CZY WACUŚ ZAWISŁ ZA
„CÓŚ”?
(RZECZ O GÓRALSKIEJ KOLABORACJI)
Osobiście nie znoszę Morza Bałtyckiego- w
ogóle żadnego morza. Katorga opalania, dryf w najczęściej zimnawej breji, glony
między palcami, wieczorne piwo w szkopskim ogródku- i tak przez circa 10-14
dni. Okropieństwo, urlopowy koszmar. Co innego góry, nasze wierne górzyska.
Podhale z Tatrami, polska (Górna) Orawa i lekko wystający za Dunajec północny
Spisz.
Codziennie coś innego. Twarde piesze wędrówki, trochę strachu
(a nuż słowacko-polska niedźwiedzica rozszarpie głupiego turystę na strzępy),
szum w uszach, tlenowy balsam na sterane papierosowymi
ingrediencjami płuca. No i ludzie, ci wspaniali górale. Jedyna w swoim
rodzaju mieszanka Małopolan z podkarpackich dolin, wołoskich pasterzy
wędrujących brzegiem Karpat ku siedlisku za Giewontem („teoria wołoska” jest
przez niektórych kwestionowana), rusińskich krowiarzy
z Zakarpacia, Słowaków (tak ich ostatecznie nazwano),
saksońsko-spiskich górników, Węgrów ( w minimalnym stopniu, bo byli
szlachcicami, ale kogoś tam przecież zdeflorowali), a nawet Tatarów. Tak, byli
i oni w polskich górach. Ich szczątki usiały Kościelisko, a i niemało rodów
góralskich nosi nazwisko Tatar. I te lekko skośne oczy...
Górale to mit. Lud niezależny, dziki, krnąbrny, kochający
wolność, po katolicku wierzący w Pana Boga. I bardzo patriotyczny. Tak to już
jest na kresach. Nasączane z wolna polskością „miszlingi”
kochają Ojczyznę miłością gorącą, gwałtowną, ostateczną. Wilno z
przyległościami, Podlasie, górale...
No właśnie, podtatrzańscy górale. Być może w ich
przypadku mit najłatwiej podważyć, odbrązowić, obsobaczyć. Jest
o czym pisać. To coś, najogólniej, nazywa się „ Goralenvolk”
( tak naprawdę „Gorallenvolk”; pozostańmy jednak przy
popularnym pojedynczym „l”) : największa zorganizowana
kolaboracja polska z okupantem niemieckim podczas II wojny światowej. Oto
powiastka o góralskiej „kohabitacji”. Z wyraźnym
podziałem na Orawę-Spisz i Podhale.
-------------------
Na początku lat dwudziestych minionego stulecia ustalono
granicę między Polską a Czechosłowacją. Górna Orawa i północny Spisz (
właściwie jego fragment) znalazły się w granicach II Rzeczpospolitej.
Mieszkający tam górale siedzieli okrakiem na narodowościowej barykadzie. Czy np. „język orawski” był dialektem słowackim, czy też
polskim? Trudno orzec. Chyba coś pośredniego (podobnie rzecz się ma w przypadku
pogranicza śląsko- morawskiego, kilka kilometrów na południe od Raciborza).
Ważne jest to, że w 1939 r. górskie tereny włączono do
Słowacji. Byłym obywatelom II RP na Orawie i Spiszu
żyło się względnie dobrze. Było co jeść ( a za Polski-
niekoniecznie), ludzie pracowali w zakładach przemysłowych Dolnej Orawy,
posyłali dzieci do słowackich szkół. Urodzoną w latach dwudziestych młodzież
powoływano do słowackiego wojska. Niektórzy trafili na front wschodni, czyli do
piachu lub
specyficznych sowieckich obozów jenieckich, de facto
mordowni.
