To że Marx omylił się wie każdy kto wie kto to był Marx.
Aż wstyd przypominać, ale marx przepowiedział wybuch rewolucji w krajach o
zaawansowanym uprzemysłowieniu. Wybuchła w zacofanym kraju agrarnym Marx
twierdził, że postęp jest funkcją rozwoju sił produkcyjnych. Dziś wiemy, że
nieograniczony rozwój sił produkcyjnych ma niewiele wspólnego z postępem i
doprowadzić może jedynie do zaniku życia na tej planecie Marx wierzył w
polaryzację i rosnący antagonizm klas w ustroju kapitalistycznym — w sto lat po
nim społeczeństwo kapitalistyczne składać się miało po prostu z ogromnej masy
proletariuszy i drobnej garstki ich wyzyskiwaczy i ich najemnych sług. W sto
lat po Marxie społeczeństwo demokratyczno–kapitalistyczne jest skomplikowaną
mozaiką współzależności pomiędzy ciągle mnożącymi się i obiektywnie
zróżnicowanymi grupami społecznymi; ich różnorodność i złożoność przyprawia o
ból socjologów usiłujących je klasyfikować. Lenin, najważniejszy po Marxie teoretyk
komunizmu, widząc co się święci raczej unikał proroctw i przepowiedni. Wierzył
jednak głęboko i głosił bezkompromisowo, że proletariat, a więc klasa
robotnicza, stanowić będzie zawsze awangardę komunizmu, komunistycznej
rewolucji i najwierniejszą armię partii komunistycznej. W latach
siedemdziesiątych, w Stanach Zjednoczonych, czyli w najuparciej
kapitalistycznej demokracji, klasa robotnicza jest najzacieklejszym wrogiem
komunizmu i naczelną przeszkodą dla jego działalności w Ameryce. Robotnik amerykański,
nie przestając być klasycznym proletariuszem wyzbytym środków produkcji,
posiada warunki materialne i polityczny wpływ na losy swego kraju, o jakich
robotnik w kraju komunistycznym nie może marzyć nawet w swych najcudowniejszych
snach.
Czym jest Ameryka w krajach komunistycznych wie się
bardzo mało w Ameryce. Wiedzą o tym nieco amerykańscy dyplomaci i dziennikarze,
ale też nie za dobrze, albowiem komunizm osiągnął wspaniałe rezultaty w
izolowaniu i dezinformacji tych wszystkich, których zadaniem jest coś o nim
wiedzieć Zresztą gdyby nawet wiedzieli wszystko aż do końca, ich wiedza nie
przydałaby się wiele w informowaniu samej Ameryki. Albowiem Ameryka nie wie o
komunizmie z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nic wiedzieć nie chce, mało on ją
obchodzi, nie wydaje się jej niczym szczególnie różnym od zwykłej obcości,
takiej samej jak odrębności geograficzne i etniczne. Po drugie, dlatego że tak
dyplomaci, jak dziennikarze, jak wszyscy inni zainteresowani, badają, oceniają,
mierzą i wartościują komunizm przy pomocy tradycyjnie amerykańskich kryteriów,
norm i instrumentów intelektualnego pomiaru. Czyli stosują zespoły pojęć
wypracowane w ciągu ostatnich 5.000 lat, przez judeo–chrześcijańską
cywilizacje, której Ameryka jest spadkobiercą i dynamicznym promotorem.
Tymczasem komunizm w ciągu 50 lat stworzył własną cywilizację, w której
wegetują jeszcze relikty ogólnoeuropejskiego dorobku, lecz w której najbardziej
podstawowe pojęcia i kryteria tego co dobre i złe, mądre i głupie, od dawna
wyrzucone zostały na śmietnik Stąd skale i hierarchie wartości, które realnie
obowiązują w komunizmie, pozostają najczęściej w oczywistym konflikcie z tymi,
którymi operuje amerykański dyplomata, dziennikarz czy obserwator. Trudno
zresztą o to mieć do niego pretensję: ulega on sile własnych nawyków myślowych,
bardzo różnych od tych, które mu są właśnie potrzebne, a dodatkowo jest
wystawiony na nieustanne promieniowanie najmisterniej skonstruowanych kłamstw w
historii cywilizowanych społeczeństw.
Musimy sobie przypomnieć, że już w zaraniu komunizmu
wybuchł brzemienny w skutki konflikt pomiędzy jego protagonistami. Jedni
utrzymywali, że tylko rewolucja na skalę światową może być historycznym
zwycięstwem komunizmu; inni, że należy zbudować go naprzód w jednym,
odpowiednio potężnym kraju i z bazy tej rozprzestrzeniać na cały świat. Obie strony dysponowały zapasem uczonych
argumentów i nieodparty cli dowodów swej racji. Zwyciężyła druga koncepcja, w
imię której Stalin wymordował zwolenników pierwszej z Trockim na czele.
