwietnia             120 osób              J. Zięcina  

26 kwietnia             160 osób   (odnalezieni w obozach Pawliszczew Bor i Griazowiec)

27 kwietnia             200 osób             

29 kwietnia             prof. Swianiewicz,  doc. Tucholski, por. Żółtowski, ppor. Korowajczyk

———————————————

Razem                4.309


W maju wywieziono ostatnie trzy transporty, a mianowicie:

10 maja                   50 osób

11 maja                   50 osób

12 maja                   95 osób

———————————————

 Razem                     195

Z tych 195 osób odnalazł się transport ostatni (95 osób), wywiezionych podobnie jak transport z 26 kwietnia do Pawliszczew Boru.

W sumie zatem z wywiezionych 4.504 osób odnalazły się jedynie dwa transporty – razem 255 osób, oraz kilka osób, wydzielonych w drodze z transportów.

Nie odnalazło się zatem:

z wywiezionych w kwietniu           4.149 osób

z wywiezionych w maju                   100 osób

 

 

Załącznik nr 5


CHARAKTERYSTYKA NIEKTÓRYCH

SPOŚRÓD ZAGINIONYCH

[fragment wspomnienia J. Czapskiego]

Wymieniony kilkakrotnie Józef Czapski, oficer, malarz, literat, więzień Starobielska, opisując następnie swe przeżycia i wrażenia, przytacza nazwiska i charakterystykę niektórych spośród współwięźniów, którzy zginęli bez wieści:

W samym Starobielsku było dziewięciu generałów: generał Stanisław Haller, generał Skierski, generał Łukowski, generał Franciszek Sikorski, generał Billewicz, generał Plisowski, generał Kowalewski i generał Piotr Skuratowicz. W Kozielsku było trzech generałów: generał Minkiewicz, generał Smorawiński i generał Bohaterewicz. Z nimi był też kontradmirał Czernicki. Z tych wszystkich generałów  dwóch tylko ocalało, generał Jarnuszkiewicz, przewieziony zimą 1939-1940 roku do Łubianki, i generał Wołkowicki, który był później z nami w Griazowcu. Około 800 pułkowników i podpułkowników, około 500 majorów, około 2.500 kapitanów, około 5.000 poruczników i podporuczników całkowicie zniknęło z wyżej wymienionych obozów.

W Starobielsku było nie mniej niż 600 oficerów wojsk lotniczych. W obydwu obozach nie mniej niż 800 lekarzy. W Kozielsku przebywał znany neurolog, profesor Pieńkowski, wraz z lekarzem przybocznym marszałka Piłsudskiego, dr Stefanowskim, neurolog prof. Mateusz Zieliński, prof. Jan Nelken, dr Wroczyński, uprzedni wiceminister zdrowia, rzadki wypadek połączenia intelektualisty z idealistą. Również prof. Godłowski, który był następcą prof. Rose w Wilnie, jako badacz kory mózgowej.

Spotkałem też w Starobielsku znanego chirurga warszawskiego dr Kołodziejskiego. Dr Kołodziejski był schwytany przez bolszewików we wrześniu 1939 r. w Brześciu nad Bugiem. Został on wtłoczony wraz z kilku setkami innych oficerów do towarowego wagonu. Wozy zostały zaplombowane i „pasażerowie” zostali powiadomieni, że pociąg zostanie wysłany do Warszawy. Zamiast tego po 20 dniach podróży odbytej w warunkach wprost urągających higienie, zaplombowane wagony przybyły do Starobielska. Również słynny warszawski chirurg, Levittoux, był między ofiarami. Pomiędzy mieszkańcami obydwu obozów znajdowało się około 50 profesorów polskich uniwersytetów, w tej liczbie prof. Morawski z warszawskiej Politechniki;  Tucholski, fizyko-chemik,, którego specjalnością były materiały wybuchowe i który bywał wykładowcą w Cambridge; Piotrowicz, sekretarz Krakowskiej Akademii Umiejętności, któremu zawdzięczamy wspaniałe wykłady z dziedziny historii polskiej, tajnie przez niego wygłaszane w obozie w Starobielsku. Byli tam również inż. Eiger, wiceprezes antynazistowskiej ligi w Polsce i dwóch redaktorów żydowskiego pisma „Nasz Przegląd”, którzy zdołali umknąć z okupowanej przez Niemców Polski. Zginęło 80% oficerów z Instytutu Badań nad uzbrojeniem, jak również 80% studentów Sekcji Uzbrojenia przy warszawskiej Politechnice, którzy służyli w wojsku. Żywa dusza nie wróciła z obsady wojskowego przeciwgazowego instytutu, którzy wszyscy z majorem Brzozowskim włącznie zostali wzięci do niewoli. Wiadomo o dwóch tylko osobach, które ocalały z pińskiej sekcji sztabu marynarki.

Chciałem wspomnieć tu nazwiska wielu, których dobrze znałem i oceniałem jako ludzi najwyższego poziomu umysłowego. Jednym z nich był Zygmunt Mitera, który był jedynym Polakiem, który otrzymał stypendium imienia Rockefellera i uzyskał amerykański dyplom inżyniera górniczego w Stanach Zjednoczonych.  Jego zapał naukowy równał się osobistemu czarowi. W swoim fachu był jedynym polskim ekspertem... Ten także, wyposażony w wyjątkowe zalety serca i umysłu, zginął wraz z innymi.

Z lekarzy chciałbym wspomnieć o doktorze Dadeju, znanym specjaliście chorób dziecięcych w Zakopanem (w polskim zimowym uzdrowisku). Był w Polsce dyrektorem wielkiego sanatorium dla gruźliczych dzieci. Na kilka lat przed wojną znany sowiecki profesor po wizycie w tym sanatorium, zapisał w książce szpitalnej następujące zdanie: „Chciałbym przenieść cały ten szpital wraz z jego personelem do Rosji Sowieckiej”. W 1931 r. ja towarzyszyłem w Zakopanem jednemu z najsłynniejszych, współczesnych historyków francuskich, Danielowi Halévy. Byliśmy również w tym szpitalu. Kiedy opuszczaliśmy ten zakład, Halévy powiedział: „Jeśliby taki szpital istniał w sowieckiej Rosji, cały świat by o tym wiedział. Jak to wytłumaczyć, że tak mało wiemy o waszych osiągnięciach?” Dr Dadej, który był duszą tego zakładu, wstąpił do wojska jako lekarz. Później pracował jako taki w październiku 1939 r. w Tarnopolu, po zajęciu tego miasta przez Czerwoną Armię. Pewnego dnia rozkazano jemu i jego kolegom być na specjalnym zebraniu w celu spisania ich danych osobistych. Tam to zostali aresztowani, zabrani na stację kolejową i wysłani do Starobielska. Wszyscy zginęli.

Również pamiętam kapitana Hofmana. Był to zawodowy żołnierz. Kończył w Belgii politechnikę, pracował kilka lat w Szwecji i był jednym ze specjalistów przeciwlotniczej artylerii. (...)

Jednym z moich towarzyszy pryczy był porucznik Skwarczyński, który w Polsce był jednym z wydawców nadzwyczaj ciekawego pisma dla młodzieży „Bunt Młodych” i „Polityki”. Był świetnym ekonomistą, organizował w obozie sekcję ekonomistów, którzy prowadzili dalej pracę oraz polityczno-ekonomiczne dyskusje bez książek, w nieprawdopodobnych warunkach, zawszeni, głodzeni, stłoczeni. On również zniknął, jak tamci. Później dostałem list od jego żony z Semipałatyńska w zachodnio-północnym Kazachstanie. Ona została wywieziona w dwa tygodnie przed urodzeniem dziecka, wraz z rodzicami męża, głęboko w kraj sowiecki podczas ostrych mrozów i w najgorszych warunkach. W dwa tygodnie po jej przyjeździe na miejsce zesłania dała życie dziecku, które później zmarło.

Jednym z wielu kapelanów, przebywających z nami w Starobielsku, był kapelan Aleksandrowicz, znany w Polsce jako wybitny kaznodzieja. Kulał na skutek rany w nodze. W pierwszym okresie wielu z nas zawdzięczało mu duchową pomoc i wielką pociechę, którą czerpaliśmy z jego dobroci i braterskiej miłości... Wielebny ksiądz Aleksandrowicz zapłacił za tę rolę, którą grał między nami przez te pierwsze trzy miesiące. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem był nagle nocą wywieziony razem z superintendentem (luterański biskup) Potockim i rabinem Steinbergiem. [42] Wszyscy trzej zginęli. Wiem, że byli trzymani przez kilka tygodni w moskiewskim więzieniu i później w samotnej wieży w Kozielsku, a następnie wywiezieni w nieznanym kierunku.

Teraz chcę powiedzieć kilka słów o profesorze Ralskim (specjalista łąkoznawca), poprzednio wykładowcy na krakowskim uniwersytecie i profesorze poznańskiego uniwersytetu. Był on oficerem rezerwy w 8 pułku ułanów, w którym ja też służyłem podczas wrześniowej kampanii 1939 r.  Ralski zostawił żonę i córeczkę, o których nie miał wiadomości aż do marca 1940 r., kiedy się dowiedział, że Niemcy wypędzili jego żonę z mieszkania, pozwalając ze sobą zabrać tylko jedną walizkę, zaś wszystkie jego naukowe papiery, owoc wielu lat pracy, zostały zniszczone. Ralski odznaczał się równowagą ducha. Gdy jako więzień był przewożony przez śnieżne stepy ukraińskie w nieznane, głodny i cierpiący wskutek odmrożeń, umiał się oderwać od strasznej rzeczywistości. Z namiętnością naukowca obserwował step i zioła trawek, wstające spod śniegu. Przypominam sobie, że podczas pobytu w obozie zaczął pisać książkę o łąkach. Był prawdziwym naukowcem, dla którego nauka przedstawiała nie tylko pole pracy, ale życie samo.