Spiszanie
i Orawianie, tak sądzę, w sporej
części poczuli się pełnowartościowymi Słowakami. Dawali temu wyraz przy końcu i
po zakończeniu działań wojennych. Dość powiedzieć, że wiosną 1945 r., po
przejściu frontu, tworzyli oddziały słowackiej milicji broniące terenu przed
Polakami. Dochodziło do starć w Jabłonce, Orawce i
Podwilku. W tym ostatnim – broniąc kościelnej reduty- poległo trzech Polaków.
20 maja 1945 r. w Trstenej (6 km od Hyżnego)
podpisano protokół przekazujący Górną Orawę Polsce. 3 tysiące
Orawian zgromadzonych na wiecu w Jabłonce było innego zdania. Przegrali.
Sprzedano ich za Zaolzie. 18 lipca Wojsko Polskie
obsadziło dawną granicę. I tak już zostało. Czy można w przypadku północnego
Spiszu i Górnej Orawy mówić o polskiej kolaboracji z okupantem? Wątpliwa sprawa . Inaczej z jednoznacznie polskim ( przynajmniej tak
się wydawało) Podhalem.
Kilka lat temu p. Waldemar Bryndza
wygotował na łamach „Tygodnika Podhalańskiego” ognisty tekst wymierzony we
współczesnych zakopiańskich samorządowców. W „części historycznej” żurnalista
pisał: „ No chyba niecałe jest (Podhale- DR) takie wierne (Polsce- DR) i
pobożne, z patriotyzmem też różnie bywało i bywa. Co to Wacek Krzeptowski i
jego Goralenvolk to też wymysł dziennikarzy? A który
to utalentowany chłopczyk z takim zapałem śpiewał gestapowcom? A w której to
karczmie przez pięć lat na drewnianej półeczce z dumą eksponowano zdjęcie Fuehrera tuż obok Matki Boskiej i cuchy? A co nie było tak,
że niektórzy poczuli się Niemcami i wtrącili do < Palace>
(katownia gestapowska w Zakopanem- DR) swoich sąsiadów? Byli kurierzy, było
patriotycznie, ale było i szmatławie (...).
„Goralenvolk, Goralenvolk”. Warto o tym napisać , tym
bardziej, że jesteśmy po świeżej projekcji filmu na ten temat autorstwa pp.
Artura Więcka „Barona” i Witolda Beresia (z narratorem- słynnym dziennikarzem
śledczym- p. Pawłem Smoleńskim w tle).
Film oglądałem (nudny, przegadany). Jego
przesłanie brzmi następująco: Wacław Krzeptowski był postacią niejednoznaczną,
na Podhalu toczyła się jakaś skomplikowana gra, to są góry i górale. Niby
kolaboracja, ale... W ogóle co to jest kolaboracja,
jakie są jej granice. Równie dobrze Więcek-Bereś
mogliby zrobić film o polskich komunistach we Lwowie w latach 1939-1941. No bo nic nie jest oczywiste. Każdy medal ma dwie strony (
ciekawe- nawiasem pisząc- czy byliby tacy odważni w kwestii na przykład... rewizjonizmu holocaustu?)
Ad rem. Nie umniejszając
niemieckiej inspiracji, krajowym ideologiem „Goralenvolku”
był dr Henryk Szatkowski- legionista, piłsudczyk (OZN-owiec),
wysoki urzędnik w przedwojennym Ministerstwie Komunikacji, orędownik budowy
kolejki na Kasprowy Wierch, zakopiański działacz sportowy, człowiek mający
„fioła” na punkcie „góralskości”. Taki epigon „Młodej Polski”. Według niego
pierwszymi historycznymi osiedleńcami pod Tatrami byli uciekający przed Hunami
Ostrogoci (Goci Wschodni). Miały o tym świadczyć miejscowe krzyże z połamanymi
ramionami i kształt góralskich... spinek. Niemcy
dorzucili śpiew (dopowiedzmy: najczęściej „na bani”) porównywalny z tyrolskim
jodlowaniem.