Niemniej jednak przejął jeden z członów rozumowania przeciwników i ogłosił jako
dogmat dialektyczny i ideowy, że dopóki istnieć będzie na świecie tzw.
kapitalistyczne otoczenie komunizm nie będzie w stanie zrealizować się w pełni
i jego świetlane cele, nadzieja całej ludzkości, będą musiały zaczekać z pełną
implementacją. Jest to jeden z najbardziej zadziwiających sofizmatów,
imponujących swą funkcjonalnością i intelektualną bezczelnością. Z jednej
strony obwieszcza się mechanizm historii za nienaruszalny w swej świętości, albowiem
zgodnie z nim żadna siła na świecie nie jest w stanie przeszkodzić ostatecznemu
triumfowi socjalizmu; wycieńczone nędzą i beznadziejnością masy na Zachodzie od
50 lat czekają z utęsknieniem na przybycie Czerwonej Armii, której potędze,
zgodnie z wyrokiem dziejów, nikt nie jest się w stanie przeciwstawić. Z drugiej
strony wbija się w świadomość własnych społeczeństw, że jeśli cały świat byłby
już rządzony z Kremla, ale jakimś niesamowitym trafem Paragwaj i Kenia
pozostałyby w szponach kapitalizmu, komunizm nie może czuć się pewnie, musi
czuć się zagrożony, a jego masy muszą być trzymane w stanie mobilizacji,
gotowości i praktycznego niewolnictwa. Jak w każdym paradoksie, tak i w tym
tkwi cenna i istotna prawda. Komunizm osiągnął już stadium, w którym nie boi
się armat. Boi się tylko idej. Wie, że żadnej wojny nie może przegrać w trybie
bezwarunkowym. Ale też wie, że póki istnieje najciaśniejsze miejsce na ziemi,
gdzie ludzie mogą mówić i myśleć, jego istnienie i racja istnienia są
śmiertelnie zagrożone. Gdyby tym inkubatorem idej miała być już tylko
Grenlandia, „Prawda” i „Izwiestia” proklamowałyby ją wrogiem nr 1, kolebką
imperializmu i kapitalistycznym okrążeniem świata socjalizmu oraz oskarżyłyby
ją o chęć agresji i podbicia ZSRR, a takie o nieustanne nasyłanie swoich agentów
przebranych za pingwiny. Cóż dopiero zaś, gdy kolebką niezależnej myśli są
Stany Zjednoczone, największa potęga świata w szczytowej fazie swego rozwoju.
Stąd — amerykańskie dywagacje na temat końca zimnej wojny
w latach sześćdziesiątych są przedsięwzięciem jednostronnym i stanowią
transpozycję myślenia polityczno–dyplomatycznego w sferę
dialektyczno–ideologiczną, gdzie jest ono bez wartości. Pokojowa koegzystencja
jest technicznym terminem określającym czasokres złagodzonych manewrów
politycznych w duchu wzajemnych uprzejmości i mikroskopijnych ustępstw. Nie ma
ona innych konsekwencji w Rosji niż wpuszczenie kilku amerykańskich pianistów
na koncerty w Moskwie i zaproszenie kilku pisarzy, o czym wiedzą tylko
członkowie związku literatów i ich rodziny.
W skali globalnej kanonem polityki amerykańskiej, od
początku republiki, była i jest stara liberalna zasada: żyć samemu i dać innym żyć jak
chcą. Bez
względu na to czego sobie życzą, co o tym myślą, i co o tym piszą zwolennicy
koegzystencji w Ameryce, kanonem geopolityki komunistycznej jest unicestwienie
Ameryki, głównego członu kapitalistycznego okrążenia. Aby to osiągnąć nigdy nie
przestali oni uczyć swoje dzieci w szkołach, że jedynym celem Ameryki jest
zniszczenie ZSRR. Oraz że ogromne wynędzniałe masy amerykańskiego proletariatu,
torturowane przez kapitalistów z Wall Street, nic innego nie robią tylko
czekają na przybycie Czerwonej Armii — oswobodzicielki. Oba te twierdzenia
pozostają w oczywistej sprzeczności, lecz komunizm wie jak mało czułe na
sprzeczność są dzieci.