Chcę też wspomnieć kapitana Kuczyńskiego. Z samego początku był on jednym z najbardziej czynnych organizatorów i najlepszych towarzyszy. Był to młody oficer kawalerii, który ukończył architekturę, zostawił młodziutką żonę w Warszawie. Podczas kampanii 1939 r. wyróżnił się jako świetny oficer w walkach pod dowództwem gen. Andersa. Był jednym z pierwszych, którzy zostali wywiezieni ze Starobielska jesienią 1939 r. Miał nadzieję w tym czasie, ze zostanie wysłany do Turcji, gdyż był wnukiem jednego z najwybitniejszych organizatorów tureckiej armii. Jego pełne nazwisko było polsko-tureckie. miał nawet wysoki turecki tytuł. Nikt o nim nie słyszał od listopada 1939 r.

Całą zimę przebyliśmy w Starobielsku. Musieliśmy się poddać różnym, licznym śledztwom... W lutym 1940 r. rozeszły się pogłoski, że opuścimy obóz.

 

Załącznik nr 6


PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA

Sąd polowy 3 DSK L.Sow. M.p. , dnia 8 marca 1945 roku: Początek o godzinie 1600. Obecni: Sędzia wojskowy Targosz Tomasz, por. aud., protokolant: kpr. Konopacki Aleksander. Świadek uprzedzony zgodnie z art. 81 kwpk o odpowiedzialności za fałszywe zeznania – podaje po zaprzysiężeniu nazwisko i imię: K... K... (następują dane personalne).

Przed wojną polsko-niemiecką, to jest przed wrześniem 1939 roku mieszkałem razem z rodziną na folwarku Otwałowszczyzna do marca 1940 r., kiedy to z gminy Gołubowicze ojciec mój otrzymał zarządzenie od władz bolszewickich, że cała rodzina nasza ma opuścić ten folwark i udać się, gdzie zechce. Ojciec całą moją rodzinę zawiózł do miasta Głębokie, odległego od naszego folwarku o 20 km i tam u znajomych zamieszkiwaliśmy do chwili wybuchu wojny bolszewicko-niemieckiej, w czerwcu 1941 r. W krótkim czasie wojska niemieckie zajęły Głębokie oraz okolicę. Następnego już dnia rano przygodni ludzie zaczęli rozpowiadać, że w miejscowości Berezwecz, leżącej około 3 km od Głębokiego, znaleziono 4.000 zwłok ludzkich, pomordowanych przez bolszewików przed opuszczeniem Berezwecza. Na tę wiadomość ludzie masowo szli do Berezwecza, ażeby oglądać zwłoki, ponieważ wiele osób z okolicy, aresztowanych uprzednio, siedziało w Berezweczu.

Ojciec mój, B.K., oraz kolega J.B., zamieszkały w Żołnierowszczyźnie, pow. Dzisna, i ja, udaliśmy się do Berezwecza, gdzie na końcu tego miasteczka, w kilku budynkach otwartych można było oglądać ciała pomordowanych. Byłem w trzech izbach jednego budynku i w każdej z tych izb leżały zwały zwłok mężczyzn, poubieranych w ubrania cywilne i ubrania wojskowe armii polskiej, kobiet oraz dzieci. Ile trupów było w każdej z tych izb, nie umiem powiedzieć, w każdym razie było ich dużo. W innych izbach i budynkach miały również znajdować się zwały zwłok, jednak ich nie oglądałem poza wymienionymi, chociaż dostęp dla ludności był otwarty dla wszystkich izb i budynków.

Te zwłoki, które ja widziałem, miały na szyi pętle z drutu lub sznurka, bez względu na to, czy był to mężczyzna, kobieta, czy dziecko. Ponadto widziałem, że niektórzy dorośli ludzie mieli poobrzynane palce, uszy i nosy, a u kilku mężczyzn zauważyłem igły powbijane pod paznokcie. Widziałem, jak wielu ludzi znajdowało swych krewnych wśród trupów.

Nie spostrzegłem na mundurach wojskowych zwłok żadnych odznak lub dystynkcji wojskowych. Mówiono, że wśród pomordowanych przeważnie są Polacy i Białorusini. Opowiadano, że z chwilą rozpoczęcia wojny sowiecko-niemieckiej w czerwcu 1941 r. tych kilka budynków, w których znajdowały się trupy, a które poprzednio miały być więzieniem, zostało otoczone przez wojska bolszewickie i nie wolno było ludności cywilnej w pobliżu tych budynków przechodzić.

W izbach, w których oglądałem zwłoki, przedstawiały się one jako świeże i nie były w rozkładzie, ani też nie było je bardzo czuć. Natomiast z piwnic tych budynków wynoszono również zwłoki, które były już w początkowym rozkładzie i cuchnęły. Słyszałem, że dnia następnego wojskowe władze niemieckie zarządziły pochowanie wszystkich tych ciał, których nie zabrali krewni lub znajomi, na miejscowym cmentarzu w Berezweczu.

Powszechnie było wiadomo, że pomordowania tych ludzi dokonali bolszewicy przed opuszczeniem Berezwecza, a w szczególności, że miały tego dokonać władze NKWD.

Bolszewicy opuścili Berezwecz w godzinach wieczornych dnia poprzedniego przed przyjściem wojsk niemieckich.

         

[Jest to niepełny fragment dotyczący rzezi w więzieniu w Berezweczu, w czerwcu 1941, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Zeznanie drukowane obszerniej w zbiorze Zbrodnia katyńska..., wyd.11, 1982, na s. 222-223. ]

 

Załącznik nr 7


RELACJA MJR CZAPSKIEGO Z ROZMÓW

Z GEN. NASIEDKINEM, GEN. RAJCHMANEM

I NACZELNIKIEM NKWD BZYROWEM

Formowanie armii polskich w ZSSR zaczęło się we wrześniu 1941 r. w Tatiszczewie około Saratowa oraz w Tocku, na linii Kujbyszew-Czkałow. Do letniego obozu w Tocku napływały codziennie setki ludzi. (...) Stworzyliśmy coś w rodzaju biura informacyjnego. Od pierwszej chwili zacząłem pytać każdego przybywającego Polaka, czy nie pracował z kimkolwiek z naszych towarzyszy ze Starobielska, Kozielska czy Ostaszkowa. Wciąż wierzyliśmy jeszcze, że koledzy nasi przybędą lada chwila. (...) Ale nie tylko nikt wówczas nie przybywał, lecz nawet wieści o nich, o ich losie nie mieliśmy prawie wcale...

Czekaliśmy na kolegów naszych z dnia na dzień, dopełniając i rozszerzając listę zaginionych. W chwili przyjazdu Naczelnego Wodza do Moskwy w początku grudnia mieliśmy już listę, przewyższającą 4.500 nazwisk, którą gen. Anders zawiózł do Moskwy. (...)

W pierwszych dniach stycznia 1942 r. zostałem wysłany przez gen. Andersa do Czkałowa jako „upełnomoszczennyj dla niewozwraszczennych wojennoplennych”, by próbować wyjaśnić sprawę u komendanta „Gułagu”, gen. Nasiedkina. W Czkałowie dowiedziałem się, że adres „Gułagu” jest ukrywany i znów tylko przez niedyskrecję udało mi się trafić do komendanta tej instytucji. Jedynie tylko bardzo kategoryczne listy generała do komendanta „Gułagu” oraz do naczelnika NKWD obłasti czkałowskiej, w których pisał o wydanym  w jego obecności rozkazie Stalina o wypuszczeniu wszystkich byłych jeńców, umożliwiły mi audiencję. Miałem dwie rozmowy z  gen.  Nasiedkinem  oraz  jedną  z naczelnikiem NKWD obłasti czkałowskiej, p. Bzyrowem. Nasiedkin w czasie pierwszej rozmowy był zaskoczony i dzięki temu chyba bardziej przystępny. Siedział na tle wielkiej mapy ZSSR, na której były wyrysowane wszystkie główne punkty obozów, którymi kieruje. Najwięcej gwiazd, kół i innych znaków oznaczających wielkie skupienia obozów, było na terenie ASSR Komi, na półwyspie Kola, na Kołymie. (...)

Nasiedkinowi przedstawiłem całą sytuację z trzech obozów jeńców wojennych. Powiedziałem mu, że niezwalnianie z obozów jeńców zwolnionych z rozkazu Stalina „pachnie sabotażem”. Mój rozmówca wyglądał, jakby się w tej sprawie rzeczywiście nie orientował, może udawał. (...) Będzie się starał sprawę dokładnie wyjaśnić i jutro da mi odpowiedź na moje zapytania. Pytałem się, czy nie wysłał więźniów na wyspę Franciszka Józefa i Nową Ziemię, jak to słyszałem od niejednego powracającego z niewoli więźnia. Generał zaręczył, że na wyspy nikogo nie posyła, że jeżeli tam są obozy, są to obozy pod innym kierownictwem, które nie podlegają mu, może obozy jeńców. (...) W mojej obecności generał wydał rozkaz telefoniczny, aby sprawę tych trzech obozów Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa dokładnie wyjaśnić. Wydając ten rozkaz, powtórzył słowa z listu gen. Andersa i „po prikazaniju tow. Stalina”. Na tym się skończyła moja pierwsza u generała rozmowa.

Koło godziny 11 w nocy tego samego dnia zostałem przyjęty przez naczelnika Bzyrowa. (...) Bzyrow przyjął mnie bardzo uprzejmie z pozorami, że chce mi pomóc. Przede wszystkim powiedział mi, że nie dowiem się o niczym gdzie indziej, jak u władz centralnych i najwyższych (rozmawiałem z nim przy dwu świadkach, enkawudzistach również). Dał mi do zrozumienia, że Mierkułow albo Fiedotow mogliby mi pomóc.

