Chcieli pozbyć się Wielgusa   Adam Wielomski o aktach SB

 

- W ujawnionych aktach SB jest mowa, że „Grey” wyjeżdża na kilka lat, podczas gdy ks. Wielgus wyjeżdżał zaledwie na 5 miesięcy (…) „Grey” ma stemple „ściśle tajne”, a pieczątki takiej używano w Polsce do roku 1961 i od 1999 roku, podczas gdy ks. Wielgus miał być agentem w latach siedemdziesiątych – mówi dr Adam Wielomski w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem.  

Jest Pan jednym z nielicznych publicystów broniących abpa Stanisława Wielgusa...

- Mój stosunek do afery uległ w ciągu ostatniego czasu sporej zmianie. Gdy afera wybuchła, nie miałem powodu nie wierzyć w winę Ekscelencji, szczególnie że media podały, iż abp Wielgus – po czasie pewnego zakłopotania – przyznał się do winy. Mimo to uważałem, że rozgłos jest nieadekwatny do sprawy. Nigdy nie uważałem, że kolaboracja z wywiadem zagranicznym PRL jest czymś kompromitującym. Jako naukowiec w pełni rozumiem, że inny naukowiec chce wyjechać za granicę na stypendium. Być może w PRL po prostu nie było innej możliwości wyjazdu niż podpisanie zgody na współpracę z wywiadem. W takiej sytuacji trzeba było podjąć dramatyczną decyzję czy praca naukowa, czy podpis? Jestem w stanie zrozumieć tych, którzy wybrali podpis, z góry nie mając zamiaru na nikogo niczego donosić.

Ale poza podpisem w grę musiało wchodzić konkretne zadanie.

- Zadanie, jakie miał dostać ks. Wielgus, czyli rozpracowywanie ośrodków ukraińskich nacjonalistów, nie byłoby nawet niczym kompromitującym. Ci „nacjonaliści” to wszak nic innego jak pogrobowcy banderowców z UPA, którzy mieli na rękach polską krew i żądali przyłączenia do Ukrainy Przemyśla i okolic. Zauważmy jednak, że ks. Wielgus z zadania się nie wywiązał. Przygotował bełkotliwy i ogólnikowy raport i nawet SB uznała go za agenta nieprzydatnego dla wywiadu. Prawdę mówiąc – nie znając osobiście ani jednego banderowca – mógłbym przygotować podobny, gdzie bym wyjaśnił, że Ukraińcy na emigracji nie lubią ZSRR i marzą o niepodległym państwie, słowem: żadna rewelacja. Wyglądało na to, że ks. Wielgus oszukał SB, wyłudził paszport, wyjechał i nie wykonał zadania wywiadowczego. Nie było więc powodu, aby uważać go za „agenta wszech czasów”.

A Pan za kogo go uważa?

- Uważam, że Ekscelencja był wielką szansą polskiego katolicyzmu. Po dziesięcioleciach panowania w nim trendów liberalnych i – nazwijmy po imieniu – wprost lewicowych, mieliśmy dostać prawdziwego katolickiego duszpasterza ze starej szkoły. Benedykt XVI to szansa katolicyzmu na miarę światową, szansa na zatrzymanie rewolucji posoborowej – co właściwie stało się już za pontyfikatu Jego poprzednika – a nawet na jej cofnięcie, przynajmniej częściowe. Ale papież nie czyni takich historycznych wydarzeń sam. Potrzebuje ludzi, współpracowników, którzy tę – choćby częściową – kontrrewolucję wraz z nim poprowadzą na poziomie diecezji czy metropolii. Dlatego abp Wielgus miał zostać metropolitą. Nie mógłby nim zostać ani za Jana XXIII, ani za Pawła VI, ani za Jana Pawła II. Ci papieże nie mianowaliby metropolitą kogoś o tak konserwatywnych poglądach. Uważałem, że racja polskiego katolicyzmu wymagała, aby przymknąć oczy na jakieś papierki sprzed trzydziestu lat.

Jednak te papierki według większości obserwatorów sprawy abpa Wielgusa to dowód na jego zhańbienie.