Cała ta problematyka wygląda nieco inaczej od strony
Europy wschodniej. W przeciwieństwie do ZSRR, gdzie masy uległy najbardziej
brutalnej indoktrynacji w dziejach oraz gdzie nastroje wielkomocarstwowe grają
dużą rolę mimo wewnętrznopolitycznego koszmaru, masy wschodnioeuropejskie są
zdecydowanie ł wyraźnie antykomunistyczne. O tym wie się w Ameryce, ale nie wie
się o tym, że masy te są także frenetycznie proamerykańskie i mało kto zdaje
sobie sprawę ze stopnia natężenia ich sympatii. Gdyby istniała możliwość
badania opinii publicznej w Europie wschodniej, na pytanie: czego sobie
pan/pani najgoręcej życzy w sprawach publicznych — jestem przekonany, że
znaczna większość odpowiedziałaby: amerykańskiej okupacji. Nie ma to nic
wspólnego z groteskową przesadą: społeczeństwa te nauczyły się, że w świecie
dzisiejszym tylko konsekwentna opieka możniejszego zapewnia jakieś prosperity
materialne i obyczajowo–społeczne. Chodzi o to tylko kto jest tym możniejszym i
przykłady Niemiec i Japonii mówią same za siebie. Na niepodległość i
nieingerencje będzie zawsze czas gdy zniknie niebezpieczeństwo sowieckie —
rozumuje wschodnioeuropejski prostaczek — wiadomo zaś jak szczodrze i
delikatnie Ameryka traktuje tych co jej zaufali. Zapas konkretnej nienawiści do
komunizmu przerasta w tych krajach najśmielsze amerykańskie przypuszczenia, ale
komuniści wiedzą o nim dobrze. Liczyli na to, że uda im się go rozładować, że
samo życie go jakoś rozłoży, zdekomponuje. To okazało się mrzonką, nienawiść rośnie
w postępie geometrycznym, i ten kto będzie umiał ja skanalizować i wykorzystać,
zdobędzie kontrolę nad imperium komunistycznym w Europie.
Amerykańskie pryncypium to make friends za wszelką
cenę, stanowiące pierwiastkową zasadę amerykańskiej polityki zagranicznej i
dyplomacji, przenosi mechanicznie do polityki pewne ideały amerykańskiej
codzienności, a także ujawnia sędziwy, specyficznie amerykański kompleks
niższości wobec arystokratycznych tradycji europejskiej dyplomacji W żargonie
propagandowym komunizmu oskarża się nieustannie dyplomację amerykańską o
brutalność, bezwzględność, okrucieństwo, wulgarną interesowność. Jest to
zniewaga perfidna, chytra, podstępne oskarżenie i obciążenie przeciwnika
dokładnie własnymi grzechami. Prawdziwym grzechem współczesnego amerykańskiego
dyplomaty jest sentymentalizm i naiwna dbałość o maniery i logikę. Uważa on
ciągle uczucia i protokół za jakieś elementy w rozgrywce i ciągle myśli o tym
co oni sobie pomyślą, jakby cokolwiek miało jakikolwiek wpływ na ich myślenie prócz
wyłącznie realnych atutów jak siła, przewaga, konkretne działanie. W
geopolitycznym wymiarze Ameryka walczy desperacko o uznanie, sympatię i
symptomy uczuć Boliwijczyków i Francuzów, Egipcjan i Włochów, którzy — czując
się od Amerykanów gorszymi i słabszymi — mogą ich tylko bać się i nienawidzieć,
jedyną satysfakcję znajdując w antyamerykańskiej pogardzie. W ciągu ostatnich
50 lat nic nie wskazuje na to, że celem aliantów Ameryki jest coś innego poza
wykorzystywaniem politycznym i materialnym jej potęgi. Tymczasem żyje na
świecie kilkadziesiąt milionów ludzi, którzy są fanatycznymi zwolennikami
Ameryki, gotowymi na wszystko, potencjalnymi sprzymierzeńcami, upatrującymi w
Ameryce ideał i ewentualnego krzyżowca, z którym kiedyś wspólnie powędrują do
Ziemi Obiecanej i Świętej, aczkolwiek na razie nic na bliskość takiej krucjaty
nie wskazuje. Jest to jedyny rezerwuar entuzjastycznych bez granic aliantów,
płaczących przy telewizorach gdy amerykański zawodnik przegrywa na olimpiadzie
i upijających się ze szczęścia przy każdym sukcesie Ameryki. Są oni wszyscy
zgodni co do tego, że Ameryka powinna zrównać Wietnam Północny z ziemią,
albowiem oni wiedze] co to jest komunistyczne kłamstwo i żadne względy
humanitaryzmu nie grają dla nich żadnej roli. Momentem najsłodszego triumfu w
ich życiu był Amerykanin na księżycu. Niemniej odpowiedź na pytanie czy
nienawiść do komunizmu jest równoznaczna z miłością do Ameryki jest zawiła i
niełatwa.