Na drugi dzień zostałem znów przyjęty przez gen. Nasiedkina. Moment zaskoczenia minął. Powiedział mi, że nic mi powiedzieć nie może, że tylko centralne władze mogą mi dać wyjaśnienie, że jeżeli mam jakiekolwiek spisy (miałem ze sobą 4.500 nazwisk jeńców ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa), to żebym mu te spisy oddał, że je przeszle do Kujbyszewa. Robił wrażenie, jakby dostał ostrą wymówkę z Kujbyszewa, że w ogóle ze mną rozmawiał, co zresztą zostało potwierdzone tym, że przedstawiciel NKWD w kilka dni później zwrócił uwagę gen. Andersowi, że tego rodzaju podróże, jak moja do Czkałowa, są rzeczą niedopuszczalną w ZSSR, że prosi, aby tego rodzaju fakty się nie powtórzyły. Gen. Anders odpowiedział wówczas, że przyjmuje to do wiadomości i zamierza wskutek tego wysłać mnie do władz centralnych NKWD. Jeszcze jeden szczegół: oto po rozmowie z Bzyrowem zaczepiłem podczas drugiej audiencji gen. Nasiedkina znowu o Nową Ziemię, że mam informacje o znajdujących się tam jeńcach polskich. Otrzymałem właśnie tego dnia nowe rewelacyjne fakty, wskazujące na to. Nasiedkin zareagował wówczas całkiem inaczej niż dnia poprzedniego: „Jest nie wykluczone – rzekł dosłownie – że oddziały obozowe na północy, które mi podlegają, wysłały do tych wysp pewne nieliczne grupy, nie ma tam jednak mowy o wielu tysiącach, o których pan mówi.”

W połowie stycznia zostałem wysłany przez gen. Andersa do Kujbyszewa i do Moskwy w tej samej sprawie, z listami polecającymi mnie i sprawę – do gen. Żukowa. Gen. Anders pisał do jakiego stopnia sprawa zaginionych jeńców utrudnia organizację armii, jak bardzo moralnie przygnębia generała i jego współpracowników, dodał, że nie mogąc się sam zająć tą sprawą, wysyła mnie i prosi o pomoc, jak by to było dla niego. Że obaj ci sowieccy generałowie zajmowali bardzo wysokie stanowiska w NKWD, że mieli zlecone specjalne współdziałanie w tworzeniu armii polskiej, że gen. Rajchman w poprzednich swoich latach badał osobiście wielu naszych kolegów, liczyłem na to, że ci panowie, znając niewątpliwie istotnie sprawę, potrafią i zechcą mi pomóc, wyjednają mi może audiencję u wszechpotężnego Berii i Mierkułowa.

Czekając w małej poczekalni na przyjęcie mnie przez Rajchmana, zauważyłem ze zdziwieniem, że przede mną został przyjęty były komendant obozu w Griazowcu, Chodas, i kwadrans przetrzymywany, potem wpuszczono mnie. Rozmawiałem naturalnie, jak zwykle, przy świadkach. Po przedstawieniu całej sprawy prosiłem Rajchmana, by zechciał pomóc mi w dostaniu się do Berii czy Mierkułowa. Otrzymałem uprzejmą odmowę. Przedstawiłem wówczas memoriał, który Rajchman wodząc ołówkiem po każdym wierszu, w mojej obecności przeczytał. Przedstawiłem tam dokładnie całą wiadomą nam historię obozów, aż do rozładowania ich, to jest do maja 1940 r. Po tym wstępie rzeczowym pisałem m.in., co następuje: „Od dnia ogłoszenia amnestii dla wszystkich polskich jeńców i więźniów 12 sierpnia 1941 r. przeszło prawie sześć miesięcy. Do polskiej armii napływają grupami i w pojedynkę polscy oficerowie i żołnierze, uwolnieni z więzień i obozów. Oficerowie i żołnierze, którzy byli zatrzymani przy próbach przejścia przez granicę po sierpniu 1939 r. albo aresztowani w terenie. Nie bacząc na „amnestię”, pomimo kategorycznej obietnicy danej w październiku 1941 r. przez samego Stalina, naszemu ambasadorowi Kotowi zwrócenia nam jeńców, pomimo kategorycznego rozkazu, wydanego przez Stalina w obecności głównodowodzącego polską armią gen. Sikorskiego oraz gen. Andersa, 3 grudnia 1941 r., odnalezienia i uwolnienia jeńców ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa (poza wyżej wspomnianą grupą griazowiecką i kilku dziesiątkami uwięzionych oddzielnie i uwolnionych jeszcze we wrześniu), nie doszło do nas ani jedno wezwanie o pomoc od jeńców wojennych z wyżej wspomnianych obozów.

My wiemy, z jaką starannością i dokładnością przeprowadzało tę pracę NKWD, tak że nikt z nas jeńców wojennych nie przypuszczał ani na minutę, że miejsce przebywania 15.000 jeńców, w tym ponad 8.000 oficerów, mogło być nieznane wyższym instancjom NKWD.”

Następowało potem możliwie dokładne liczbowe zestawienie. (...) Generałowi Rajchamanowi nawet twarz nie drgnęła. Przeczytał memoriał z całkowitą flegmą i odpowiedział mi, że nic o losie tych ludzi nie wie, że nie należy to do jego resortu, że jednak żeby sprawić uprzejmość gen. Andersowi, postara się sprawę wyjaśnić i mnie zakomunikować. Prosił mnie, żebym czekał w Moskwie na telefoniczne wezwanie z jego strony. Pożegnanie było lodowate.

Czekałem 10 dni, po upływie tego czasu otrzymałem znów nocny telefon: mówił sam Rajchman, w tonie nagle nadzwyczaj uprzejmym zawiadamiał mnie, że niestety nie będzie mógł ze mną się widzieć, że niestety wyjeżdża na drugi dzień rano, że radzi mi jechać do Kujbyszewa, bo wszystkie materiały w tej sprawie zostały przesłane do zastępcy komisarza spraw zagranicznych, tow. Wyszynskiego. Zdążyłem jedynie odpowiedzieć Rajchmanowi, że wiem dobrze, że Wyszynski nic mi nie powie, bo już do tej daty ambasador Kot osiem razy w tej sprawie u tow. Wyszynskiego interweniował bez żadnego rezultatu. Na tym się skończyła moja wyprawa do Moskwy. [43]

 

Załącznik nr 8


MEMORANDUM POLSKIE Z DNIA 19.V.1942

Dnia 19 maja 1942 r. Ambasad polska złożyła memorandum w sprawie wykonania Protokółu Dodatkowego do Układu Polsko-Sowieckiego z dnia 30.VII.1941, którego odnośne ustępy cytujemy:

... Aczkolwiek władze sowieckie są w posiadaniu dokładnych spisów swych byłych jeńców wojennych, którzy z nieznanych stronie polskiej powodów dotąd nie mogą powrócić pod swe sztandary bojowe, na życzenie władz radzieckich i dla ułatwienia odszukania zaginionych oficerów – były złożone odpowiednie ich listy przez Naczelnego Wodza i Prezesa Rady Ministrów R.P. gen. Sikorskiego w dniu 3.XII.1941, oraz dowódcę P.S.Z. w ZSRR, gen. Andersa w dniu 18.III.1942.

Spisy powyższe zostały z dużą trudnością odtworzone z pamięci przez nielicznych byłych jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, którym z różnych przyczyn – udało się uniknąć losu oficerów, wywiezionych z tych obozów przez władze radzieckie w roku 1940.

... żaden z tych ludzi nie wrócił dotychczas do szeregów, ani też nie dał o sobie znaku życia...

 

NOTA POLSKA Z DNIA 13.VI.1942 r.

Dnia 13 czerwca 1942 r. w związku z nowymi wiadomościami, jakie nadeszły do ambasady polskiej z dalekiej północy, wystosowała ona nową notę do rządu sowieckiego, której odnośne ustępy brzmiały:

...W szeregu rozmów z najwyższymi przedstawicielami władz ZSRR poruszona była kwestia przywrócenia wolności wojskowym, którzy znajdowali się w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Obozy te zostały w roku 1940 zlikwidowane, a jeńcy wywiezieni w nieznanym kierunku, w kwietniu i maju tegoż roku, i wszelki ślad po nich zaginął. NKID dotychczas nie udzielił Ambasadzie żadnych w tej sprawie wyjaśnień.

... Ambasada R.P. będzie bardzo zobowiązana za możliwie najrychlejsze udzielenie odpowiedzi w sprawie byłych jeńców wojennych z obozu Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa – tym bardziej, że od chwili zawarcia Układu z 30.VIII.1941 upłynęło już 10 miesięcy.

(Należy zaznaczyć, że nota powyższa złożona została po upływie 11 miesięcy od chwili okupowania przez Niemców Smoleńska... I na notę tę ambasada nie otrzymała w ogóle żadnej odpowiedzi.)

 

Załącznik nr 9


KOMUNIKAT POLSKIEGO MINISTRA OBRONY NARODOWEJ

Gen. M. Kukiel, polski minister Obrony Narodowej – wydał w dniu 17 kwietnia 1943 r. następujący komunikat, który bez ostatniego ustępu, zacytowanego w tekście książki, brzmi, jak następuje:

Dnia 17 września 1940 r. oficjalny organ Czerwonej Armii „Krasnaja Zwiezda” ogłosił, iż od 17 września 1939 r. Rosja sowiecka zabrała do niewoli 181.000 polskich jeńców wojennych, w tym było 10.000 oficerów służby stałej i rezerwy. Według wiadomości posiadanych przez rząd polski, w październiku 1939 r. utworzono na terytorium sowieckim trzy wielkie obozy jeńców: w Kozielsku, na wschód od Smoleńska, w Starobielsku koło Charkowa i w miejscowości Ostaszków koło Kalinina. W tym ostatnim znajdowali się funkcjonariusze polskiej policji i żandarmerii wojskowej. Z początkiem roku 1940 władze sowieckie zaczęły informować jeńców, iż obozy będą likwidowane, a jeńcy otrzymają pozwolenie na powrót do swych domów i rodzin. Sporządzono specjalne listy, stwierdzające dokładnie, dokąd poszczególni jeńcy pragnęli udać się po uwolnieniu. W tym okresie w obozie w Kozielsku znajdowało się 5.000 jeńców, a w tym 4.500 oficerów; w obozie w Starobielsku – 3.920, w tym 100 osób cywilnych, reszta zaś oficerowie, w których liczbie znajdowało się blisko 400 lekarzy wojskowych, oraz w Ostaszkowie – 6.570 jeńców.

Dnia 5 kwietnia 1940 r. władze sowieckie przystąpiły do opróżniania obozów. Co kilka dni z obozów wywożono grupy od 60 do 300 osób i trwało to do połowy maja. O grupach wywożonych z Kozielska wiadomo, że wyjechały w kierunku Smoleńska. Jednak ze wszystkich obozów razem tylko około 400 osób zostało przewiezionych w czerwcu 1940 r. do miejscowości Griazowiec w okręgu Wołogda.

