AUTOSTRADY PIŁSUDSKIEGO
Kiedy w listopadzie 1806 r. wojska
napoleońskie, bijąc jak zawsze beznadziejnie schematycznych Prusaków w kaczy
kuper, znalazły się na ziemiach polskich, Marcelin Marbot,
adiutant marszałka Bernadotte ( zajadłego wroga
Napoleona, posiadacza pięknych nóg i małego móżdźku
militarnego oraz założyciela, pożal się Boże, dynastii, co to dzisiaj
karykaturalnie panuje w socjalistycznej Szwecji: czyż normalny władca może jeździć
na rowerze i zapisywać się w książce telefonicznej?! ) pisał
okrutnie: „ Jesteśmy w Polsce... Po przejściu Odry żadnych dróg, błoto i piasek
(...)”. Niech mu tam będzie, gadzinie francuskiej. Że
też my za takich „koalicjantów” przelewaliśmy krew pod Somosierrą. Tak; jak
zawsze my: „ Za Waszą i (ewentualnie- DR) Naszą Wolność”
Mijały lata, dziesiątki lat, stulecia. Nadrabialiśmy,
jakby to powiedział tow. Edward Gierek, wielowiekowe zacofanie. Aż tu nagle
przyjeżdża do mnie znajomy Anglik, to jest atawistyczny wróg wspomnianego Marbota ( niech mu ziemia, szczególnie lechicka, ciężką
będzie). Wizytacja krótka. Ot, kolacja, pogaduszki, spanie, śniadanko i prośba
o podwiezienie do Krakowa . Z gracją, pożyczonym wehikułem marki
„Dacia- Logan” ( naprawdę zmyślne, bo obszerne autko
konstrukcji romańskiej, to jest rumuńskiej, to jest francuskiej) kołuję na „ Polish Pride” ( „Polską Dumę”), czyli legendarną autostradę A-4.
Pech chce, że za
chwilę Albiończykowi chce się „na
stronę” ( a było pić piwo przed jazdą?!). Trudna sprawa. „Motorway”,
czy też „ Highway” jest, ale stacji benzynowej z
pisuarem nie uświadczysz. Dopiero za Mysłowicami, czyli bramką oddzielającą
odcinek gratisowy od płatnego. Ja to wiem, biedny Angol potnieje. Docieramy
wreszcie na małopolsko- śląskie pogranicze. Zbawcza stacja „Orlenu”.
Poddany Jej Królewskiej Mości oddaje się wiadomym przyjemnościom, a ja- twardy
polski autochton- popalam papierocha ( chociaż „ doktory”
zabraniają) . Wiadomo: twardzi faceci
palą i nie tańczą.
Tuż przed Krakowem Albiończyk pyta: „ To wy macie autostrady bez ubikacji?”. „ Widzisz
stary- kluczę, bo trudno mi wyjaśnić tych wszystkich Kulczyków, ustawione,
złodziejskie przetargi itd... „Widzisz”.... „W każdym
razie nasze dziewczyny są ładniejsze od waszych” ( „Anyway,
our girls are nicer than yours”). „Yes,
yes, yes”- jakby ponownie
powiedział p. premier Marcinkiewicz, daj Boże, włodarz prawdziwej IV RP. Strzał
w dziesiątkę. Kupiłem gościa.
My tu „gadu, gadu”, a właściwie „ piszu,
piszu”, a czas na historyczne i wspomniane w tytule
autostrady sanatorów, czyli podkomendnych Marszałka Piłsudskiego- postaci
wielbionej, jakże słusznie, przez rzesze Polaków, w tym, o dziwo, wszystkich
pp. Prezydentów III Rzeczypospolitej.
Cofnijmy się do lat trzydziestych ubiegłego wieku. Polską
rządzą piłsudczycy, wmawiając społeczeństwu, że jesteśmy nieomal europejskim
mocarstwem. Gdyby mierzyć ową mocarność stanem naszych dróg i stopniem
zmotoryzowania Polaków ( a są to istotne elementy cywilizowanego kraju wtedy i
obecnie) wypadlibyśmy gorzej niż źle, czyli beznadziejnie. W 1938 r. na 10
tysięcy mieszkańców przypada w Polsce 10 samochodów. Rozumiem, że nie możemy
równać się z Francją (523 wehikuły), Wielka Brytanią (511), Belgią (268), Italią (100), Czechosłowacją
(69- w samych Czechach na pewno więcej), ale żeby wyprzedzała nas nawet bratnia
(wspólna granica i układ sojuszniczy) Rumunia?!
A tak; w
karpacko-czarnomorskiej krainie na 10 tysięcy Rumunów, Węgrów, Niemców,
Cyganów, Gagauzów, Rusinów, Bułgarów, Tatarów,
bukowińskich Polaków itd. przypadało 13 samochodów. A nie produkowali jeszcze
słynnych „Dacii” z wydatnym tyłkiem, czyli sobowtórów „Renault 12”! Inna
sprawa, że współczesny kontrowersyjny (czyli ciekawy) historyk rumuński, Lucjan
Boia ( „ Rumuni, świadomość, mity, historia”, Kraków
2003) notuje spostrzeżenia pewnego (ponownie) Anglika peregrynującego po Bukareszcie lat
trzydziestych ubiegłego wieku. Cudzoziemiec nie może się nadziwić, że w alejach
„Paryża Bałkanów”- obok fantastycznych, lśniących chromem wehikułów- człapią poczciwe
drabiniaste wozy zaprzężone w woły z długimi rogami. Co by nie powiedzieć: nasi
włościanie preferowali bardziej cywilizowane koniki.