- Przyznam, że wgłębiając się w szczegóły sprawy „papierków sprzed trzydziestu lat”, nabrałem stopniowo coraz większego sceptycyzmu co do materiału dowodowego. Właściwie cały dowód, że abp Wielgus jest „Grey’em” opiera się na fakcie, że raport „Grey’a” znajduje się w jego teczce. Szczegóły nakazują postawić znaki zapytania. Po pierwsze, w ujawnionych aktach SB jest mowa o tym, że „Grey” wyjeżdża na kilka lat, podczas gdy ks. Wielgus wyjeżdżał zaledwie na 5 miesięcy. Zakładam, że zarówno piszący raport agent, jak i jego oficer prowadzący dobrze wiedzą, na ile wyjeżdża autor raportu. O ile oficer śledczy może się pomylić (ostatecznie), o tyle sam wyjeżdżający wie takie rzeczy na pewno. Po drugie, chodzi o pieczątki. „Grey” ma stemple „ściśle tajne”, a pieczątki takiej używano w Polsce do roku 1961 i od 1999 roku, podczas gdy ks. Wielgus miał być agentem w latach siedemdziesiątych. Oznacza to, że pieczątki przystawiono po roku 1999. Może to świadczyć albo o fałszerstwie, albo o tym, że ktoś w tych aktach grzebał w ciągu ostatnich ośmiu lat. Pracownicy IPN jako dogmat traktują zasadę, że „SB nie fałszowała swoich dokumentów”. Śmiem o tym wątpić, ale to w tej chwili bez znaczenia. Zwracam uwagę, że tych pieczątek nie przystawił żaden esbek – bo wiedziałby, jakie pieczątki obowiązywały w PRL – przystawiono je w III RP. Jeśli zaś jedynym dowodem, że Ekscelencja i „Grey” to ta sama osoba jest fakt, że raport „Grey’a” znajduje się w teczce Ekscelencji, to mamy absolutną pewność, że ktoś w tej teczce grzebał. Wystarczyło przełożyć raport z jednej teczki do drugiej... Dopóki nie mamy absolutnie pewnego badania grafologicznego podpisu „Grey”, nie mamy żadnego dowodu na winę Arcybiskupa.

Skąd czerpie Pan informacje na temat tego, że takie konkretnie pieczęci były używane właśnie w tych latach?

- Szczegółową analizę tej i innych technicznych zagadnień opisał były prokurator krajowy Włodzimierz Blajerski. Warto zacytować jego analizę 15., 16. i 17. karty z teczki arcybiskupa: „Umowa o współpracy o treści nieznanej w instrukcjach MSW. Powinno być na początku: ‘Ja, Stanisław Wielgus ur. ...’ itd. i na końcu: ‘będę podpisywał się jako’ – tu pseudonim – i podpis: ‘Stanisław Wielgus’. To dla wszystkich służb specjalnych na świecie najważniejszy dokument personalny (nigdy nie znajdziemy go w teczce sprawy operacyjnego rozpracowania). Taki dokument, o ile jest autentyczny, to dla SB skarb – nie byłby niszczony i filmowany w żadnym wypadku. Gryf ‘ściśle tajne’ to kompletna bzdura. Nikt w SB w tym czasie nie używa takiego gryfu. Żaden esbek prowadzący ewidencję nie przyjąłby tak oznaczonego dokumentu. Doskonale wie to prowadzący sprawę ppłk Leonard Mroczek, który wszystkie raporty i notatki oznacza prawidłowo ‘tajne spec. znaczenia’. Ale nie ma podpisu tegoż pułkownika Mroczka. Nie ma też stopki zarejestrowania tego dokumentu, który byłby skarbem, gdyby pochodził od księdza. Świadczy to o tym, że takiego dokumentu w obiegu prawnym SB nigdy nie było. Arcybiskup Wielgus nie przyznaje się do podpisania jakiegokolwiek dokumentu sprzed 1978 roku. Materiał ten jest sfabrykowany. Zachodzi podejrzenie popełnienia przestępstwa i jest to w wysokim stopniu prawdopodobne. To samo dotyczy pozostałych dokumentów o współpracy, a więc instrukcji k. 16 i 17 oraz umowy o łączności k. 28 i 29. Sfabrykowano te dokumenty współpracy. W obrocie prawnym MSW gryf ‘ściśle tajne’ był używany do połowy 1961 r., a następnie wszedł w użycie dopiero na podstawie ustawy ze stycznia 1999 r. o ochronie informacji niejawnych. Taki gryf przewidywała też zawetowana przez prezydenta Wałęsę w 1995 r. ustawa o tajemnicy państwowej, według projektu z 1992 roku. Najprawdopodobniej więc w tym czasie dokonano takiej ‘fabrykacji’” (analiza prokuratora Blajarskiego: http://www.myslpolska.org/?idx=janek_art&lusterko=136242).