Gdy po zawarciu układu polsko-sowieckiego z 30 lipca 1941 r. i podpisaniu umowy wojskowej z sierpnia 1941 r. rząd polski rozpoczął formowanie armii polskiej w ZSSR, oczekiwano, że kadry oficerskie nowej armii utworzone będą głównie spośród jeńców, którzy znajdowali się w trzech wymienionych wyżej obozach. W sierpniu 1941 roku, gdy przybyła do Buzułuku, gdzie formowane były jednostki polskie, grupa oficerów polskich z miejscowości Griazowiec, nie przybył ani jeden z oficerów wywiezionych z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa w innym kierunku.

Ogólnie zabrakło 8.300 oficerów, nie licząc 7.000 innych jeńców, podoficerów, szeregowych i cywilnych, którzy znajdowali się we wspomnianych wyżej obozach w momencie ich likwidacji. Zaniepokojeni tym stanem rzeczy, ambasador polski przy rządzie sowieckim, prof. Kot, oraz dowódca wojsk polskich w Rosji, gen. Anders, zwrócili się z interwencją do odpowiednich władz sowieckich, prosząc o wyjaśnienie co do oficerów polskich z tych trzech obozów. Dnia 6 października 1941 r. ambasador Kot poruszył szereg razy sprawę jeńców wojennych w rozmowach z premierem Stalinem, z Mołotowem i Wyszynskim i domagał się dostarczenia spisów jeńców wojennych, jakie były sporządzone i utrzymane w stanie aktualności przez władze sowieckie. Dnia 3 grudnia 1941 r. gen. Sikorski w czasie swej wizyty w Moskwie również interweniował w czasie rozmowy ze Stalinem w sprawie zwolnienia wszystkich jeńców polskich i wobec tego, że spisy nie zostały dostarczone przez władze sowieckie, doręczył Stalinowi niekompletną listę, zawierającą 3.843 nazwiska oficerów polskich, sporządzoną na podstawie zeznań ich kolegów. Stalin zapewnił gen. Sikorskiego, że postanowienie o zwolnieniu Polaków miało charakter ogólny i odnosiło się zarówno do osób cywilnych i wojskowych i że rząd sowiecki uwolnił wszystkich oficerów polskich. Dodatkowa lista, zawierająca 800 nazwisk oficerów, została doręczona Stalinowi przez gen. Andersa w dniu 18 marca 1942 r., ale ani jeden z oficerów wymienionych w obydwu spisach nie wrócił do armii polskiej.

Poza akcją przeprowadzoną w Moskwie i Kujbyszewie los polskich jeńców wojennych był przedmiotem szeregu interwencji, dokonanych przez amb. Raczyńskiego u amb. Bogomołowa w Londynie. Dnia 28 stycznia 1942 r. amb. Raczyński dostarczył amb. sowieckiemu notę rządu polskiego, zwracając raz jeszcze jego uwagę na bolesny fakt, że nie odnaleziono dotąd wielu tysięcy oficerów polskich. Ambasador Bogomołow w nocie z dnia 13 marca 1942 r. poinformował amb. Raczyńskiego, że zgodnie z dekretem wydanym przez Prezydium Najwyższej Rady ZSSR z dn. 12 sierpnia 1941 r, i zgodnie z oświadczeniami komisarza ludowego dla spraw zagranicznych z 8 i 19 listopada 1941 r. zwolnienie Polaków przeprowadzone zostało w pełni i objęło tak wojskowych, jak i osoby cywilne. Dnia 19 maja 1942 r. ambasador Kot przesłał na ręce komisarza ludowego dla spraw zagranicznych memorandum, w którym wyrażał swoje ubolewanie z powodu odmowy dostarczenia spisów jeńców wojennych i wypowiadał swoją troskę co do ich losu, jak również podkreślał wartość, jaką oficerowie ci mogliby przedstawiać w operacjach wojennych przeciwko Niemcom. Ani razu ani rząd polski, ani ambasada polska w Kujbyszewie nie otrzymały odpowiedzi co do miejsca przebywania oficerów i innych jeńców wywiezionych z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie.

 

Załącznik nr 10


TELEGRAM NIEMIECKIEGO CZERWONEGO KRZYŻA

DO GENEWY

[Telegram ten, z dnia 16 kwietnia 1943, w którym Niemiecki Czerwony Krzyż prosi MCK o wysłanie delegacji do Katynia, został przedrukowany w całości w Zbrodni katyńskiej..., jw. s. 89]

 

Załącznik nr 11


GŁOSY PRASY O ZERWANIU STOSUNKÓW

SOWIECKO-POLSKICH

Szwajcarskie pismo „Liberté” z dnia 27.IV.1943 zamieściło następujące uwagi:

Rząd sowiecki powinien był ze swej strony żądać, by Czerwony Krzyż wyjaśnił fakty i w ten sposób dowieść, że się nie obawia konfrontacji.  Jednakże rząd moskiewski tego nie uczynił, natomiast zakomunikował rządowi polskiemu, że zrywa z nim wszelkie stosunki i zarzucił mu, że podjął i przywłaszczył sobie oskarżenie niemieckie. Zarzut ten jest nieuzasadniony. Rząd polski nie połączył się z Niemcami przeciwko Rządowi Sowieckiemu. Wprawdzie zwrócił się do Czerwonego Krzyża, aby ten zbadał oskarżenie niemieckie, lecz jakiekolwiek inne stanowisko byłoby niezrozumiałe. Rząd polski postąpiłby niezgodnie z włożonym nań obowiązkiem, gdyby na wiadomość o niemieckim odkryciu masowych grobów polskich pozostał wobec tej wiadomości obojętny.

Rząd Sowiecki oświadczył w sprawie oficerów polskich, znalezionych w lesie katyńskim, że chodzi tu o ofiary Niemców. Dlaczego więc sprzeciwia się śledztwu? Dlaczego określa je z góry jako komedię? Wszystko to razem jest tylko ordynarnym pretekstem.

[tłumaczenie, być może autora, prawdopodobnie za Amtliches Material... – przyp. wyd.]

 

Korespondent „Manchester Guardian” pisał:

Polacy zwrócili się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jako do jedynego kompetentnego dla spraw jeńców wojennych ciała, ale nigdy nie było mowy o czymś więcej, jak o ustaleniu identyczności zmarłych wojskowych. Propozycje rządu polskiego uczynione zostały z poczucia obowiązku wobec rodzin zmarłych, oraz z powodu nalegania opinii publicznej. Intencją tego było polepszenie stosunków polsko-sowieckich, a nie ich pogorszenie. Te same pojednawcze dążenia występują  w żądaniach wypuszczenia ze Związku Sowieckiego obywateli polskich.

 

„New York Times” we wstępnym artykule:

Zerwanie między wielkim mocarstwem a sąsiednim krajem, przez ponury paradoks historii tym właśnie krajem, o którego niepodległość rozpoczęła się wojna, jest złym wstępem do generalnej próby współpracy. (...) Postępowanie tego rodzaju, jak to zrobiła Moskwa, na podstawie absurdalnego oskarżenia, że Rząd Polski współpracuje z hitlerowcami, jest tylko przypomnieniem innym mniejszym narodom tej spółki, która przede wszystkim podzieliła Polskę.

 

„Nineteenth Century” [czerwiec 1943]  komentował”:

Gdy fakt wykrycia grobów oficerów polskich podany został przez Niemców do powszechnej wiadomości  publicznej, nastrój opinii publicznej w Polsce stał się tego rodzaju, iż niemożliwe było, aby Rząd Polski nie podjął żadnych kroków. Zwrócił się tedy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o wszczęcie dochodzenia. Czerwony Krzyż nie mógł tej prośbie zadośćuczynić bez zgody zainteresowanych mocarstw. Że co najmniej Sowiety odmówią swej zgody, było z góry do przewidzenia. Odmowa ta zresztą nie jest nierozsądna. (...)

Jak się przedstawia sprawa z tymi 8.300 zaginionymi oficerami polskimi? Prośba polska do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wydarła Sowietom ich kategoryczne twierdzenie, że ci oficerowie wpadli do rąk niemieckich latem 1941 r. i zostali przez Niemców wymordowani. Jeżeli jednak rząd sowiecki wiedział, że tak się sprawa przedstawiała, dlaczego nie zakomunikował tej swojej wiadomości Rządowi Polskiemu, w odpowiedzi na wciąż ponawiane zapytania, które Rząd Polski w drugiej połowie 1941 r. i w początkach roku 1942 kierował do rządu sowieckiego? I dlaczego nie było nic wiadomo o losie tych oficerów od czasu, gdy słyszano o nich po raz ostatni (wiosna 1940) aż do chwili (lato 1941), gdy według sowieckiej wersji mieli być wzięci do niewoli przez Niemców. Poza tym jest nie do pojęcia, jak 8.300 oficerów, którzy jako jeńcy znajdowali się w rękach sowieckich, mogło wpaść do niewoli niemieckiej bez wiadomości o tym władz sowieckich. Jeżeli ci oficerowie mieli być wzięci przez wroga do niewoli, to muszą istnieć jacyś świadkowie tego faktu, a poza tym winni być uznani za zaginionych już w krótkim czasie po tym. Rząd Sowiecki mógł więc z łatwością, jeżeli przypuszczał wtedy, że zaginęli oni w ten sposób, zakomunikować o tym fakcie w chwili podpisania polsko-sowieckiej umowy w r. 1941, zamiast mówić, że zostali oni wypuszczeni z obozów internowanych, tak ze władze polskie wciąż liczyły się z ich przybyciem.

Sowiety odpowiedzialne są za 8.300 oficerów, ale dotychczas nie były w stanie udzielić wyjaśnień co do miejsca ich przebywania, poza nie potwierdzoną wersją, że zostali rzekomo zamordowani przez Niemców.

[tłumaczenie, być może autora, prawdopodobnie za Amtliches Material... – przyp. wyd.]