Wygląda na to, że Ameryka zmarnowała pewien kapitał, niepomiernie większy
niż wydaje się to na pierwszy rzut oka, mierząc konwencjonalnie doniosłość tej
części Europy w całokształcie geopolitycznej kalkulacji. Przez pierwsze pięć
lat po drugiej wojnie światowej Europa wschodnia darzyła Amerykę bezbrzeżną
miłością zdradzonej kobiety, która mimo doznanej krzywdy nie jest w stanie
zapomnieć uroków kochanka W czasie wojny koreańskiej przechodnie mijając
ambasady amerykańskie w stolicach wschodnioeuropejskich, spontanicznie
zdejmowali czapki i kapelusze przed wywieszonym tam gwiaździstym sztandarem;
czyhający w pobliżu szpicle policji politycznej aresztowali dziennie po
kilkanaście osób. W Polsce rozeszła się pogłoska, że ogłoszono pobór ochotników
do walk na Korei: zgłosiły się tłumy ludzi, którzy otwarcie dyskutowali metody
przechodzenia przez linię frontu do MacArthura. Gała afera okazała się
prowokacją policji politycznej, która skrupulatnie zarejestrowała mnóstwo
„ochotników”, zanim ludzie zorientowali się o co chodzi. Karykaturzyści w
oficjalnych organach komunistycznych zwykli rysować MacArthura jako krwawego
kata o rękach ociekających krwią obwieszonego hitlerowskimi swastykami, ale
zawsze w ciemnych przeciwsłonecznych okularach, co miało symbolizować
amerykanizm. Był czas, gdy cała Warszawa chodziła zimą w ciemnych okularach,
jako symbol solidarności z MacArthurem: sekretarze partyjni w zakładach pracy
otrzymali rozkaz pozbawiania posad każdego kto nosił ciemne okulary, nawet jak
mógł udowodnić zaświadczeniem lekarskim, że cierpi na zapalenie spojówek. W
1952 roku krążyła w miastach Europy wschodniej wystawa pod tytułem „Oto
Ameryka!” organizowana przez wydziały propagandowe partii komunistycznych Była
ona po: myślana jako gigantyczne oskarżenie tego co obrazowo zwie się w języku
dziennikarskim komunizmu „wilczymi kłami imperializmu”, albo „rynsztokiem
kapitalistycznej kultury”, lecz organizatorzy jej popełnili błąd Mianowicie
wypełnili ją autentycznymi eksponatami, takimi jak pistolety dla szpiegów,
przezrocza przedstawiające prześladowania Murzynów, comicsy z „Braci
Karamazow”, plastikowe gadgety ilustrujące swoją krzykliwością
wulgarność obyczajów. Skutki tej wystawy były apokaliptyczne: tłumy jakie
gromadziły się przy wejściach tworzyły kolejki w których czekać trzeba było po
kilka godzin, dzieci masowo uciekały z klas aby tylko choć trochę pobyć na
wystawie i dopiero regularne obławy przez liczne oddziały policji doprowadzały
je z powrotem na ławki szkolne. Pewien polski pisarz, który uciekł na Zachód
pod koniec lat 50 tak wspomina ową wystawę: „Ludzie chcieli ujrzeć cokolwiek
amerykańskiego… choćby przez chwilę popatrzeć na rzeczy zrobione za oceanem
przez ludzi, którzy im nigdy nie pomogą. Jest to miłość nieszczęśliwa, miłość
bez cienia wzajemności. I już chyba miłość ostatnia dla tych, którzy skazani są
na niebyt w komunizmie… Nasz gest braterstwa w stosunku do Amerykanów jest
śmieszny i żałosny i nie zostanie przez nich nigdy ani dostrzeżony, ani
zrozumiany. Jest to jednak jedyny gest na jaki nas stać. Może dzieje się tak,
że w braku obietnicy kryje się największa nadzieja. Komuniści obiecali
wszystko: chleb, prace, wolność, braterstwo. Ale kto obiecuje wszystko, ten nie
obiecuje naprawdę niczego”. Ludzie nosili wtedy z pasją stare amerykańskie
ubrania i wojskowe płaszcze jeszcze z czasów wojny lub z paczek od krewnych z
Ameryki, mimo że groziło za to wyrzucenie ze szkoły, z uniwersytetu, z pracy, a
czasem nawet aresztowanie i więzienie. Ale tak właśnie wtedy kochano Amerykę.
Stygnięcie tej miłości przypada na okres zmian i reform w
Europie wschodniej, gdy zwiedzeni pozorami wewnętrznego odprężenia Amerykanie
ustanowili nowe wytyczne dla swej polityki w tej części imperium. Nazywało się
to stawka na rewizjonizm, na tzw. komunizm narodowy, na walki frakcyjne i
schizmy, czyli na erozję władzy — jak to wdzięcznie nazwał pewien amerykański political
scientist. W niespokojnych stolicach wschodnioeuropejskich Amerykanie
poczuli się nagle najbardziej zafascynowani komunizmem, a nie rzeczywistym
oporem przeciw niemu Zmiany w łonie komunizmu uznane zostały za klucz do
przyszłości i za ewentualny most do porozumień. Rzecz jasna — zmiany Amerykanie
pojmowali według tradycyjnych norm zachodniej filozofii politycznej,
nieświadomi, że zmiany w komunizmie, o ile nawet zachodzą, mało mają wspólnego
z pojęciem zmiany zaakceptowanym przez naszą logikę i naszą teorię poznania.
