Świadek życia ojca Maksymiliana KOLBE 3121

Dziś ma 86 lat. Na jego ręce widnieje numer 3121, który każdego dnia przypomina mu piekło, jakie przeżył podczas II wojny światowej, kiedy był więźniem KL Auschwitz. Tam spotkał się z ojcem Maksymilianem Kolbem, franciszkańskim męczennikiem. - Żyję po to, aby świadczyć o tamtych dniach. Aby mówić dziś ludziom, jakim człowiekiem był święty Maksymilian - powtarza Władysław Lewkowicz.
Kiedy wybuchła wojna, 18-letni Władysław Lewkowicz mieszkał w Warszawie. Jego ojciec był oficerem, przez jakiś czas musiał przebywać w stolicy, dokąd zabrał swoją rodzinę. - Na krótko przed wrześniem 1939 r. pojechałem na szkolenie wojskowe. Jeszcze nie zdążyłem zdać munduru, a wojna wybuchła. Wtedy na wezwanie prezydenta Warszawy razem z kolegami poszedłem bronić miasta przed okupantem - opowiada mężczyzna. - Byłem wtedy na placu Unii Lubelskiej. Szliśmy z karabinami na czołgi. Wielu wtedy zginęło. Ja przeżyłem - dodaje pan Władysław.

W obozie
Niemcy zajęli Warszawę, ale jej mieszkańcy nie pogodzili się z okupacją. - Chcieliśmy ludziom dawać nadzieję, więc rozrzucaliśmy ulotki "Polska żyje!" i... wpadliśmy. W wagonach bydlęcych wieźli nas - 1600 osób - nie wiedzieliśmy gdzie - wspomina Władysław Lewkowicz.
Już dwa miesiące po utworzeniu KL Auschwitz, 15 sierpnia 1940 r. w uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej i Cudu nad Wisłą, w obozie znalazł się przywieziony z Warszawy młody chłopak. - Zaraz jak wyrzucono nas z wagonów, nastąpił krzyk, bicie. Dawali nam numery, ja otrzymałem 3121. Byliśmy młodzi, więc pracowaliśmy w najtrudniejszych komandach - podkreśla były więzień.
Wspominając tamte dni, pan Władysław opowiada o uczuciu najstraszniejszym - o głodzie. - Głód towarzyszył nam niemal bez przerwy. Do dziś brzmią w moich uszach słowa: "Każdy, kto przeżyje więcej niż trzy miesiące w obozie, jest złodziejem". Dawali nam tak mało jeść, że głód towarzyszył nam ciągle. Z tego powodu wiele mówiliśmy o jedzeniu; co lubiliśmy jeść, co mama gotowała w niedziele - opowiada Władysław Lewkowicz.
Do "najlepszych" czasów zalicza ten, kiedy wychodził poza obóz, by pracować przy pomidorach. - Wtedy, oczywiście w konspiracji, podjadaliśmy pomidorki. Trzeba było to tak robić, by nikt nie zauważył. Czasem takiego małego pomidora zanosiłem do obozu dla kolegów. Kalorii w nim nie było wiele, ale dawało to wielką radość i satysfakcję, bo groziły za to ciężkie kary - podkreśla były więzień.

W konspiracji
Swoje życie narażali zresztą nie raz. O obozowej egzystencji pisali niewielkie raporty, które zostawiali w umówionym miejscu. Dwie kobiety w nocy zabierały je, a zostawiały lekarstwa, chleb, a raz nawet... konsekrowane Hostie. - Dostaliśmy cały woreczek Hostii. Jakaż to była radość. Baliśmy się tylko, jak wniesiemy je do obozu. Zabandażowaliśmy koledze nogę i tam włożyliśmy. Strażnicy na bramie nic nie zauważyli - wspomina Władysław Lewkowicz.
Ze łzami w oczach mężczyzna wspomina kobiety: Bolesławę Kożusznik i Helenę Płotnicką, które im pomogły przeżyć ten straszny obozowy czas. - Helenę Płotnicką, matkę rodziny, nakryli Niemcy. Nie wydała nas, nic nie powiedziała. Kiedy wieźli ją do krematorium, jeden z kolegów położył jej na piersi namalowany kwiatek. To był nasz dar wdzięczności. Bolesława Kożusznik przeżyła wojnę, odszukaliśmy ją, by podziękować. To spotkanie było niezwykle wzruszające. To były bohaterskie kobiety - podkreśla pan Lewkowicz.