 

Załącznik nr 12


SPRAWOZDANIE KOMISJI EKSPERTÓW

[Sprawozdanie Międzynarodowej Komisji Lekarskiej zamieszczone jest w całości w zbiorze Zbrodnia katyńska..., jw. s. 144-147. Nie wydawało się celowe jeszcze raz przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor je omawia. – Uwaga wydawcy]

 

[4 zdjęcia w oryginale, opis:]

U GÓRY:   Dwa wypadki potrójnego strzału w potylicę. Otwory wylotowe w czaszce, z charakterystycznym wyrwaniem kości.

U DOŁU:   Charakterystyczne otwory wlotowe kuli w potylicy zamordowanych.

 

Załącznik nr 13


POLSKI CZERWONY KRZYŻ W KATYNIU

Udział lekarzy i sanitariuszy polskich przy ekshumacji zwłok miał również charakter świadczenia wobec opinii światowej. Liczba ich wobec ogromu pracy została powiększona do dwunastu.  Niemcom personel polski był przede wszystkim potrzebny przy identyfikacji zwłok, odczytywaniu znalezionych dokumentów, listów itp. Dla strony polskiej ekipa sanitarna polska stanowiła źródło informacji z pierwszej ręki, zwłaszcza przy dostarczaniu odpisów dokumentów, których część następnie została przekazana przez polski ruch podziemny rządowi polskiemu w Londynie, gdzie przyczyniły się do rzucenia nowego światła na los jeńców oficerów polskich z obozu w Kozielsku.

Sekretarz generalny PCK, Kazimierz Skarżyński, w dniu 16.IV.1943 złożył zarządowi PCK raport z pobytu w Katyniu, [44]   którym stwierdzał, że:

w  pobliżu Smoleńska, w miejscowości Katyń, znajdują się częściowo odkopane groby oficerów polskich;

opierając się na oględzinach dotychczas wydobytych zwłok, można stwierdzić, że oficerowie ci zostali zamordowani strzałami w tył głowy, które sprawiają wrażenie niewątpliwie fachowej egzekucji;

sądząc z papierów, znalezionych przy zwłokach, mord nastąpił w marcu-kwietniu 1940 roku.

Na żądanie Niemców, by przekonany przez raport swych delegatów o prawdziwości katyńskiego odkrycia, Zarząd PCK wysłał swych przedstawicieli do „Oflagów” w Niemczech, w celu odpowiedniego poinformowania znajdujących się tam oficerów polskich, Zarząd PCK udzielił w dniu 19.IV.1943 pisemnej odpowiedzi, w której zaznaczył, że gotów jest do współpracy z władzami niemieckimi w granicach przewidzianych przez konwencję międzynarodową, żądał natomiast, by udział jego przedstawicieli ograniczył się tylko do charakteru informacyjnego, oraz by zostały przywrócone, zlikwidowane przedtem przez okupanta normalne jego agendy. W szczególności zaś pismo PCK domagało się:

1) by działalność PCK była ponownie przez władze niemieckie dopuszczona na wszystkie tereny, skąd było rekrutowane wojsko polskie, co dotyczyło równie polskich ziem zachodnich, oficjalnie wcielonych do Rzeszy Niemieckiej, jak również ziem wschodnich, nie włączonych do Generalnej Gubernii;

2) by jeńcom, w razie zwolnienia z obozu, wolno było pracować również na terenie GG, co było zakazane od roku 1941;

3) by jeńcy nie byli wydawani z obozów jenieckich władzom policyjnym za rzekomo popełnione przez nich przestępstwa, oraz by kilku oficerów, osadzonych w obozach koncentracyjnych, zamiast w obozach jeńców, natychmiast zwolniono.

Żądania te uwzględnione nie zostały i delegaci PCK do obozów jenieckich w Niemczech – „Oflagów” – nie pojechali. Wskutek tego władze niemieckie zmuszone były we własnym zakresie organizować delegacje do Katynia wśród oficerów polskich, przebywających w niemieckich obozach jenieckich.

 

Załącznik nr 14


KOŃCOWY RAPORT POLICJI NIEMIECKIEJ

Z DNIA 10.VI.1943

[Przekład z Amtliches Material... końcowego raportu policji niemieckiej, Sekretarza Policji Polowej, Voßa, z dnia 10.VI.1943 zamieszczony jest w całości w zbiorze Zbrodnia katyńska..., jw., s. 98-101. Nie wydawało się celowe jeszcze raz przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor go omawia. – Uwaga wydawcy]

 

Załącznik nr 15


SPRAWOZDANIE PROF. GERHARDA BUHTZA

[Przekład sprawozdania prof. Gerharda Buhtza z Amtliches Material... zamieszczony jest w całości w zbiorze Zbrodnia katyńska..., jw. s. 101-111. Nie wydawało się celowe jeszcze raz przedrukowywanie go w obecnej książce, zwłaszcza że autor go omawia. –  Uwaga wydawcy]

 

Załącznik nr 16


JESZCZE RAZ O ŚWIADKACH SOWIECKICH

W omówieniu komunikatu komisji sowieckiej pominięty został cały szereg zeznań świadków sowieckich na różne okoliczności, które to zeznania tenże komunikat zawiera. Ocena wartości zeznań obywateli sowieckich, znajdujących się w zasięgu władzy sowieckiej, poruszona została kilkakrotnie. Dodać należy, że jeżeli w pewnych ustępach figurowała polemika z zeznaniami niektórych tylko świadków, to nie miała ona na celu podważenia treści ich zeznań, a treści samego komunikatu. Albowiem procedura sądowo-śledcza w Sowietach jest tego rodzaju, że nie tylko nie gwarantuje autentyczności zeznań świadków, ale nie przekonuje nikogo, czy ludzie wymienieni w tej procedurze w charakterze świadków egzystują naprawdę. Jakaś zatem Michajłowa czy Konachowskaja mogą istnieć istotnie, ale równie dobrze mogą nie istnieć wcale. A jeżeli istnieją, mogą zeznawać tak lub inaczej, mogą milczeć lub opowiadać, ale to tylko, co im odnośne władze sowieckie opowiadać każą. [45]  Jak dalece system ten jest w Sowietach rozpowszechniony i zresztą notorycznie znany, świadczyć może ogromna ilość przykładów z techniki sowieckiego przewodu sądowego, który w niektórych wypadkach okrywa tę technikę nawet śmiesznością i doprowadza do absurdu. Z liczby tych przykładów zacytować można kilka z głośnych przed wojną na cały świat tak zwanych procesów moskiewskich, w czasie których oskarżeni przyznawali się do rzeczy fizycznie niemożliwych. I tak na przykład:

Oskarżony Dawid wskazał jako miejsce spotkania z Trockim nie istniejący w Norwegii hotel, Natan Lurie otrzymywał od nie istniejącego jeszcze w 1932 roku Gestapo instrukcje, a Bermann konspirował w roku 1932 ze zmarłym siedem lat przedtem emigrantem rosyjskim. Podobną rozmowę z nieboszczykiem przeprowadził w analogicznych prawie okolicznościach profesor Ramsin, a Piatakow leciał samolotem-widmo z Berlina do Oslo. Sąd zeznań tych nie kwestionował. [... w styczniu 1937 roku] oskarżony Lifschütz wyrecytował jednym tchem, iż w ciągu pięciu lat, to jest od  1932- 1936 spowodował 10.380 katastrof kolejowych, czyli pięć katastrof dziennie! A podobne zeznania mnożyć można w setki.

(Sylwester Mora, Piotr Zwierniak:  Sprawiedliwość sowiecka, Rzym 1945, s. 58-59.)  [46]

Jeżeli w ten sposób zeznają w Sowietach oskarżeni, którzy w gruncie rzeczy nie mają nic do stracenia, to czegoż spodziewać się można po świadkach, którzy utracić mogą życie w wypadku złożenia niedogodnych dla władz zeznań?

Nie jest zatem w procedurze sowieckiej objawem niezwykłym, bądź wynikiem fatalnej omyłki w druku, że świadek (prawdopodobnie zresztą mityczny) Jegorow, opowiadał w marcu, co się działo w kwietniu...  ale jest objawem w tej procedurze z kategorii notorycznych.

Nie istnieją zaś żadne względy, dla których zeznania innych świadków, wymienionych w komunikacie komisji sowieckiej, miałyby budzić większe zaufanie niż zeznanie świadka Jegorowa.

            
 

 

 

POSŁOWIE

[do niemieckiego wydania tej książki, 1983]

 

W 1949 roku ta książka jako pierwsza mówiła o Katyniu. Ukazała się w ośmiu językach, ale od wielu już lat jest wyczerpana i z tajemniczego powodu znika z bibliotek i katalogów.

Recenzje z niej ukazały się w  szesnastu językach – dosłownie na wszystkich kontynentach. Potem pojawiło się jeszcze wiele książek, zgodnie z prawdą opisujących zbrodnię katyńską. Szczególnie ważna była książka prof. J.K. Zawodnego: Death in the Forest – The Story of Katyn Massacre. Notre Dame Press, USA, 1962. [47]  Zawiera ona mianowicie nadzwyczaj bogaty materiał, świadczący, do jakiego stopnia i jakimi sposobami wielkie zachodnie mocarstwa, sojusznicy Związku Sowieckiego w ubiegłej wojnie, pragnęły zakryć prawdę, nie dopuścić do jej ujawnienia i tym samym oczyścić Związek Sowiecki z oskarżenia o tę zbrodnię. Doszło do takiego paradoksu, jednego z większych w historii,  że zwycięskie Zjednoczone Narody – pragnące występować w imieniu sprawiedliwości i ludzkiej moralności – dopuściły do Trybunału Norymberskiego, mającego sądzić zbrodniarzy wojennych, przedstawiciela sowieckiego, jednak w roli nie oskarżonego, lecz oskarżyciela.

To prawda, że obeszło się bez szczególnego skandalu w historii ludzkości, którym byłoby danie wiary oskarżeniu największych przestępców. Ale wszystko przezornie załatwiono po cichu i sprawę katyńską zdjęto z aktu oskarżenia.  Było więc tak, jakby cały świat wiedział już, kto popełnił zbrodnię, a nie wiedział tylko najwyższy trybunał tego świata. Mówiąc po prostu, nie chciał o tym wiedzieć.