Wytworzyła się tedy absurdalna sytuacja, w której ambasady sowiecka i
amerykańska popierały w każdej stolicy wschodnioeuropejskiej tych samych ludzi,
a mianowicie komunistów sprawiających wrażenie, że w sposób miarodajny wpływają
na to co się w tych krajach dzieje. Rosjanie działali konsekwentnie w zgodzie z
własnym interesem. Amerykanie osiągali to tylko, że ci, którzy ich dotąd
kochali, zaczęli na nich patrzeć z coraz większą nieufnością. W zamian za
powolną utratę płomiennych uczuć swych naturalnych sojuszników nie uzyskiwali
niczego od komunistów. Swym najwierniejszym z wiernych, którzy od Amerykanów
pragnęli przede wszystkim zrozumienia tego jak jest naprawdę, Amerykanie
serwowali raz po raz zużyte i przeżute po stokroć slogany o nieugiętości,
wolności, niepodległości, heroizmie. Bardziej skomplikowane uczucia i
propozycje były dla komunistów, których — zdaniem ideologicznych planistów w
Departamencie Stanu — należy pieścić i hołubić, albowiem rządzą i rządzić będą
Bóg wie jak długo. Stosunek do wschodnioeuropejskich komunistów uległ zatem
kardynalnej zmianie: nikt nie dążył już do sporu z nimi o pryncypia, choćby
rudymentarne i formułowane w sposób przestarzałe sentymentalny. Na miejsce
sporu pojawiła się kokieteria, subtelne uwodzicielstwo i pokusy. Komunistów
zaczęto obsypywać lukratywnymi stypendiami, zaproszeniami, darmowymi pobytami w
najatrakcyjniejszych miejscach Ameryki, kontaktami z najciekawszymi ludźmi.
Jakby nie rozumiejąc, że każdy wyjazd ze wschodniej Europy na Zachód za dolary
jest królewsko hojną premią, wspaniałym wynagrodzeniem, Amerykanie rozpoczęli
akcję obdarowywania swym rogiem obfitości najgorszych spośród komunistów, tych
bowiem których cyniczna żonglerka pseudononkonformizmem tak ustawiała w oczach
partii, że ta pozwalała im na otwarte kontakty z Amerykanami. Doszło do tego,
że na Uniwersytecie Warszawskim skorumpowani i oportunistyczni intelektualiści polscy
bawili się powiedzeniami jak: „Jeśli będziesz przykładnym komunisty, pojedziesz
na stypendium Forda do Ameryki”. Rzecz jasna, że społeczeństwa w komunizmie
wiedzą lepiej od Amerykanów kto jest i jakie łajdactwa kryją się za fasadą,
uczoności, przystępności, intelektuaBzmu, nic więc dziwnego że ożywiona
działalność Amerykanów, nagradzających komunistów za ich nikczemność, oddalała
od nich coraz bardziej tych wszystkich, którzy kochali ją w sposób naturalny i
prosty.
Na czym polegała błędność amerykańskiej kalkulacji?
Przede wszystkim na stosowaniu norm rozumowania z zakresu własnej cywilizacji.
Zapraszając do siebie i fetując ludzi notorycznych z popełnianych w komunizmie
nikczemności, których nazwiska często symbolizowały kłamstwa i zbrodnie okresu stalinizmu,
Amerykanie działali w imię równie przestarzałych pojęć idealizmu i realizmu.
Ich idealizm wynikał t wiary w prawdę obiektywną: każdy Amerykanin, nawet
najbardziej sceptyczny, wierzy w końcu, że prawda obiektywna ma ultymatywną
siłę przekonywania i że ktoś postawiony wobec konkretnie istniejącego faktu
musi fakt ten zaakceptować i zgodzić się z nim. Stąd sądzi on, że jeśli
przywiezie się komunistę do Ameryki i położy się przed nim wolność sumień,
dostatek robotnika, prawa obywatelskie i egalitaryzm społeczny, komunista
uderzy się w pierś, rzewnie zapłacze i zawoła: „Błądziłem! Od dziś chcę być
demokratą! Wrócę do swej ojczyzny i będę pracował dla wspólnych ideałów!”
Tymczasem komunista, im inteligentniejszy tym bardziej uprzejmie uśmiechnie się
i nie uwierzy w nic. Często zaś powie z nie wysłowioną bezczelnością, że w
komunizmie jest więcej wolności, równości i dobrobytu. Często też znienawidzi
Amerykę jeszcze głębiej za to, że jest w niej rzeczywiście lepiej i on o tym
wie. Zawsze zaś i nieuchronnie wróci do swej ojczyzny i będzie plwał na Amerykę
z podwójną mocą, zaopatrzony za amerykańskie pieniądze w nowe tematy do
plwania, albowiem to jest główny powód dla którego tu przyjechał zgodnie z
pozwoleniem partii, z czego wysyłający go do Ameryki amerykańscy dyplomaci nie
bardzo sobie zdają sprawę.