Wszelako formalnym przywódcą „Goralenvolku” był były Prezes Stronnictwa Ludowego („ Żywią
y Bronią”?) w nowotarskiem,
Wacław Krzeptowski (1897-1945). Popularny na Podhalu Wacek nikomu spod ogona
nie wypadł. Melinował premiera Witosa podczas zamachu
majowego, poznał prezydenta Mościckiego, podobno współpracował z „dwójką”. Prywatnie mający
kłopoty finansowe „pies na baby”. Uzupełniali go m.in. byli przedwojenni
działacze zdominowanego przez zakopiańskich gazdów „Związku Górali”: Józef
Cukier i Jerzy Bachleda-Curuś. Dobre, góralskie rody.
Wymieńmy również kapitana Wojska Polskiego i agenta Abwehry- Witalisa Wiedera.
W dużym skrócie sprawy miały się
następująco: jesienią 1939 r. z Zakopanego na Jasną Górę sunie pielgrzymka synów
Tatr. Przekonują się, że Niemcy również wierzą w Pana Boga, nadto gadają jak
niezmiennie popularni na Podhalu Austriacy (pewnie właśnie ich podstawiono w
Częstochowie góralom). Za chwilę delegację przyjmuje dr Hans Frank.
Generalny Gubernator otrzymuje złotą ciupagę . 29 listopada
1939 r. na bazie rzeczonego Związku Górali powstaje „ Goralenverein”,
a w lutym 1942 konstytuuje się „Goralisches Komittee” jako namiastka góralskiego samorządu. Oczywiście
przewodniczącym zostaje Krzeptowski. Instytucja, na piśmie mocno nawet
rozbudowana, nie przejawia szerszej działalności. Ogranicza się właściwie do
wydawania góralskich kart identyfikacyjnych w kolorze niebieskim z literą „G”.
Popierający ideę „Goralenvolku” nie mogą liczyć na
wiele. Ot, uznaniowe zasiłki , zakupy w lepiej
zaopatrzonych sklepach. Przeciwników „nowego narodu” Niemcy zostawiają w spokoju.
Chcesz- wstępuj, nie chcesz- twoja sprawa.
Dlaczego? Ano dlatego, że w zamyśle okupanta
Podhale ma być terenem wypoczynkowym dla żołnierzy Wehrmachtu liżących wojenne
rany. Burdy im nie w głowie. I – szczerze pisząc – aż do 1944 r. pod Tatrami panuje
względny spokój. Owszem, działa partyzantka (np.
osławiony oddział Józefa Kurasia- „Ognia”, nota bene
przedwojennego lewicowego radykała drącego koty z księżmi; nie dziwi więc jego
chwilowe powojenne smalenie cholew do ludowej władzy), ale nie przesadzajmy.
Dopiero wybuch powstania na Słowacji i wieści z frontu zmieniły sytuację.
Sprawa zasadnicza: ilu podtatrzańskich górali poparło kolaborację? W
dawniejszych opracowaniach problem bagatelizowano. Wstydliwie dukano o 2-3%
renegatów w kierpcach. Dzisiaj pisze się o 20% w powiecie nowotarskim (ok. 30
tys. ludzi), z tym że procent ten dramatycznie wzrasta
w ośrodkach miejskich lub większych miejscowościach ( np.
Zakopane, Szczawnica; w tej drugiej dobrowolnymi nosicielami dokumentu z literą
„G” było 92% ludności!). Co więcej, p. Sławomir Jankowski (Poczta „Wprost” z 2
lutego 2003 r.) uważa, że pierwotnie ideę odrębnego narodu poparło 80% górali. „ Później
większość wystąpiła”. Jak już nadmieniłem- Niemcy nie zawracali sobie tym głowy.
Powracając do Komitetu Góralskiego i Wacława Krzeptowskiego... Dla
okupanta sprawdzianem prężności nowej instytucji miało być aktywne uczestnictwo
w akcji tworzenia „ Goralisches Division
SS” ( niektórzy piszą o „ Goralischer Waffen SS Legion”) w II połowie 1942 r. Impreza wyraźnie
nie wypaliła. Zgłosiło się 400 „zeslawizowanych potomków Ostrogotów”. Setkę z
marszu odrzucono, a resztę spito. Po wytrzeźwieniu niemal wszyscy pouciekali.