Czy według Pana abp Wielgus jest niewinny?

- Żeby nie było nieporozumień: nie twierdzę, że wiem, iż abp Wielgus jest niewinny. Istnieją poszlaki – choćby raport owego „Grey’a” – wskazujące, że mógł być agentem wywiadu. Ale poszlaki to nie dowody. Tymczasem media wydały wyrok, a sprawa ma charakter trudnego procesu poszlakowego. Powiem prywatnie, że na podstawie takiego materiału dowodowego, jaki w tej chwili mamy, nie odważyłbym się po prostu powiedzieć, że abp Wielgus był agentem. Ja tego po prostu nie wiem. Zaś stara łacińska formuła uczy: in dubio pro reo, czyli, że wątpliwości przemawiają na korzyść oskarżonego. Cywilizacja łacińska polega na tym, że to oskarżonemu należy udowodnić winę, a nie, że oskarżony musi dowieść swojej niewinności. W medialnej nagonce zasada ta nie była respektowana.

Wszystko to przedstawiałoby logiczną całość, gdyby nie fakt, że hierarcha sam przyznał się do winy.

- No tak, ale do czego się przyznał? Przyznał się, że podpisał zgodę na współpracę z wywiadem, aby otrzymać paszport. Obowiązujące w Polsce prawo nie uznaje tego za współpracę z SB – świadczy o tym przypadek ministra w kancelarii prezydenta RP Andrzeja Krawczyka (zresztą z PiS), który 14 marca tego roku został uniewinniony przez sąd lustracyjny, choć podpisał zobowiązanie do współpracy, ale na nikogo nie donosił. Mitem krążącym w polskim społeczeństwie jest rzekome oświadczenie abpa Wielgusa, w którym przyznaje się do winy i przeprasza za to Kościół. Prawda jest zaś taka, że oświadczenie to wydał spanikowany w obliczu medialnej nagonki Nuncjusz Apostolski Józef Kowalczyk w imieniu abpa Wielgusa, ale bez jego zgody i wiedzy. Ekscelencja wydał następnie oświadczenie, w którym zaprzeczał, aby takie oświadczenie wydał. Pokazano to tylko chwilę w mediach koło południa, potem znikło. Nie przebiło się w medialnej wrzawie i dlatego 99 procent Polaków jest przekonanych, że abp Wielgus przyznał się do donosicielstwa.

Jedyne, do czego Ekscelencja się przyznaje, to podpisanie zgody na współpracę z wywiadem. Nie przyznaje się do żadnych raportów „Grey’a”, a tym bardziej iż donosił SB w kraju na kolegów. Tego drugiego zarzutu nie da się zresztą udowodnić, gdyż mamy tu tylko cienkie poszlaki w postaci raportów esbeków z rozmów z Ekscelencją. Nic nie zostało napisane tam jego ręką i niczego nie podpisał. Nawet jego wrogowie nie twierdzą, że mają dowody w tej sprawie. Są to oczywiście pewne poszlaki, ale znów tylko poszlaki. To tak, jakby mnie uznać winnym kradzieży samochodu 30 lat temu, gdyż znaleziono pamiętnik nieżyjącego sąsiada, w którym pisze, że mu się przyznałem, że to ja pojazd ukradłem. Czy jakikolwiek sąd skazałby mnie za kradzież auta na podstawie takich dowodów?

Jednak ujawnienie dokumentów mówiących o współpracy z „bezpieką” było bezpośrednim powodem rezygnacji arcybiskupa.