A motywacja realistyczna wygląda tak: zapraszamy i
płacimy za podróż do Ameryki starego oportunisty i krętacza politycznego. Służy
on komunistom, o tym wiemy, lecz ma wpływy i poważanie swych partyjnych pracodawców.
Z natury jest skłonny do różnych machinacji, może więc coś wynegocjujemy,
trafimy przez niego wyżej i do bardziej miarodajnych ośrodków władzy, damy
dowód naszej przystępności, co może ich nastawić przychylnie do nas.
Zapraszajmy młodych, rzutkich, zręcznych konformistów. Nigdy nie wiadomo co
zrobią gdy dojdą do władzy. Może kontakty z nami utorują nam drogę do nich
wtedy gdy już władzę osiągną. Zapraszajmy młodych, twardych, bezwzględnych i
nieprzekupnych. Może nasza potęga czyni na nich takie wrażenie, że gdy dojdą do
władzy zechcą czegoś od nas i skłonni będą dać coś w zamian. Z punktu widzenia
reguł klasycznej dyplomacji i polityki zagranicznej oba rozumowania są
prawidłowe. Ale w krajach komunistycznych ich realizacja zmienia się w farsę. W
ZSRR prawie nikt poza specjalnie desygnowanymi do tego ludźmi nie rozmawia z
Amerykanami. W Europie wschodniej rozmawiają z nimi wszyscy. Wielu rozmawia
szczerze, ale równie wielu rozmawia z pozycji własnego udziału w niekończącej
się maskaradzie serwilizmu i sprzedajności, wielu jest tylko sztucznie
umakijowanych na konflikt sumień epoki, na rewizjonizm, nonkonformizm, komunizm
tzw. narodowy. Społeczeństwo jest dobrze zorientowane kto jest kto, ale
Amerykanie nie, nic więc dziwnego, że skłonni są do brania za nonkonformizm i
sprzeciw coś co jest tylko chytrą kombinacją. Amerykańska obsesja tymi, którzy
mają wpływy czyni Amerykanów jeszcze bardziej bezbronnymi, bowiem trudno im
wytłumaczyć, że skoro wpływ ma zupełnie inny sens w komunizmie niż w Ameryce i
ci, którzy wydają się Amerykanom wpływowi są najczęściej zwykłymi szalbierzami,
ci zaś, którzy pozornie nic nie znaczą, liczą się stokroć więcej. Mało kto w
komunistycznej Europie wschodniej wierzy jeszcze w komunizm — poza samym
wierzchołkiem władzy, który nigdy się z Amerykanami nie będzie wdawał w
nieoficjalne stosunki — ale mnóstwo ludzi w komunizmie żyje z tego, że udaje że
wierzy. Dla tych ludzi amerykańskie stypendium czy wyjazd do Ameryki jest
surrealistyczną nagrodą za całożyciową walkę z Ameryką i jej ideałami, albowiem
Amerykanie, uwiedzeni najczęściej swobodą ich konwersacji, wierzą naiwnie w ich
pseudoprzełomy i pseudomakiawelizmy. Czołowy dziennikarz komunistyczny w
rozmowie z ambasadorem amerykańskim nie zostawia na komunizmie i na swoich
mocodawcach suchej nitki. Po czym idzie do redakcji i pisze artykuł odsądzający
Amerykę od czci i wiary, jako niezłomny apologeta kłamstw, z których naśmiewał
się szyderczo godzinę temu. A przy ponownym spotkaniu z ambasadorem daje mu
dyskretnie do zrozumienia, że on musi, że jest w szponach terroru, ale mimo to
ambasador nie powinien się zrażać, lecz powinien wierzyć, że gdy nadejdzie
odpowiedni czas to tenże dziennikarz odegra odpowiednią rolę przy kształtowaniu
nowych stosunków z Amerykanami W zamian za to ambasador i jego współpracownicy
organizuje dziennikarzowi luksusowy podróż do Ameryki, gdzie dziennikarz —
oszczędzając zaciekle na dietach dziennych — zakupuje sobie nowe buty i nowe
ubrania, które zapewnią mu w domu opinię dandysa na długie lata, a także świadczyć
będą o jego znakomitych stosunkach z Amerykanami, co pomoże mu w oczach jego
rodaków, którzy może sobie pomyślą, że nie jest on taki zły skoro Amerykanie go
goszczą i poważają. O czym ambasador i jego ludzie najczęściej nie wiedzą, to
to że cyniczno–drwiący, błyskotliwy dziennikarz nie znaczy nic, jego pozycja
jest wyłącznie pozorem i blichtrem, a sugerując ambasadorowi, że coś może, że
prowadzi jakąś grę, że warto jest z nim grać — po prosty kłamie.