W końcu Niemców nie oskarżono o tę zbrodnię. Co z tego wynika? Cóż to więc znaczy, kto tego dokonał? Zamordowano 15 tysięcy oficerów internowanych na tym samym terytorium, a wyrażając to ścisłymi formułami prawnymi:

„Naruszono postanowienia czwartej konwencji Haskiej z 18 października 1907 roku o prawach wojennych, a także artykuł 6 Karty Narodów Zjednoczonych, określający przestępstwa popełnione w czasie wojny.”

Sojusznicy znali sprawę Katynia, całą o nim prawdę, począwszy od pierwszych poszukiwań zaginionych bez wieści polskich oficerów. Już 7 lutego 1942 roku  amerykański ambasador w Moskwie, admirał William H.S. Standley,  otrzymał z polskich źródeł pierwsze doniesienia o  zaginionych bez śladu. Skierował szczegółowe doniesienie do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. 30 kwietnia 1943 roku attaché wojskowy przy amerykańskiej misji w Kairze, podpułkownik Szymański, przekazał na ręce kierownika wywiadu amerykańskiego George B. Stronga raport o  przyznaniu się Mierkułowa i Berii, że popełnili oni „ogromny błąd”. Podobnie brzmiący raport przesłał podpułkownik L. Hulls swoim brytyjskim zwierzchnikom.  Wiosną tego samego roku szef wschodnioeuropejskiej sekcji amerykańskiego wywiadu, pułkownik Downs Yeaton, zarządził utworzenie tajnej kartoteki, odnoszącej się do Katynia. Niedługo potem John F. Carter, szef ściśle poufnej sekcji przy osobie prezydenta Roosevelta, przekazał temu ostatniemu ustny raport, w którym potwierdził na podstawie zebranych przez siebie informacji, że doniesienia niemieckie są prawdziwe: masowy mord w Katyniu został popełniony przez bolszewików. Ale prezydent nakazał mu zachowanie tej sprawy w najściślejszej tajemnicy.

22 maja 1945 roku u generała Claytona L. Bissella, zastępcy szefa wydziału G-2 ministerstwa obrony USA, zameldował się podpułkownik John H. Van Vliet, który razem z innymi jeńcami wojennymi, więzionymi w Niemczech, został wysłany przez Niemców do Katynia, dla obejrzenia ekshumacji. Zeznał o tym, co widział na własne oczy. Generał Bissell rozkazał mu zachowanie całkowitego milczenia i opatrzył meldunek tego oficera pieczęcią: „Top Secret”. Ten meldunek zaginął.

Tak więc państwa sojusznicze były w posiadaniu następujących informacji:

1)   raport Szymańskiego;

2)   raport wywiadu brytyjskiego;

3)   wyczerpujące raporty wywiadu polskiego;

4)  raport admirała   Williama H. Standley’a, ambasadora USA w Moskwie, 1941-1943;

5)   raport Johna F. Cartera, przekazany prezydentowi Rooseveltowi;

6)   raport Anthony J. Drexela, ambasadora przy polskim i innych emigracyjnych rządach w Londynie;

7)   raport podpułkownika J. H. Van Vlieta;

8)  Memorandum, sporządzone przez ambasadora George H. Earle’a, byłego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Austrii i Bułgarii, w czasie wojny przebywającego w Turcji, w funkcji wysłannika prezydenta dla spraw bałkańskich.

Nie będę tutaj pisać o zagadkowej śmierci generała Sikorskiego. Wymagałoby to szerokich wyjaśnień. Generał zginął w tym samym roku 1943, w którym nie zdecydował się na ustępstwa w tej sprawie.

Gdy w maju 1944 roku ambasador George Earle spotkał się z Rooseveltem, by osobiście przekazać mu swoje memorandum, gdzie w pełni potwierdzała się wina bolszewików, Roosevelt powiedział mu: „To wszystko jest tylko niemiecką propagandą”. Ale Earle nie poddał się. W rok później, w marcu 1945, uzupełniwszy poprzednie dane, napisał do Roosevelta uprzedzając go, że zamierza opublikować wszystko, co jest mu wiadome. W odpowiedzi otrzymał list z Białego Domu, datowany 24 marca 1945, w którym Roosevelt wprost zabronił mu publikacji tego materiału.  A  niedługo potem Earle został wysłany „służbowo” na wyspę Samoa na Oceanie Spokojnym.

Gdy dziewięciu amerykańskich członków Kongresu polskiego pochodzenia wystąpiło z żądaniem ujawnienia prawdy o Katyniu, otrzymali odpowiedź, że chodzi tutaj o raporty „Top Secret”.

Dopiero moja książka zrobiła pierwszy wyłom w powszechnej świadomości. Potem nie można już było utrzymać pełnego milczenia, tym bardziej, że pojawiły się jeszcze inne publikacje o Katyniu, a także i dlatego że zaszły określone polityczne okoliczności i powiązane z nimi nastroje, których nie będę tu omawiać.

18 września 1951 roku została utworzona „Specjalna Komisja Kongresu USA dla badania okoliczności masowego morderstwa w Katyniu”. Komisja wykonała olbrzymią pracę. Przesłuchała świadków kolejno w Waszyngtonie, Chicago, Londynie, Frankfurcie, Berlinie i Neapolu – i znów w Waszyngtonie po powrocie Komisji z Europy. Pod przewodnictwem członka Kongresu Ray J. Maddena – od 11 października 1951 do 14 listopada 1952 roku – komisja przesłuchała 103 świadków, zbadała 220 dokumentów i dowodów rzeczowych, przyjęła do wiadomości z górą 100 pisemnych oświadczeń tych, którzy nie mogli osobiście stawić się przed komisją.

Ja wystąpiłem przed tą komisją w charakterze, po pierwsze, świadka, po drugie – eksperta oceniającego oficjalny sowiecki komunikat, w którym zbrodnię przypisywano Niemcom.

Pośród świadków pojawił się także zastępca szefa amerykańskiego wywiadu wojennego generał Bissell. Na pytanie, dlaczego ukrył raport podpułkownika Van Vlieta, generał prostodusznie odpowiedział: „Ten raport wydawał się „Top Secret”, gdyż w tym czasie prezydent Roosevelt starał się o pomoc Związku Sowieckiego w wojnie z Japonią. Był rozkaz, aby zapobiegać wszystkiemu, co mogłoby wywołać ochłodzenie stosunków sowiecko-amerykańskich. Polska nie mogła pomóc Ameryce w wojnie z Japonią, a Związek Sowiecki mógł. To jest rzeczowa strona zagadnienia!” Na pytanie, jak mogło się zdarzyć, ze raport zniknął z wojennego archiwum, generał Bissell nie potrafił dać odpowiedzi.

Komisja Kongresu wszechstronnie zbadała sprawę katyńskiego masowego mordu i jego sprawców. Nie tylko w pełni potwierdziło się to, co ja napisałem w swojej książce, ale ujawniło się także szereg szczegółów i dokumentów. Krok po kroku wyjaśniło się wszystko – w tej sprawie nie ma już tajemnic. Komisja Kongresu ogłosiła w kilku tomach rezultaty swych dochodzeń (na prawach rękopisu) – tutaj włączono wypowiedzi świadków, zdjęcia dowodów rzeczowych, fotokopie dokumentów, fotografie z miejsca kaźni, tabele, dane liczbowe, dokładny wykaz zaginionych oficerów, a także listę zamordowanych w Katyniu i potem ekshumowanych. Można dzisiaj powiedzieć, że sprawa wyjaśniona została w całej pełni. Nie ma już dziś najmniejszej wątpliwości, że ta zbrodnia została popełniona przez Sowiety.

W roku 1952 Komisja  Kongresu jednogłośnie przyjęła uchwałę, aby  rezultaty badania przedłożyć Narodom Zjednoczonym, w celu powołania międzynarodowego trybunału, który miałby osądzić sprawców przestępstwa. W wypadku, jeśli by plenarne posiedzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych uchwaliło, że nie ma uprawnień do powołania takiego trybunału sprawiedliwości, komisja Kongresu postanowiła zwrócić się do prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby on z własnej inicjatywy powołał międzynarodowy trybunał sprawiedliwości, złożony z przedstawicieli wszystkich narodów, w tym także Niemiec i Związku Sowieckiego.

Wiele jest do powiedzenia o wymordowaniu ponad 4.000  polskich oficerów, których zwłoki odnaleziono w Katyniu. Należało jednak czynić poszukiwania, aby wyjaśnić, gdzie i w jakich okolicznościach wymordowano 10.000 pozostałych zaginionych polskich oficerów, których zwłok nie znaleziono w Katyniu, a których rząd sowiecki internował w obozach Starobielska i Ostaszkowa i którzy w tym samym czasie i w podobnych okolicznościach, jak oficerowie z obozu w Kozielsku w Katyniu, zostali wymordowani i zniknęli w dotąd nieznanych miejscach na powierzchni ziemi. Prześledzenie ich losu byłoby właściwie niezbyt trudne, gdyż od dnia ich wywiezienia nagromadziło się sporo informacji i bezpośrednich przekazów. Ponad 6 tysięcy jeńców wojennych z Ostaszkowa wywieziono na stację Bołogoje na trasie kolejowej Leningrad-Moskwa, gdzie ślad ich zgubił się w bezkresnych lasach, rozciągających się na północny wschód od stacji. Zaś oficerów ze Starobielska – wywieziono do miejscowości Dergacze, koło Charkowa.

Nic z tego, co wysunęła Komisja  Kongresu nie spełniło się. Polityka Stanów Zjednoczonych po wojnie w Korei uległa zmianie. Wyrzekła się wszelkich dążeń do „oswobadzania uciśnionych narodów spod komunistycznego jarzma”. Odnowiono współpracę ze Związkiem Sowieckim i politykę odprężenia, życzono sobie jak najlepszych stosunków w imię „pokojowego współistnienia”.

Polityka ustępstw wobec komunistycznego bloku osiągnęła apogeum za czasów prezydentury Kennedy’ego i Nixona. Sprawa popełnionego w czasie wojny i po wojnie sowieckiego przestępstwa przestała interesować Biały Dom. Postanowienia Komisji Kongresu, odnoszące się do zbrodni katyńskiej zostały przekazane do archiwum.

O rozpoczęciu poszukiwań tyczących okoliczności zamordowania przez Sowiety pozostałych 10 tysięcy polskich oficerów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie nie mogło już być mowy ani wtedy, ani dzisiaj.