Spotkanie z o. Maksymilianem
Świętego ojca Maksymiliana Władysław Lewkowicz zapamiętał z "Rycerza Niepokalanej". - Wiedziałem, że ma długą brodę i niezwykły uśmiech. Kiedy tylko przywieźli franciszkanów do obozu, zaraz rozeszła się wieść, że jest wśród nas ojciec Maksymilian Maria Kolbe - opowiada Lewkowicz. - Spotykaliśmy się często po wieczornym apelu. Wspólnie modliliśmy się, a on nas spowiadał. Oczywiście w konspiracji. Najczęściej mówił o Niepokalanej, o Opatrzności i o woli Bożej. W tym piekle podtrzymywał nas na duchu słowami Chrystusa: "Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, duszy zabić nie mogą". Pomagał nam godnie żyć i godnie umierać - dodaje pan Lewkowicz.
Były więzień podkreśla, że dla nich jednak najbardziej przekonywująca była postawa świętego, który nawet w obozie zachował uśmiech na twarzy (ten sam, który mężczyzna zapamiętał z "Rycerza Niepokalanej"), nie skarżył się, nie przeklinał i mimo powszechnego głodu i pragnienia nigdy nie mówił o jedzeniu, a czasami nawet był w stanie jeszcze opowiadać dowcipy. Władysław Lewkowicz potwierdza, że dla więźniów o. Kolbe był świętym. Podobno nawet mężczyzna powiedział mu wprost: "Maksiu, ty chyba będziesz święty!". Wystąpienie z szeregu i deklarowana gotowość pójścia na śmierć w zamian za człowieka, który miał żonę i dzieci, było dla więźniów tylko potwierdzeniem ich wcześniejszego przekonania co do świętości zakonnika. - Święty Maksymilian miał niezwykłą osobowość, która poraziła nawet Niemców. Wcześniej wydawało się nam, że zachowanie takie jak o. Kolbego spotka się najwyżej z kopniakiem lub że na śmierć pójdzie nie dziesięciu, a jedenastu więźniów. Tymczasem stało się tak, jak zaproponował kapłan. To nie była codzienna sytuacja, to było coś niezwykłego - podkreśla Władysław Lewkowicz, który sam przeżył dwie wybiórki i doskonale wie, jak wyglądały. - Człowiek wiedział, że pójdzie dziesiąty. Nikt nie wiedział kto. Ci, którzy szli, zawsze mieli łzy w oczach, chcieli żyć. Często to byli młodzi chłopcy, których jedyną winą było tylko to, że bardzo kochali Polskę - dodaje.

Okrutna śmierć
Franciszkański męczennik wybrał śmierć okrutną. Przez dwa tygodnie trzymano go w celi bez jedzenia. Były więzień Auschwitz zwraca uwagę na zasadniczą różnicę pomiędzy śmiercią przez rozstrzelanie czy powieszenie a śmiercią głodową. - Śmierć głodowa jest okrutna. I nie ona jest najgorsza, ale poprzedzająca ją męka. Minuta wtedy staje się godziną, a godzina wiekiem. Tam czas ten spędzali na betonie. Na pewno marzyli, by ktoś przyszedł i choć na chwilę okrył ich kocem A mimo to o. Kolbe dobrowolnie poszedł na śmierć. Nie chciał uniknąć cierpienia, ale wybrał jeszcze większe. I to wszystko za nieznanego mu ojca rodziny, pana Gajowniczka. W obozie opowiadali potem, że po dwóch tygodniach jeden z Niemców zobaczył przy ścianie ojca Maksymiliana i powiedział: "Ten klecha jeszcze żyje?". Wtedy wysłał kogoś do ambulatorium i zastrzykiem z fenolu zamknęli szepcące modlitwy usta ojca Maksymiliana - ze wzruszeniem opowiada mężczyzna.
O śmierci franciszkanina Władysław Lewkowicz dowiedział się od o. Piusa Bartosika, współbrata ojca Maksymiliana. - To był duży wstrząs. Od samego początku był i jest dla mnie wzorem, potęgą cierpienia - wyznaje.

Po wojnie
Pan Lewkowicz przeżył obóz. W 1945 r. w Buchenwaldzie, gdzie przebywał, oswobodzili go Amerykanie. - Byłem wtedy intelektualnie wyczerpany. Przez pięć lat nie dane mi było przeczytać żadnej książki, gazety. Przez pięć lat nie myłem zębów... Pojechałem do ośrodka szkoleniowego generała Maczka. Pod koniec 1946 r. wróciłem do Warszawy, gdzie mieszkała moja matka. Chciałem się uczyć. Przed wojną myślałem o medycynie, ale w obozie widziałem, co robili lekarze - w uszach brzmiały mi zawsze wtedy słowa "primum non nocere". Nie mogłem pójść na medycynę. Zostałem weterynarzem, zrobiłem doktorat. Wcześniej jeszcze się ożeniłem, mam trójkę dzieci. Minęło wiele lat, poukładałem sobie życie. Mogłoby się wydawać, że obóz minął i koniec. A on wraca, wraca w snach. Wtedy zawsze budzę się zlany potem.
Władysław Lewkowicz mówi, że przez cały czas ma świadomość, że przeżył, aby świadczyć, mówić ludziom współczesnym o tych, którzy odeszli, o tych, którzy bardzo kochali Ojczyznę, Polskę. - Tam, w obozie, każdy wiedział, co to jest śmierć. Tam życie traciło się za nic - choćby dlatego, że się zachorowało czy miało słabszy dzień albo Niemiec miał taki kaprys...
Ci zmarli zobowiązują nas, żywych, by przekazywać grozę tamtych dni - mówi Władysław Lewkowicz.
Małgorzata Pabis

 

Infonurt : przypominamy naszego Patrona KOLBE …porownajcie ich z dzisiejszymi „Polakami”...ŻYCZYMY WŁADYSŁAWOWI 120 LAT !