Tylko 12 włożyło uniformy jednostek bojowych SS ( tak przy okazji: ciekawe co się z nimi stało?).
Tego już było za wiele. Krzeptowski- „ Goralenfuerst”
( Góralski Książe) prowadzący traffikę oferującą
egipskie papierosy- stracił zaufanie protektorów. W konsekwencji, zagrożony
aresztowaniem, zwiał z kasą Komitetu na Słowację. Przygarnął go jakiś oddział
partyzancki. Potem siedział, marznąc na kość, w szałasie na Stogach. I
pomyśleć, że w nieodległej przecież przeszłości spływał Dunajcem w towarzystwie
gubernatora dystryktu krakowskiego fetowany przez niemieckich kolonistów ze
Szwabów Niżnych i Łemków. Totalny upadek. Wreszcie nie wytrzymał, odwiedził dom
na Krzeptówkach. 20 stycznia
1945 r. dopadł go oddział AK ppor. Tadeusza Studzińskiego- chłopcy aż spod
Babiej Góry, nie-swojacy. Poprosił o kulę, powiesili na drzewie. Przed śmiercią
spisał testament, w którym majątek przekazywał partyzantom. Studziński
twierdzi, że dobrowolnie (wolne żarty; w takiej sytuacji podarowałbym
egzekutorom Antyle Holenderskie z Martyniką).
Los pozostałych kolaborantów był zróżnicowany. Szatkowski uciekł z
Niemcami. Podobno widziano go po wojnie „ u Andersa”. Może być- trochę
„kontrowersyjnych” (delikatnie pisząc) tam spłynęło. Wieder , jak na Abwehrę
przystało, rozpłynął się we mgle. Józefa Cukiera
skazano na 15 lat więzienia. Po amnestii nie był bojkotowany przez górali ( i
dobrze- bojkot towarzyski to najwyższy rodzaj chamstwa w „białych
rękawiczkach”; poza tym Cukier swoje odcierpiał). Na jego pogrzeb przyszły
tłumy.
Złośliwcy szukają przyczyn podhalańskiej kolaboracji w góralskim
charakterze. Mówią i piszą, że górale to, wbrew pozorom, pokorne istoty gnące
karki przed każdą władzą („co innego dać po pijanemu w pysk sąsiadowi lub
skopać do krwi ślubną, co innego podskoczyć byle jakiemu urzędasowi; nie- wtedy
zmiętoszony kapelusik i wzrok wbity w ziemię”- głos z internetu-
DR) . Włazili w cztery litery austriackiemu „cysorzowi”, grali Mościckiemu, Himmlerowi ( w 1940 r. w
Zakopanem; wódka lała się strumieniami, a i Reichsfuehrer
„popróbowawszy”), Bierutowi... i tak do końca wieku.
Owszem- dodają- górski lud cechuje spryt, przedsiębiorczość, witalizm, ale
„miłość do dutków” w zestawieniu z rządowym
wazeliniarstwem rodzą „volkismy” i inne przyd....my.
Sądy uproszczone, generalizujące- nie komentuję. Natomiast
co do Krzeptowskiego et consortes... Byli
„mali małością małych ludzi”. Tacy gminni kolaboranci, quislingowcy
od siedmiu boleści z „ideologią” wartą dwóch owiec i wspomnianych „egipskich
papierosów”. Byli, są i będą. W czasach „szturmu i naporu”- jakby bardziej.
Niziny, wyżyny, góry- bez wyjątku. Wacek nie zasługiwał na śmierć. Nie był gorszy (pewnie i
lepszy, rzekłbym- bardziej poczciwy) od tych wszystkich „yntelektualnych”
kreatur zaludniających Polskę Ludową i jej mutację- III RP.
Oni nawet nie warci smreku...
DARIUSZ RATAJCZAK