- No, to akurat na pewno nie jest prawdą. Już Nuncjusz Apostolski w swoim oświadczeniu stwierdził, że Ekscelencja rezygnuje nie ze względu na fakt ewentualnej współpracy z wywiadem, ale ze względu na istnienie atmosfery uniemożliwiającej sprawowanie urzędu. Dokładnie jest powiedziane tak: „Będąc zniesławionym, nie można przejmować obowiązków (...)”. Innymi słowy: w obliczu szalejących w liberalnej TVN Pawła Milcarka i Tomasza Terlikowskiego, wykrzykujących, że „arcybiskup kłamie” nie da się sprawować urzędu. No bo i nie da się! To samo jest w liście Benedykta XVI do abpa Wielgusa, gdzie czytamy, że „Ekscelencja (jest) świadomy, że sytuacja, która zaistniała, nie pozwala rozpocząć posługi biskupiej z niezbędnym jej autorytetem, wyraźnie widziałem w tym akcie głęboką wrażliwość na dobro Kościoła (...)”. Zwracam uwagę na słowo „świadomy” (w oryginale włoskim: conoscio – świadomy, rozumiejący, zdający sobie sprawę) jest niezwykle istotne. Nie, że agent nie może pełnić funkcji, ale, iż musi „mieć świadomość”, że w zaistniałej sytuacji – dla dobra Kościoła – lepiej, aby urzędu tego nie pełnił.

Innymi słowy: nie ujawnienie dokumentów było powodem rezygnacji Ekscelencji, ale nagonka na niego. Potwierdził to nawet Tomasz Terlikowski, komentując list papieski dla „Dziennika”: „wierni będą mieli prawo odczytać ten list jako wybielenie Wielgusa i zwalenie całej odpowiedzialności na tych, którzy dążyli do poznania prawdy”. Nic dodać, nic ująć. Trudno pełnić urząd, opierający się wyłącznie na autorytecie, w atmosferze takiej nagonki dziennikarzy, jaką widzieliśmy.

Jego winę stwierdziły dwie komisje, w tym komisja kościelna.

- Komisje zapoznały się wyłącznie ze stanem dokumentacji. Oglądały ją zresztą bodaj tylko przez kilka godzin. Nie dokonały jej krytycznej weryfikacji. Przykładowo nie zrobiono badania grafologicznego, czy Wielgus i „Grey” to ta sama osoba. Na podstawie dostępnych źródeł, bez ich weryfikacji krytycznej, Ekscelencja oczywiście jest winny. Rzecz w tym, że źródła – o czym już mówiłem – właśnie tej weryfikacji wymagają ze względu na pieczątki i czasokres pobytu „Grey’a” za granicą. Do takiej weryfikacji są sądy, ale IPN celowo opóźniał dostarczenie materiałów sądowi lustracyjnemu, aby proces nie zdążył się odbyć. Nie dziwię się: w końcu to ten IPN odpowiada za wypłynięcie materiałów i okrzyczenie Ekscelencji „agentem” i ewentualne uniewinnienie przyczyniłoby się do prestiżowej porażki tej instytucji.

Komu mogło zależeć na sfałszowaniu materiałów obciążających abpa Wielgusa?

- Ja wcale nie powiedziałem, że wiem na pewno, iż Ekscelencja jest niewinny i nie mam dowodów na to, że dokumenty są fałszywe. Dokumenty są poszlakami przeciwko Arcybiskupowi, a szczegóły tychże dokumentów – na przykład owe pieczątki – są poszlakami, że dokumenty te mogą nie być prawdziwe lub – będąc prawdziwymi – mogą być wyjęte z innej teczki.