Pod koniec okresu niepodległości w II RP było zaledwie 34
tysiące samochodów, czyli mnie więcej tyle samo, co w roku... 1929. Cóż,
„Wielki Kryzys Gospodarczy” skutecznie wymiótł automobile z polskich bezdroży;
bardziej opłacało się dać złotówkę biednemu jak mysz kościelna chłopu, który i
tak dowiózł towar tam, gdzie trzeba . Zestawmy tę
mizerię z pewnym małym śląskim miastem- Opolem. Otóż moje rodzinne, piastowskie
Opole, z niemiecka zwane Oppeln, istotnie przed wojną
metropolią nie było. Latem 1930 r. liczyło 45 tysięcy mieszkańców, w dużej
części urzędników ( „Beamtenstadt”) - i tak już
zostało, z tym że po 1933 r. opolscy „urzędole”
zapisywali się gremialnie do NSDAP, natomiast dzisiaj głosują na SLD lub-
przynajmniej ostatnio- Platformę Obywatelską; widać- widmo nieustającego
postępu wisi nad odrzańskim grodem .Otóż w rzeczonej
mieścinie 1 lipca 1930 r. w prywatnym posiadaniu było niemal pół tysiąca
samochodów. W jednym prowincjonalnym Opolu!. W dodatku w czasie głębokiej w
Niemczech zapaści gospodarczej.
Na miły Bóg- powróćmy jednak ostatecznie do właściwego tematu,
czyli przedwojennych „autostrad”. Zestawmy polski stan posiadania z biedniejszymi
państwami Europy.
Jest rok, dajmy na to, 1933 lub coś koło tego. Włochy
szczycą się, że w ostatnim dziesięcioleciu (1923-1933) wybudowały 900
kilometrów nowych szos i dróg. Właśnie otwarto nową autostradę wenecką. Za chwilę
powstanie dobra szosa ( 84 wiadukty, 39 mostów, 72 tunele) łącząca Mediolan z
Turynem ( widziałem te tunele Anno Domini 1984).
Co tam jednak słoneczna Italia wszetecznego Mussoliniego. Weźmy taką zapyziałą,
pre-frankistowską Hiszpanię. Powiedzmy za czasów „
dyktatora starego typu”- Michała Primo de Rivery,
który rządził krajem w latach 1923-1930. Podobno był nieudacznikiem,
alkoholikiem, zjadaczem byczych genitaliów ( to akurat
nieźle świadczy o wiadomej aktywności mieszkańców Iberii). Jednak nawet „mocno
demokratyczny” Kazimierz Wierzyński „ w temacie” hiszpańskich dróg
pobudowanych za reakcjonisty, wykazywał godny uwagi obiektywizm: „ Minęliśmy
już pustkowia leżące miedzy Madrytem a Escorialem (...). Podróż odsłania nam
niewysłowienie piękną panoramę i odbywa się po drogach, które słusznie uchodzą
za dumę całego kraju. Są asfaltowe, betonowe lub z kostki granitowej, bardzo
szerokie i doskonale utrzymane. Przy szosach, jak u nas przy kolejach,
mieszkają dróżnicy; co kilka kilometrów stoi murowany dom, straż szosy i
pogotowie reparacyjne...Na budynku umieszczone są napisy o kierunku drogi i
obliczenia odległości- wszystko bezbłędne, wyraźne i jednolite... Szosy
budowane są możliwie najprościej ... W podobny sposób
jedzie się z Madrytu do Andaluzji, do Katalonii, do Burgos i do Walencji”.
A u nas?! U nas w 1933 r. odbywa się jakiś wyścig
kolarski ( z udziałem braci Czechów).Wstyd na potęgę- nie ma
po czym jeździć. Gorzej niż w brytyjskich Indiach, dużo gorzej. Tu już
nie chodzi o to, że schorowany marszałek Piłsudski nie lubi
motoryzacyjnych nowinek- tak w cywilu, jak i w armii ( patrz: kampania
wrześniowa). Chodzi o to, że w 1933 r. wydatki naszego Funduszu Drogowego
wynoszą 27,2 milionów złotych, z czego 20,5 milionów przeznaczone są na raty i
procenty od pożyczek i na spłatę zobowiązań z poprzednich okresów plus wydatki
ogólne. W sumie na drogi i mosty pozostaje 5,5 miliona złotych. Skąd my to
znamy, skąd... Polskie „Eldorado” dla złodziejaszków. Czasy się zmieniają-
ludzie jakby mniej.
Słowem, nie dorobiliśmy się „polskich autostrad” przed
1939 r. No może mieliśmy tę jedyną, amerykańską, łączącą New Jersey z Newark. Wybudowano ją jesienią 1933 r. i nazwano „gen. Pulaski Way”. Tymczasem ostrzegam
cudzoziemców na autostradzie A-4: pierwszy pisuar za bramką w Mysłowicach.
Potem już „ z górki do Krakowa”. Tylko do Krakowa: koniec autostrady. Ale
jeszcze wam pokażemy, oj pokażemy...
DARIUSZ RATAJCZAK