JAK WYGINĘLI
TASMAŃCZYCY?
Tak się
składa, że znakomita większość szlachetnych przeciwników politycznej
poprawności koncentruje się na Europie i Ameryce Północnej. Zapominają wszelako
o przepięknej krainie torbaczy, psów dingo ( to już dzisiaj mieszańce, ostatnie
czyste rasowo sztuki pomieszkują tylko Wyspę Frasera),
dziesięciu najjadowitszych wężów świata ( jest to jedyny kontynent, gdzie węże
jadowite przeważają nad niejadowitymi) i wielkich jak ciężarówki krokodyli
różańcowych. Zapominają o przybranej Ojczyźnie bohaterskiego Mela Gibsona-
Australii.
Mój polonijno-australijski Kolega, p. Zbyszek Koreywo, popełnił był kiedyś artykuł, w którym opisał
przypadek pewnego australijskiego polityka twierdzącego, iż szanowni Aborygeni…
nie wynaleźli koła. Rzecz jasna miejscowa lewica rozszarpała „ rasistę” na
sztuki. Nikogo nie obchodziło, że tubylcy rzeczywiście nie mieli zielonego
pojęcia o kole. Ale- cytując Koreywę- „ nie o prawdę
tu chodzi w tym całym szaleństwie i właśnie prawda jest pierwszą ofiarą
politycznej poprawności”.
Niewątpliwie Aborygeni są obecnie australijskimi „
świętymi krowami”. Zdecydowana większość miejscowych badaczy przeszłości
podkreśla ich szlachetność, pokojowe nastawienie i gehennę, jaką zgotowali tym
uprzejmym ludziom występni biali osadnicy. Szczególnie odnosi się to do
rdzennych Tasmańczyków, którzy w XIX wieku podobno
zostali celowo wytępieni przez kolonistów. Zajmijmy się bliżej tą sprawą.
Już w 1948 r. Clive Turnbull pisał w książce „ Czarna wojna”, iż „ polityka
eksterminacyjna nie odnosiła się tylko do nazistowskich Niemiec
( ale i do Australii- D.R.)”. Kilkadziesiąt lat później jego słowa
potwierdziła Lyndall Ryan w
pozycji „ Tasmańscy Aborygeni ”. Napisała wprost, że Tasmańczycy byli ofiarami świadomej polityki ludobójstwa (
„genocide”). Podobnie uważają Lloyd
Robson oraz Rys Jones i Tomek Haydon.
Ci ostatni w pracy „ Ostatni Tasmańczyk” jasno dali
do zrozumienia, że podbój Australii był „ holocaustem dokonanym przez
niemiłosiernych Europejczyków”.
Wszystko byłoby cacy i O.K., ale
oto w historycznym światku Australii pojawia się Keith
Windschuttle z wydaną cztery lata temu w formie tomu
pierwszego książką „
Fałszowanie dziejów Aborygenów: Ziemia Van Diemena ( pierwsza europejska nazwa Tasmanii- D.R.),
1803-1847 ”, w której mocno podważa główne tezy głoszone przez współczesnych
naukowców. Windschuttle, dodajmy, w dużym stopniu
oparł swoje sądy na pracach wcześniejszych, w tym książce klasyka tematu i
naocznego świadka wydarzeń, Jakóba Erskina Caldera ( „ Tubylcze
plemiona Tasmanii”).
Przede wszystkim zauważył, że w walkach na Tasmanii
zginęło więcej białych niż tubylców ( 187 do 118; w czasie kolonizacji
wyspy liczba Aborygenów dochodziła zaledwie do 2 tysięcy). Autor podważył
również pogląd, iż tubylcy toczyli świadomą „wojnę narodową” z Europejczykami.
Przecież dla tych prymitywnych nomadów pojęcie „narodowego celu” musiało być
czystą abstrakcją. Windschuttle twierdzi nadto, że
rdzenni Tasmańczycy byli ludem raczej agresywnym.
Dokonywali okrutnych rajdów na izolowane farmy, wprawnie nadziewali na włócznie
bezbronne kobiety i dzieci. Pomimo tego znajdowali wielu obrońców, tak w
tasmańskim rządzie, jak i wśród kolonistów.
Spostrzeżenia nonkonformisty znakomicie korespondują z
chronologicznie wcześniejszymi uwagami Patrycji Cobern.
Ta odważna niewiasta opublikowała w 1982 roku w „ The
Bulletin” artykuł „ Kto naprawdę zabił tasmańskich
Aborygenów”, w którym postawiła tezę, iż tubylcy dramatycznie wymierali jeszcze
przed przybyciem
Europejczyków na wyspę. Gdyby zatem koloniści pojawili się u brzegów Tasmanii później (
pierwsza brytyjska osada- Risdon Cove-
powstała w 1803r.), najpewniej nie odkryliby żadnych siedzib ludzkich.
Cobern podaje kilka przyczyn samoistnej degrengolady
tasmańskich Aborygenów. Były to: obżarstwo ( pochłanianie nadmiernej ilości
zjełczałych produktów); notoryczny brak higieny ( obejmował on również
prymitywne, rzecz jasna bez użycia wysterylizowanych narzędzi, przecinanie
pępowiny podczas aktów narodzin); plemienna prostytucja skutkująca chorobami
wenerycznymi; infekcje będące następstwem zadawania sobie rytualnych cięć i
ran; słabe zabezpieczenie przed względnie surowym klimatem Tasmanii ( nie jest
dziełem przypadku, że miejscowi Aborygeni masowo kradli koce przybyszom z
Europy). Autorka konkluduje: „ cichy morderca tasmańskich plemion nie miał
białej twarzy, były nim rasowe praktyki oraz obyczaje”. Nie był to zresztą
morderca konsekwentny. Do dnia dzisiejszego na Tasmanii żyje kilkuset europejsko-tubylczych „miszlingów” domagających się (być może jest to
lokalna odmiana industrii holocaustu) terenów
wyłącznie dla siebie. Jak widać, spryciarzy nigdzie nie brakuje, tym bardziej,
że akurat w przeszłości australijscy tubylcy nie znali pojęcia: „ własność
prywatna”, co stanowiło jedną z przyczyn wrogości między autochtonami i
grodzącymi swoje farmy kolonistami ( bardzo obiektywnie do tej sprawy podchodzi
Przemysław Burchard w książce „ Australijczycy”, Warszawa
1990).
Winschuttle zapowiada kolejne tomy swojej książki.
Obiecuje mocno wstrząsnąć politycznie poprawnymi podstawami
australijsko- aborygeńskiej historii. A będzie czym potrząsnąć. Już dzisiaj niektórzy badacze
przeszłości wskazują, że Aborygeni gustowali w kanibalizmie, nie stanowili w
istocie autochtonicznej ludności Australii ( po przybyciu na kontynent wytępili
Papuasów), toczyli między sobą zażarte wojny o kobiety, absolutnie nie
posiadali jakiegokolwiek poczucia „ narodowej wspólnoty”.
Słowem,
przybywający do Australii brytyjscy koloniści nie odkrywali bynajmniej raju na
ziemi. Przeciwnie- sami go budowali z talentem i uporem właściwym
przedstawicielom cywilizacji białego człowieka,.
Autorowi należy życzyć szczęścia,
chociaż nie mam pewności, czy jakiś wariat z Antypodów nie podciągnie jego tez pod , nazwijmy to, „tubylcze kłamstwo”. W tym zwariowanym
świecie wszystko jest możliwe…
DARIUSZ RATAJCZAK