Ostatnie 10 lat wyprodukowało w Europie wschodniej kastę bezwzględnych i okrutnych arrywistów komunistycznych przebranych we włoskie buty, francuskie kołnierzyki i angielskie tweedy. Ich rynsztunek bojowy do propagowania kłamstw i uprawiania politycznych afer uległ podobnemu kamuflażowi. Zachód, głównie Amerykanie, upatruje w nich awangardę postępu, widzi w nich lepszych, ewoluujących ku lepszym formom i upragnionym przez Zachód reformom przedstawicieli władzy. W istocie są oni tylko groźniejszym wcieleniem tej samej totalistycznej zasady widzenia świata i rządzenia światem. Usiłują pilnie wypracować nowe, niebezpieczniejsze formy i zmodyfikować treści dla podtrzymania chylącej się ku upadkowi doktryny. Ich celem jest ulepszenie funkcjonowania mechanizmu, lecz nie zmiana jego kierunku działania — ma on nadal działać przeciw człowiekowi, prawdzie i wolności, tylko w mniej brutalny sposób. Ich pojawienie się Amerykanie powitali jako oznakę zmiany na lepsze; zamiast zwalczać ich frontalnie i pełnym rozpoznaniem istoty zjawiska Amerykanie postanowili ich kupić. Ośmieszyło to Amerykanów w oczach wszystkich, zarówno tych, których usiłowali kupić, jak i tych, którzy ich dotąd kochali. Uwielbienie dla ciemiężycieli, kanalii i oportunistów, jakie demonstrowali Amerykanie na każdym kroku, musiało się w końcu wydać ludziom uczciwym objawem pogardy dla nich samych. Trudno jest człowiekowi uczciwemu pozbyć się uczucia rozgoryczenia, gdy widzi swych prześladowców szanowanych i nagradzanych przez tych, którzy są jego obiektywnymi sprzymierzeńcami; pojawia się pytanie: czy warto upierać się przy jakichś wartościach moralnych, gdy nagrodę w skali społecznej otrzymuje ten kto je gwałcił i gwałci nadal, tylko w sposób bardziej skomplikowany i przemyślny. W ostatecznym rozrachunku Amerykanie jakby mówili ludziom w komunizmie: „Chcemy rozmawiać z naszymi wrogami Chcemy się z nimi porozumieć. Wszystko wskazuje na to (buty, nowe nomenklatury, wycieczki zagraniczne, tweedy itd.), że chcą oni aby ludziom było lepiej To nam wystarczy. I żyjmy: my w wolności, wy w ulepszonym, strawnym komunizmie.
Tak więc Amerykanie zapominają błogo o tym, że komunizm
ma swą eschatologię. Spór o świat nie skończy się przez zezwolenie na
Hemingwaya, mini–skirt i rock music. Karierowicze przychodzą i
odchodzą, odchylenia przemijają, przeminął trockizm i narodowy komunizm,
schizmy i odstępstwa, pozostaje komunizm i jego integralni wrogowie. I ci się
nie zmieniają. Są najtrwalszą opoką biernego oporu — czyli jedynej siły
zmuszającej komunizm” do ustępstw Flirtując z wrogami wrogów komunizmu
Amerykanie sądzą, że uda im się podtrzymać dobre stosunki z tymi ostatnimi
powołując się na stęchłą papkę dawno nieważnych haseł: że Polacy są wiernymi
katolikami i miłują wolność, że Węgrzy są narodem Kossutha i Petöfiego, że
Czesi są szczerymi demokratami. Tymczasem Czesi, Polacy, Węgrzy toczą walkę ze
współczesnym komunizmem, w której wszelkie deklamacje na temat ułanów,
narodowego honoru i odziedziczonych tradycji brzmią jak szczebiot
niedorozwiniętego. Jest to walka, której złożoności i głębi nic rozumie świat
spoza komunizmu, o której nikt niczego za dobrze nie wie w samym komunizmie, która
stanowi zjawisko nowe i mało zbadane. Wie się tylko o tym, że ogromne masy
ludzkie są w nią zaangażowane i że masy te nienawidzą komunizmu.
Amerykanie przetrwonili zapas miłości do siebie samych z
okresu stalinowskiego, nie potrafili zaś nawiązać ani kontaktu, ani dialogu z
nowymi fenomenami antykomunizmu w łonie społeczeństw rządzonych przez
komunistów, z tymi wszystkim tam, którzy są antykomunistami, ale nic nie mają
wspólnego z tradycjami kawalerii i bohaterstwa z przeszłości. Zachodzi pytanie:
czy owa fala antykomunizmu ostatniego rzutu jest adekwatna z proamerykanizmem?