Za to mogę powiedzieć, komu zależało na uczynieniu z tych poszlakowych materiałów gigantycznej afery. Wystarczy zobaczyć, kto sprawę rozdmuchał: dziennikarze związani z PiS („Gazeta Polska” i Paweł Milcarek) oraz liberalne media, sympatyzujące z PO, szczególnie TVN, z królującym tu Tomaszem Terlikowskim. Cele były sprzeczne. Liberalne media były przerażone „reakcjonistą” w warszawskim Kościele, a przede wszystkim obawiały się wzmocnienia o. Tadeusza Rydzyka, dla którego abp Wielgus nie ukrywał nigdy sympatii. Co do środowisk PiS-owskich, to myślę, że są tam ludzie, którzy chcieliby zrobić z Kościoła kolejną „przystawkę” do PiS. W Kościele widać coraz większe zniecierpliwienie rządem pisiackim, wprost zawód. W takiej sytuacji mógł się tam zrodzić – nie twierdzę, że „zrodził się”, bo to tylko moja hipoteza – pomysł uzależnienia hierarchów za pomocą „kwitów” z IPN. Abp Wielgus wyleciałby w powietrze, aby pokazać, co stanie się z hierarchami, jak nie będą popierać rządu. Zauważmy, że akcja jest szerzej zakrojona. Zaraz potem „cudownie” znaleziono pustą teczkę abpa Michalika. Tak jakby chciano mu powiedzieć: „w każdej chwili może znaleźć się jej zawartość”. Ta akcja trwa zresztą jakby nadal: te same środowiska – Frondy i Christianitas – które rozdmuchały aferę, teraz rozdmuchują afery seksualne w diecezji płockiej. Tak się składa, że jeden z moich kolegów dzień przed aferą „seksualną” powiedział prorocze słowa: „Gdyby abp Wielgus nie był agentem, to by ogłosili, że jest pedofilem”. Jak zaczął się lustrować, to i afery się pojawiły. Oczywiście w „cudowny” sposób akurat w tym momencie! Odnoszę wrażenie, że to jest szersza i skoordynowana akcja części środowisk pisiackich. Ale to tylko moje wrażenie. Dowodów na to nie mam. To raczej dedukcja na podstawie tego, kto z propagatorów tej afery mógł na tym zyskać.

Czy nominacja abpa Kazimierza Nycza jest sukcesem tego lub raczej tych środowisk?

- To jest ich katastrofa. Gdy broniłem Ekscelencji, wielu ludzi gwałtownie mnie atakowało, bo oni już wydali wyrok, zanim poznali materiał dowodowy. Zresztą wcale nie chcieli go poznać. Teraz sytuacja się zmieniła. Wielu najbardziej zagorzałych lustratorów Ekscelencji przyznaje, że miałem rację. Nie jest przypadkiem, że na związanej ze środowiskiem Pawła Milcarka stronie internetowej – o tematyce stricte religijnej – po dziś dzień „zapomniano” podać informacji o tej nominacji; wystarczy poczytać bloga Milcarka, w którym kwestionuje on, że abp Nycz na pewno jest liberałem (a może jednak nie?). Nic dziwnego, to jest prawdziwa katastrofa dla katolicyzmu powiązanego w Polsce z prawicą. Abpa Wielgusa miał zastąpić ktoś równie prawicowy, a zastąpił go kościelny liberał. „Gazeta Wyborcza” od razu zachwalała tę kandydaturę jako człowieka „apolitycznego”. Dwa dni później ta sama „GW” z triumfem – oczywiście na pierwszej stronie – zamieściła pierwszą „apolityczną” wypowiedź nowego metropolity: „Gwałtowny atak na ministra Romana Giertycha”.

Nominacja abpa Nycza oznacza radykalne przechylenie się Kościoła w Polsce w kierunku procesów europeizacji. Zapewne Benedykt XVI uznał, że to chore, lewicowo-liberalne miasto, zwane Warszawą, nie zdzierży pasterza o konserwatywnych poglądach. I słusznie: w jednym mieście nie mogą panować dwa niepodzielne autorytety: „Arka Noego” i abp Wielgus. Działacze PiS nie chcieli konserwatywnego hierarchy, to dostali liberała. Odegrali wobec środowisk liberalnych i lewicy laickiej rolę, którą Lenin określał mianem „pożytecznych idiotów”. Ale to nie jest katastrofa PiS: to katastrofa nas wszystkich, uczyniona rękami „Gazety Polskiej” i Pawła Milcarka. To im dziękujmy.

Dziękuję za rozmowę.