W ten sposób doszliśmy do dzisiejszego paradoksalnego stanu. Nie jestem prawnikiem z wykształcenia. Nie wiem, czy zatajenie lub zatuszowanie widocznego przestępstwa ze strony nie pojedynczych osób, ale organizacji państwowych, a na domiar wielkiego mocarstwa, powinno być uznane za udział w przestępstwie. Gdy postępują tak najwyższe autorytety świata, uznają się zawsze za niewinnych. Jestem z wykształcenia przyrodnikiem, a mój profesor zoologii przedkładał mi: „Nigdy nie zapominaj, że przedstawienie jakiegoś stanu rzeczy, jakiejś prawdy, możliwe jest tylko na bazie porównania. Tylko wiedza porównawcza jest prawdziwą wiedzą, reszta to spekulacja”. Trzymam się tej zasady. Dlatego sądzę, że przestępstwo katyńskie, przestępstwo niewątpliwe, o którym – jak się to mówi – „wie cały świat” – jest prawdziwym kluczem do poznania naszej współczesności, którą nazwałem paradoksalną.

Jeśli wziąć pod uwagę, że obok tego przestępstwa – które zostało zatuszowane, na które przymyka się oczy, o którym nie lubi się już mówić, a także że nikt już nie myśli o tym, by szukać sprawców wymordowania 10.000 ludzi, nie wiadomo gdzie przez tych morderców zagrzebanych, gdyż przeszkadzają temu potężne aparaty wielkich mocarstw – istnieje taki fakt, że te same aparaty wielkich mocarstw od lat trzymają w więzieniu 88-letniego starca, który nikogo nie zabił, nikogo nie zamordował. A kto powiedziałby tylko słówko o jego uwolnieniu, zostały raczej uznany sam za przestępcę.

To Rudolf Heß, zastępca Hitlera, który w roku 1941 uciekł samolotem do Anglii, aby pertraktować z nią o pokój, a przecież pokój jest dzisiaj świętością! Jest oczywiście prawdą, że jego poglądy na każdą sprawę były dla mnie nie do przyjęcia, jak to jest z każdym socjalistycznym totalitaryzmem, choć nie wiem, czy on to jeszcze dzisiaj wyznaje. Ale komuniści na całym świecie mogą sobie chodzić na swobodzie, a Heß przecież nikogo nie zamordował. Jak objaśnić ten jego sprzeciw? Można go objaśnić w ten sposób, jak się mówi, że pragnął on przeciągnąć Wielką Brytanię na płaszczyznę antysowiecką. No dobrze, to inna sprawa, ale przecież nikogo nie zamordował. Czy jest większe przestępstwo od przestępstwa mordu?

Bądźmy szczerzy. Lubimy potępiać innych. Zaraz po wybuchu zarazy bolszewickiej moskiewski patriarcha Tichon rzucił na nich klątwę. Nie odegrało to specjalnej roli, ale mimo wszystko anatema rozebrzmiała z wysokości patriarchalnego stolca. A w Polsce żaden biskup, żaden prymas nie odprawił ani jednego nabożeństwa żałobnego za zamordowanych w Katyniu – czy także za tych z Ostaszkowa i Starobielska.                  

Kiedy został wybrany nowy papież, Polak, Jan-Paweł II, naród nie posiadał się z radości. Korzystając z tego wystąpiłem na łamach paryskiej „Kultury” z propozycją, aby poprosić Jego Świątobliwość o odprawienie uroczystego nabożeństwa żałobnego za dusze... Za dusze Polaków, zamordowanych w Katyniu i innych miejscach. Za dobrych Polaków, „kwiat Narodu”, jak w swojej pięknej książce o nich napisanej powiedział graf Czapski.

Moją propozycję podchwyciło kilka tysięcy Polaków w Ameryce i z prośbą o odprawienie żałobnego nabożeństwo przesłali też do Rzymu pieniężną ofiarę. Prosząc o Mszę za dusze i tylko za dusze. Papież Jan-Paweł II odmówił jednak odprawienia uroczystej Mszy za pomordowanych i ta odmowa uzyskała całą powagę związaną z jego urzędem. Naturalnie nie określił głównej przyczyny, ale ona jest znana, chodzi przede wszystkim o to, aby nie pobudzać i nie rozgniewać komunistów. Bo nawet jeśli nie przypomina się, że to właśnie oni są sprawcami zbrodni – drażni ich samo wymienianie nazwy „Katyń”. Uważają przypominanie tego słowa za agresję, za nagonkę na nich. A Papież jak i inni kochający pokój, pragnąłby „odprężenia” i miłości bliźniego.

Z Heßem jest nieco inaczej. Należy strzec go wszystkim siłami wielkich mocarstw, póki ten starzec nie zemrze w więzieniu. [48]  W innym wypadku naruszono by „odprężenie”. Heß musi więc być strzeżony, choć nigdy nikogo nie zamordował. Gdzie zaś pozbawiono życia 10 tysięcy ludzi, których obejmuje wspólne pojęcie „Katynia”, o tym pewnie nie dowiemy się rychło, a być może – nie dowiemy się nigdy.

 

Styczeń 1983

 

 (Przełożył z niemieckiego Jacek Trznadel)

 

(Nachwort, 1983, do wydania Katyń – ungesühntes Verbrechen, Possev 1983; przeł. z polskiego Gotthold Rhode)

 



[1]    W oryginale autora: „okupacji”. (przyp. wyd.)

[2]    W oryginalnym maszynopisie, stanowiącym podstawę obecnego, pierwszego polskiego wydania, Autor przypinał zdjęcia wewnątrz tekstu. Ponieważ wydawca dysponował jedynie kserokopią niezbyt dużej jakości, zdjęć tych nie można było skopiować do obecnego wydania. Te zdjęcia, które udało się odnaleźć z innych źródeł, zostały umieszczone – ze względów technicznych – na osobnej wkładce. Czytelnik skojarzy je z łatwością ze wzmiankowanymi w tekście. Aby jednak nie naruszać toku wykładu Autora, za każdym razem sygnalizuję w tekście miejsce, gdzie w oryginale znajdowało się zdjęcie. Jeśli chodzi o zdjęcia, wiernosci tekstowi Autora nie dochowało zresztą żadne ze znanych mi wydań obcojęzycznych.   (przyp. wyd.)

[3]    Cytowane za: The Polish White Book, Republic of Poland, Ministry for Foreign Affairs, Roy Publishers, New York.   (przyp. wyd.)

[4]    Na posiedzeniu Rady Komisarzy Ludowych ZSSR w dniu 31 października 1939 Mołotow oświadczył, co następuje:

„Rząd angielski zadeklarował, iż celem wojny prowadzonej przeciwko Niemcom jest ni mniej ni więcej, jak tylko zniszczenie hitleryzmu. Wynika z tego, że Anglicy i Francuzi wypowiedzieli Niemcom pewnego rodzaju wojnę ideologiczną, która nasuwa podobieństwo do dawnych wojen religijnych... Absolutnie nic nie usprawiedliwia tego rodzaju wojny. Można przyjąć lub odrzucić koncepcję ideologiczną hitlerowską, podobnie jak każdy system ideologiczny. Jest to sprawa opinii publicznej. Ale trzeba, by świat wreszcie zrozumiał, że nie wolno niszczyć żadnej ideologii przemocą, nie wolno jej gwałcić drogą wojny. Jest rzeczą nie tylko nierozsądną, ale wręcz zbrodniczą prowadzić wojnę celem zniszczenia hitleryzmu, pod maską walki o dobro demokracji.  (przypis autora)

[5] Najprawdopodobniej ustęp ten autor pisał w r. 1945, we Włoszech.  (przyp. wyd.)

[6] Dekretem z dnia 27 grudnia 1932 (Zbiór praw 1932, 84-516) wprowadzającym system przymusowych paszportów wewnętrznych, wszystkim obywatelom Związku Radzieckiego cofnięto prawo swobodnego podróżowania i poruszania się w granicach państwa. Nieobecność każdego obywatela w jego miejscu zamieszkania w przeciągu 24 godzin winna być niezwłocznie meldowana odnośnym władzom policyjnym. Wjazd lub wejście do miast o znaczeniu przemysłowym i strefy je otaczającej (od 20 do 100 km) wymaga specjalnych zezwoleń.

Dekret z dnia 8 czerwca 1934 r. (Ogłoszony w "Izwiestijach" 9.VI. 34) brzmi:

„W wypadku dezercji osoby wojskowej, dorośli członkowie jego rodziny, jeżeli są współuczestnikami tego aktu zdrady lub jeżeli wiedzieli o zamierzeniu i nie donieśli odnośnym władzom, ulegną karze więzienia od lat 5 do 10, oraz konfiskacie mienia. Inni dorośli członkowie rodziny pozbawieni zostaną prawa wyborczego i deportowani do odległych miejscowości Syberii.”

Dekret z dnia 26 marca i 24 lipca 1940 r. wprowadza, za samowolną zmianę zatrudnienia, opuszczenia miejsca pracy, spóźnienia i lenistwo – karę ciężkich robót przymusowych.   (przyp. autora)

[7] Prawdopodobnie tylko 4: Smorawiński, Bohaterewicz, Wołkowicki i kmdr Czernicki.  (przyp. wyd.)

[8]    Relacja płk Libkind-Lubodzieckiego, por. Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów, 1982, s. 51-52.  (przyp. wyd.)

[9]    Prawdopodobnie chodzi o Władysława Jana Furtka, więźnia griazowca. Jeśli tak, nie jest to właściwie pseudonim.  (przyp. wyd.)

[10] Profesor Swianiewicz przewieziony został do Moskwy i osadzony w więzieniu, skąd nie chciano go wypuścić nawet po roku 1941 i ogłoszeniu tzw. "amnestii" dla wszystkich Polaków. Z więzienia udało się go wydostać jedynie na skutek kilkakrotnych interwencji dyplomatycznych. (przypis autora) 

Stwierdzenie niezupełnie ścisłe. Po uwięzieniu na Łubiance, prof. Swianiewicz otrzymał wyrok pobytu w łagrze, skąd został zwolniony po interwencjach, w czerwcu 1942.  ( przyp. wyd.)