Odpowiedź ta nie jest trudna — ostatnie dziesięć lat poronionych manewrów i
zwykłych partactw opisanych powyżej, sprawiły że autorytet Ameryki upadł w tych
krajach. O miłości, jak za czasów wojny koreańskiej, nie może być mowy. Można
powiedzieć wyraźnie: Ameryki się tam nie lubi. Szerokie masy nienawidzących
komunizmu pragną odwetów, rewanżów pod różnymi postaciami i pozorami. Pragną,
aby Amerykanie postępowali tak jak znienawidzeni komuniści i Rosjanie, by
nagradzali walor i cnotę i karali zło i oportunizm. Pragną mieć uczucie, że
ktoś za nimi stoi, tak jak Rosjanie stoją za komunistami w krajach
kapitalistycznych. Jeśli nie może być odwetu bezpośredniego, pod postacią
krucjaty, niech będą nieskończone ilości małych odwetów pośrednich: w sporcie i
w obyczajach, w okazywaniu pogardy dla ludzi, którzy na nią zasługują.
Tymczasem Amerykanie robią coś wręcz przeciwnego, traktują Rosjan jak równych w
sporcie, mimo że wszyscy wiedzą, iż Rosjanie szachrują. Zapraszają do siebie i
honorują poetów, o których wszyscy wiedzą, że są sprzedawczykami i posłusznymi
służalcami komunistycznych reżymów.
Amerykanów ratuje Ameryka. To co zepsuli w Europie
wschodniej własną nieudolnością naprawione zostaje tym co dzieje się w Ameryce.
Ci, którzy nienawidzą komunizmu i nie lubią Ameryki, zapatrzeni są jednak w
Amerykę jako w obiektywny ideał. Wielbią ją za to co się w niej dzieje, co robi
ona u siebie. To każe im marzyć o amerykańskiej okupacji — wierzą oni
niezłomnie, że w kraju przez siebie okupowanym Amerykanie zainstalowaliby ten
sam rodzaj wolności jaki panuje w Ameryce, tę samą logikę i efektywność życia
społecznego, które czynią z Ameryki kraj możliwości rozwoju dla każdego. Dla
ogromnych mas w komunizmie Ameryka stanowi niedościgły wzorzec polityczny i
ekonomiczny, symbol słusznie i z pożytkiem przeżywanego życia. Ale i z tą
proamerykańskością Amerykanie nie umieli się porozumieć. Nie umieli znaleźć
właściwej drogi do tego jak bezkompromisowo, zręcznie, skutecznie i wydajnie
poprzeć prawdziwych wrogów komunizmu, tych którzy na to najbardziej zasługują.
Mimo tych niedołęstw i błędów wszystko jednak wskazuje na
to, że niewielu żołnierzy wschodnioeuropejskich będzie walczyło przeciw
Amerykanom, gdyby kiedykolwiek zdarzyła się tak ponura rzecz jak wojna między
dwoma światami.
L.Tyrmand : „CYWILIZACJA KOMUNIZMU”
Hotel Ansgar. Opowiadania, Gustowski, Poznań 1948
Zły (pow.), „Czytelnik”, Warszawa 1956 (5 wydań)
Gorzki smak czekolady Lucullus (nowele), „Czytelnik”,
Warszawa 1957
U brzegów jazzu (eseje), Wyd. Muzyczne, Kraków 1957
Wędrówki i myśli porucznika Stukułki (pow.), „Kurier
Polski”, Warszawa 1957
Filip (pow.), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1961
Życie towarzyskie i uczuciowe (pow.), Instytut Literacki,
Paryż 1967
Cywilizacja komunizmu (szkice), Polska Fundacja
Kulturalna, Londyn 1972
Siedem dalekich rejsów (pow.), Polska Fundacja
Kulturalna, Londyn 1975
Tu w Ameryce, czyli dobre rady dla Polaków (esej), Polska
Fundacja Kulturalna, Londyn 1981
Dziennik 1954, Polonia Book Fund, Londyn 1980
LEOPOLD TYRMAND ur. 16.5.1920 w Warszawie, w czasie wojny
wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, później więzień obozu koncentracyjnego.
Po wojnie, do 1953 r., współpracował z szeregiem czasopism. Wyjechał z Polski w
1966 r. i po krótkim pobycie we Francji osiedlił się w Stanach Zjednoczonych,
gdzie współpracował ze znakomitym pismem New Yorker i wykładał na nowojorskich
uniwersytetach.
Był autorem m.in.: Złego, U brzegów jazzu, Filipa,
Dziennika 1954, Życia towarzyskiego i uczuciowego oraz — wydanych przez Polską
Fundację Kulturalną: Cywilizacja komunizmu (1972, II wyd. 1992), Siedem
dalekich rejsów (1975, II wyd. 1921) i Tu w Ameryce, czyli dobre rady dla
Polaków (1981). Laureat nagrody londyńskich Wiadomości: 1967 — za Życie
towarzyskie i uczuciowe; 1973 — za artykuł „Polacy przegrywają Amerykę”.
Zmarł 19.3.1985 w Miami na Florydzie.