[11] Ppor. Ryszard Urbański, nauczyciel, znaleziony został w Katyniu pod Smoleńskiem i zwłoki jego opisane zostały w niemieckim zbiorze dokumentów, pod numerem rejestracyjnym 3.220.   (przypis autora)

[12]  We wspomnianej mowie, cytowanej już na innym miejscu, Mołotow powiedział między innymi, co następuje:

„Jedno błyskawiczne uderzenie ze strony najpierw armii niemieckiej, a następnie Armii Czerwonej, wystarczyło, aby z tego okropnego produktu Traktatu Wersalskiego, jakim była Polska, zbudowana na prześladowaniach mniejszości narodowych  nie pozostało nic. Cały świat zdaje sobie sprawę, iż nie może być mowy w przyszłości o wznowieniu starej Polski.”   (przyp. autora)

[13]    Relację z pobytu w willi w Małachówce sporządził po latach wzorowo się tam zachowujący rtm. Narcyz  Łopianowski. Por. Narcyz Łopianowski: Rozmowy z NKWD 1940-1941. Opr. A.K. Kunert. Warszawa 1990. (przyp. wydawcy)

[14]    Ofiary znalezione w grobach Winnicy pochodziły z okresu przedwojennego. Por. art. J.Mackiewicza na ten temat w t. II obecnej książki: Klucz do Parku Kultury i Odpoczynku.  Por. także oficjalny dokument niemiecki: Amtliches Material zum Massenmord von Winniza. Berlin 1944.  (przyp. wyd.)

[15] Głównie internowani swojego czasu na Litwie i Łotwie, którzy wpadli w ręce sowieckie po anektowaniu tych państw przez Związek Sowiecki. (przypis autora)

[16] GUŁAG:  Gławnoje Uprawlenije Łagierej – Główny Zarząd Obozów. (przypis autora)

[17]  Generał Kazimierz Sosnkowski nigdy nie był szefem sztabu gen. Sikorskiego, ale ministrem wojny w jego rządzie. Zaś później wodzem naczelnym.  (przypis autora)

[18] Jeden z tych robotników, Teofil Dolata, złożył zeznanie w 1990 roku. Spotkanie miało miejsce w kwietniu 1942 roku i w tymże miesiącu Polacy rozkopali jedną z mogił i umieścili na niej brzozowe krzyże. Por. J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii. Warszawa 1994.   (przyp. wyd.)

[19]    „Skit”, czyli pustelnia, było nazwą nadaną jednemu z budynków poklasztornych, w którym siedzieli jeńcy.  (przypis autora)

[20]    Por. analizę, także tekstologiczną, pamiętnika Solskiego w książce: J.Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw.  Tekst pamiętnika Solskiego poprawiono częściowo według wydania Pamiętników katyńskich, Ed. Spotkania 1990, oraz tekstów opracowanych w 1943 r. w Krakowie w biurze prof. Robla i odnalezionych w r. 1991 w specjalnej skrytce.  (przyp. wyd.)

[21]  Prawdopodobnie stało się to dopiero na lotnisku w Białymstoku, 1 maja, podczas powrotu Komisji. Por. zeznanie dr Tramsena w Hearings... (pełny zapis skrótu źródła na końcu, w Bibliografii Mackiewicza).  (przyp. wyd.)

[22]    Prawdopodobnie jednak wiadomość o „odosobnionym” lotnisku była prawdziwa. Chodziło o „międzylądowanie” w Białymstoku. Por. przypis wyżej.  (przyp. wyd.)

[23] Mackiewicz pominął dwu ważnych członków tej delegacji: pisarzy, F. Goetla i E. Skiwskiego. Pierwszego oskarżano o kolaborację, drugi był kolaborantem niemieckim.  (przyp. wyd.)

[24] Por. pilot Rowiński przybył do Katynia 17 kwietnia, we wstępnym okresie ekshumacji. W swoich notatkach mówi o „przypuszczalnym obszarze pochowania” i „przypuszczalnym... grobie masowym”. I ten właśnie obszar zakreśla w szkicu terenu, zaznaczając 4 wykopane doły, z których dokonywano ekshumacji.  (Hearings...)   (przyp. wyd.)

[25]    W oryginale autor przekreślił dalszy ciąg zdania: słusznie, czy niesłusznie, dziś wydaje mi się raczej... niesłusznie. Jednak pierwodruk tego fragmentu w piśmie „Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 10 (19 stycznia) – zawiera te słowa, zakończone wykrzyknikiem.   (przyp. wyd.)

[26]    W oryginale autor skreślił zdania: „Natomiast zdania różnych dygnitarzy podziemnych są podzielone. Jedni twierdzą, że jechać należy, inni, że byłaby to obraza naszego „sojusznika” i wpadanie na prowokację niemiecką.” (przyp. wyd.)

[27] W oryginale fragment skreślony: „w taką samą czy podobną wiosnę. Co myśleli. Co mówili, szeptali?”  (przyp. wyd.)

[28]    W oryginale zdanie skreślone: „Tego nam jednak rozgłaszać nie wolno.”  (przyp. wyd.)

[29] W oryginale akapit skreślony przez autora: „Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza Geheime Feldpolizei Voßa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że w siedmiu grobach znaleziono 4.143 zwłoki. Tylko.”   (przyp. wyd.)

[30]   Warto pamiętać, że internowani w niemieckich Oflagach oficerowie Polacy pochodzenia żydowskiego  nie zostali poddani eksterminacji i przeżyli.  (przyp. wyd.)

[31]    By³ to oddzia³ ³¹cznoœci 537 (Nachrichtenregiment 537), dowodzony w  1943 przez p³k. Ahrensa.  (przyp. wyd.)

[32]  Komunikat sowiecki za przyczynę rozstrzelania Aleksandra Jegorowa podaje rzekomo przezeń rozsiewane wątpliwości w autentyczność niemieckiej relacji.  (przypis autora)

Jest to cała złożona, fałszywa całkowicie historia, którą opowiada Komunikat sowiecki.  (przyp wyd.)

[33]    Zdaniem ostatnim autor zastąpił zdanie skreślone: „Po wyparciu wojsk niemieckich ze Smoleńska i ponownym wkroczeniu doń Armii Czerwonej, w początkach r. 1944 rząd sowiecki ogłosił następ[ującą] enuncjację, którą zamieszczamy in extenso:”   (przyp.wyd.)

[34] To ostatnie zdanie jest niezupełnie ścisłe i jakby koliduje z dotychczasowymi wywodami autora. W urzędowej publikacji niemieckiej Amtliches Material Niemcy podali liczbę wydobytych zwłok, bez szacunku tzw. grobu nr 8. Jednak, jak wykazałem w książce Powrót rozstrzelanej Armii, nie zwrócono dotąd uwagi, że spis niemiecki pomija wiele numerów i w efekcie wykazuje tylko liczbę 4.027 wydobytych zwłok (bez grobu nr 8)! Problemy list ofiar Katynia nie były poddane historycznej analizie.  (przyp. wyd.)

[35] Ilość zwłok znalezionych w Katyniu nie była objęta ścisłą tajemnicą Polski Podziemnej.  Musieli o tym wiedzieć Niemcy. (przyp. wyd.)

[36] Twierdzenie nieścisłe. Z siedmiu rosyjskich świadków, zeznających przed władzami niemieckimi, w komunikacie Burdenki przytacza się nazwiska jedynie dwu przesłuchiwanych. Dwu określa się jako zmarłych, o trzech wiadomo, że uszli na Zachód. Jednak Komunikat Burdenki wymienia nazwiska aż sześćdziesięciu świadków (w tym zapewne nazwiska wymyślone), a przesłuchano ich stu dziewięciu, jak świadczą tajne do niedawna Regesty akt śledczych w sprawie Katynia. Por.: J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, rozdz. Rosyjscy świadkowie Katynia.   (przyp. wyd.)

[37]    Słowem „większość” zastąpiono nie bardzo jasne słowo autora „gros”.  (przyp. wyd.)

[38] Jeszcze w 1990 roku na wiosnę, gdy byłem w lesie katyńskim, po prawej stronie drogi leśnej wiodącej do nowego pomnika katyńskiego, znajdował się pomniczek z czarnego marmuru, upamiętniający 500 rozstrzelanych więźniów rosyjskich. Śladem komunikatu Burdenki przebudowywano i rzeczywistość.  (przyp. wyd.)

 

[39]   Maszynopis autora proponuje zamieszczenie tu fotokopii oryginału francuskiego z Amtliches Material..., 1943.

[40]    Dzisiaj dysponujemy pełnymi spisami poszczególnych transportów, opublikowanych z archiwów rosyjskich NKWD.  (przyp. wyd.)

[41]   Brak tego nazwiska na listach katyńskich, także NKWD.  (przyp. wyd.)

[42]    Jak wynika z nie publikowanych Regestów akt śledczych mordu katyńskiego (ros.), prawdopodobnie chodziło najpierw o ścisłą izolację w samym obozie,  z którego wysłano ich do Moskwy w marcu 1940. Wszyscy, w liczbie 10, zginęli prócz ks. F. Tyczkowskiego. Por. J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw.

[43]    Józef Czapski: Wspomnienia starobielskie. Rzym 1945.

[44]    Por. Kazimierz Skarżyński:  Katyń. Paryż-Warszawa 1988, 1990. Editions Dembinski. (Zawiera raport K. Skarżyńskiego z czerwca 1943 i jego raport spisany na emigracji w roku 1946. ) – przyp. wyd.

[45]    W 1990 roku w Gniezdowie spotkałem się z jednym ze świadków „komisji Burdenki”, Michaiłem Kriwoziercewem. Opowiadał, jak dano im w końcu 1943 r. gotowe, sfabrykowane oświadczenia do podpisania. (przyp. wyd.)

[46]    Wydana pod pseudonimami praca Kazimierza Zamorskiego i Stanisława Starzewskiego.   (przyp. wyd.)

[47]    Wydanie polskie: Katyń. Z przedmową Z. Brzezińskiego. Paris 1989. Ed. Spotkania.  (przyp. wyd.)

[48] W  1987 r. Heß popełnił samobójstwo w więzieniu w Spandau.   (przyp. wyd.)